Les Mille Et Une Nuits

Kolejne tygodnie w Paryżu mijają coraz szybciej, w poprzedni poniedziałek (poleciałek, chciałam napisać – w sumie pasuje), ledwo zdążywszy odetchnąć po wszystkich przygodach weekendu w ponoć pięknej Moguncji, zawiozłam tyłek z powrotem tutaj.
Dni przepracowują się spokojnie, właściwie same. Człowiek nabył doświadczenia, a pozbył się strachu, więc mu łatwiej. Wieczory są krótkie, bo czerwiec, a XVI dzielnica jest gęsto obsadzona lipami i pachnie tu obłędnie, więc tęsknota za domem łagodniejsza.

Weekend był przemiły – genialna, inspirująca wystawa Dory Maar w Centre Pompidou (bardzo polecam, a w ogóle to z ruchomych schodów Pompidou macie jeden z najlepszych widoków na miasto), a w niedzielę ostatni spektakl Fashion Freak Show w Folies Bergere. Musiałam być. W finale na widownię buchnęły cekiny, poziom decybeli na widowni osiągał wartości szkodliwe, ale jakże piękne, bo wszyscy wstali, klaskali i krzyczeli, i Jean Paul Gaultier we własnej osobie pląsał na scenie i wykonawcy się popłakali.

Ale nie o tym chciałam.
Ja wiem, że ja wiem i że wy wiecie, iż moje nastawienie do tego miasta przez ostatnie trzy lata zmieniło się ogromnie. Nie lubiłam Paryża. Było mi tu źle i bałam się tu wracać, do tego stopnia, że moja przyjaciółka niedawno powiedziała mi, że tuż przed ponownym wyjazdem do Francji rok temu wyglądałam na wręcz boleśnie spiętą. Dlatego czuję się w obowiązku parę rzeczy wyprostować.
Jest taki stereotyp, że paryżanie są niemili, niegrzeczni. No bo wiadomo. Kelnerzy z wiecznym fochem (acz mam takiego w bistro obok biura, który zawsze zgrywa bezczela, ale mruży przy tym oko, a nad babcią, która przychodzi tam codziennie na obiad i kieliszek czerwonego, pochyla się tak troskliwie, że serce roście). Motocykliści – bez wątpienia samobójcy czyhający za każdym winklem. Taksówkarze – jak wyżej, tylko jeszcze z klaksonem, wymuszający pierwszeństwo na matkach z wózkiem, staruszkach i karetkach. Ludzie u mnie w pracy – siedzący naprzeciwko z założonymi rękami, kontrujący każde pytanie lekko zirytowanym „ale co masz na myśli?”. Trochę mi zajęło, by zrozumieć, że rzeczy nie zawsze są takie, jakie się wydają. I że te moje France to nie takie france wcale.

Trzy tygodnie temu siedziałam w knajpie w Tuileries, sobota, słoneczko, gdy wtem przylazła chmura i jęło straszliwie lać. Zimno się zrobiło. Kelner krążący po ogródku zauważył, że jakiś lekko ubrany chłopiec przeczekujący ulewę z rodzicami trochę się trzęsie, więc mu pożyczył swoją bluzę.

Dwa tygodnie temu siedziałam w innej knajpie (tak, wiem). Madame przy stoliku obok paliła papierosa – niestety to ciągle bardzo tu modne. Ulicą nadciąga inna pani, dość wytwornie odziana, i pyta, czy tamta mogłaby poczęstować ją fajką. Ona zapłaci.
– Jasne i nie ma mowy – odpowiada pierwsza madame i wyciąga papierosa. Madame numer dwa grzebie w torebce w poszukiwaniu drobnych.
– Ja oddam.
– Nie ma potrzeby, to tylko jeden papieros.
– Ale tak w ogóle to ja nie palę na co dzień.
– Tym bardziej.
Wywiązuje się coś w rodzaju sprzeczki. Wreszcie madame numer jeden zapala papierosa madame numer dwa, która upiera się zostawić parę monet na stoliku i odchodzi, zaciągając się z ulgą.

Miniony piątek. Kelner od babci proponuje mi deser – tartę truskawkową. Jest obłędna, z kremem jak chmurka, ale porcja jest potężna, a ja wcześniej stek w towarzystwie clafoutis z cukinii zjadłam i zaraz pęknę.
– Przepraszam, to jest pyszne, ale ja już nie mogę, już poproszę o rachunek.
– Nie zjesz do końca? – spogląda na mnie surowo. – Jak to nie?!

Co dnia widuję kloszardów. Często rezydują na wywietrznikach metra, teraz już rzadziej, bo jest ciepło. I zwykle, idąc rano do pracy, widzę też ludzi, którzy zatrzymują się przy nich, wręczają banana i kubek kawy, zamieniają parę zdań i idą dalej. Trudno pozbyć się wrażenia, że to nie są wyjątkowe zrywy dobroci, ale pewien rytuał.

I ta czarodziejska anonimowa ręka, która w biurowej kuchni codziennie rano zostawia tacę pełną pain au chocolat. I czasami też takie dobre bułeczki z cukrem, nie wiem, jak się nazywają, ale wpakowanie całej do buzi to sama radość (przynajmniej do momentu, gdy po paru tygodniach takiej diety staracie się dyskretnie rozpiąć guzik w spodniach przy każdej próbie siadania).

Tak.
Paryż nauczył mnie nie tylko tego, że jestem twardsza niż myślałam i że wszędzie można się odnaleźć, ale też tego, że stereotypom nie warto ufać, bo zwykle są o kant dupy rozbić.
(No chyba że próbujecie jechać z walizką transportem publicznym, i nie działają ani schody ruchome, ani windy, i jeszcze wam kolej zastrajkuje, i wtedy miętolicie półgębkiem „k****, ten kraj”).
((Ale i do tego można przywyknąć)).
Paryż to była moja próba ogniowa. Wyszłam z niej z tarczą i tę tarczę w piątek wieczorem zabiorę ze sobą do domu, i będzie mi służyć, gdziekolwiek trafię.
I będę tęskniła. Naprawdę.

Lubię wracać tam, gdzie byłam

Zaczęło się od tego, że się pokłóciłam z panem i władcą.
Nie jakoś bardzo. Wystarczyło wszakże, żebym była w humorze mizernym i dodupnym.
Wróciłam do Paryża, w którym przez caluchny tydzień prało deszczem. Z każdej strony. W robocie wszystko się sypało. Tym bardziej cieszyłam się na weekend w rodzinnym ogrodzie, z trawą, komarami i świeżą miętą do herbaty.

W piątek w Paryżewie głowę urywało, a nad dachami kłębiły się piękne chmury o kształcie kowadła, znaczy cumulonimbusy, znaczy burza będzie. No słabo, pomyślałam. Ale wieczorem lecę, to może ucichnie.

Dupa nie ucichło.

– Proszę państwa – rzekł twardo kapitan. – Proszę wybaczyć, ale ze względów bezpieczeństwa nie będzie serwisu na pokładzie.
– Proszę państwa – rzekł kapitan 45 minut później. – Proszę wybaczyć, ale pogoda we Frankfurcie jest fatalna. Jesteśmy w kolejce do lądowania, niemniej jeszcze trochę poczekamy.
I tak krążyliśmy przez godzinę nad cholernym Frankfurtem, a inne samoloty tuż nad lub pod nami. Było ich za oknem coraz więcej. Wśród tych wszystkich błyskających świateł zobaczyłam jedno wyjątkowo silne i zrozumiałam, że okrążamy nie tyle nawet miasto nad Menem, co burzę.
– Proszę państwa – rzekł kapitan. – Powiem szczerze, takiego chaosu nigdy nie widziałem. Wiele lotów jest przekierowanych, ale spróbujemy wylądować. Wieża kazała podchodzić z najniższą możliwą prędkością, więc wylądujemy dopiero za jakieś 25 minut od teraz.
Burza nie burza, naprawdę straszne było to, że osoba za mną zdjęła buty i z uporem maniaka dotykała skarpetką mojej łydki. Yyyyyghhh. Nie dotykaj mnie skarpetką, człowieku.

Wylądowaliśmy.
Biegnę do bramki. Serce mi z klaty wyskakuje, bo lotnisko we Frankfurcie zajmuje skromne 23 kilometry kwadratowe i przemieszczanie się po nim to podróż sama w sobie. Dobiegam. Jakiś dżentelmen mi macha.
– Nie trzeba biec.
– Ale…
– Już nie trzeba.
– No kurrrwwa mać! – wzdycham żarliwie w języku ojczystym, który pozwala wyrazić emocje jak żaden inny.
– Proszę wrócić do stanowisk odprawy, tam się panią zajmą.
Popylam nazad przez cały ten niekończący się terminal. Odstaję swoje w kolejce. Uściślając, dwie godziny. Jestem zmęczona. Jest gorąco. Kobieta stojąca za mną pyta, czy chcę wody, bo rozdają, to mi przyniesie.
– Dzień dobry, mnie tu przebukowano na jutrzejszy lot…
– Mhm. Nie mogę pani wydrukować karty pokładowej. Proszę przyjść jutro. Tu jest voucher hotelowy. I drugi, na taksówkę. I trzeci, na taksówkę z powrotem.
Oczywiście we Frankfurcie nie ma już żadnego miejsca w żadnym hotelu, więc trafiam do podobno pięknej Moguncji. Nie wiem, bo widziałam tylko autostradę, zmordowanego recepcjonistę stojącego samotnie naprzeciwko kilkudziesięciorga „come from aways” (teraz wiem, jak to jest) o drugiej w nocy, pokój, jadalnię i znowu autostradę.
Padam na łóżko i piszę do pana i władcy, którego nadal chwilowo nienawidzę, że nie mogę wrócić do domu. Odpowiedź przychodzi po piętnastu sekundach. „Jak to? Co się stało?!”.

Zgodnie z instrukcją przychodzę jutro. Znaczy wczoraj. Ustawiam się w kolejce, ponownie złożonej z „come from aways”. Po czasie wystarczającym na obejrzenie odcinka serialu docieram do madame w okienku.
– Dzień dobry. Bo ja wczoraj nie poleciałam i dostałam od Lufthansy SMS, że mam rezerwację na lot dziś o szesnastej.
– Niech spojrzę.
Spogląda.
– Hm. Zaraz wrócę.
Kwadrans później. Kolejka za mną urasta do rozmiaru tej po lody na Starowiślnej i wszyscy na mnie nienawistnie patrzą.
– Wszystko się zgadza, my panią automatycznie przebukowaliśmy, ale coś poszło nie tak.
To nie są słowa, które chce człowiek usłyszeć na lotnisku.
– Nowa rezerwacja nie została zakończona. Było ich wczoraj mnóstwo i chyba system nie dał rady…
– To znaczy? Mogę lecieć?
– Prawdopodobnie. Proszę, tu jest bilet standby i voucher na posiłek.
– Standby? Ale…
– Sądzimy, że kilkoro pasażerów nie zdąży na ten lot. Ma pani szansę! Jeśli nie, na kolejny lot o dwudziestej drugiej są wolne miejsca, więc wtedy na pewno pani poleci. Proszę się nie martwić – dodaje dziewczyna przepraszająco. Ja się nawet na nią nie wkurzam, bo jest w tak samo chu… paskudnej sytuacji jak ja. Kobieta na stanowisku obok zbiera cięgi od zaryczanej pasażerki, której ani chybi przepadł naprawdę bardzo ważny lot.
No dobrze. Sytuacja jest, jaka jest. Może polecę, może nie polecę. Nic nie zależy ode mnie, więc w sumie to nie ma czym się przejmować. Przechodzę przez kontrolę – we Frankfurcie mają teraz takie czaderskie skanery, kiedyś też mieli, ale inne, takie jakby małe kabinki, gdzie trzeba było łapeczki w górę podnosić niczym śpiewający kronopio, a obecnie należy stanąć przed tablicą z narysowanym ludzikiem i stanąć tak, jak ludzik, a pan obsługujący tę maszynerię wciska guzik.
– Wonderful, ma’am – mówi do mnie, unosząc kciuk, i mruga. Chłopie, jesteś najmilszym, co mi się od dwudziestu czterech godzin zdarzyło. I gdyby obsługa security na lotnisku w Krakowie była taka sympatyczna…
Nabywam sobie lampkę wina i zasiadam w ulubionej mojej kawiarni. Tak, ja mam ulubione kawiarnie na lotniskach. Do tego doszło. Tę akurat lubię dlatego, że ma świetny widok na płytę, więc przynajmniej człowiek się nie nudzi.
Idę pod moją bramkę, a tam już stoją sierotki. Jestem siódma w kolejce. Pan za ladą bierze megafon i obwieszcza:
– Mamy osiemnastu pasażerów na liście oczekujących. Nie wiem, czy w samolocie będą miejsca dla wszystkich.
– A kiedy będzie wiadomo? – pyta przedsiębiorcza Niemka przede mną. Za mną stoi młodziuchny Ukrainiec, doktorant, zmierzający na wycieczkę do Zakopanego.
– Nie wiem, jakieś pięć minut przed zamknięciem bramki.
– A skąd wiadomo, kto z nas wsiądzie? – kontynuuje przedsiębiorcza Niemka, kobieta, której każdy z nas potrzebuje w życiu.
– Nie mogę pani teraz powiedzieć.
– Blondynki? Młode małżeństwa?
– A to ja się nie załapię, jestem gejem – mówi wesoło stojący za mną Ukrainiec w przypływie szczerości, która zdarza się tylko wobec obcych i w sytuacjach, gdy już i tak macie na wszystko wywalone.
– Ja się bardzo denerwuję – mówi mi przedsiębiorcza Niemka. – Cała tamtejsza rodzina na mnie czeka w Krakowie, specjalnie jadą na lotnisko z głębokiej Polski. Chciałabym zdążyć.
Wierzę.
– Jest jeszcze jeden lot do Krakowa późno wieczorem – mówię. – Podobno są miejsca…
– Wiem, ale… Rozumiesz.
No, rozumiem.
Koleś za ladą puka w mikrofon.
– ACHTUNG BITTE! Pasażerowie Iks i Igrek są proszeni do mnie po odbiór karty pokładowej… Pasażer Zet proszę… Pasażer Aleksandra…
– To ja! To ja! To ja!! – krzyczę i łapię moją utęsknioną kartę pokładową, czując się jak Charlie z „Fabryki czekolady” Roalda Dahla. Ukraiński doktorant załapuje się takoż. Dzierżąc nasze karty, zmierzamy do rękawa, po czym oglądam się na przedsiębiorczą Niemkę. Nie dostała biletu. Uśmiecha się smutno.
– Powodzenia! – wołam, zanim szklana furtka zamknie się za mną.
– Safe travels – odpowiada bezgłośnie.
Siadam. Piękne miejsce, wyjście awaryjne, dużo przestrzeni, nikt mnie nie będzie skarpetkami macał.
– Siedzi pani przy wyjściu awaryjnym – mówi pani personel pokładowy. – Czy wie pani, co robić, gdyby coś? Nic się nie stanie, ale muszę zapytać. Jeśli pani się boi, zamienimy panią z kimś na miejsca.
– Nie, dziękuję. Tu mi dobrze.
Wtem patrzę i widzę, że oto przedsiębiorcza Niemka przeciska się przez przejście. Udało się! Zauważa mnie. Macham i podnoszę kciuki. Ona też. Zapewne nigdy więcej się nie zobaczymy, ale to nie ma znaczenia.

Kraków.
Taksówkarz upiera się, by wieźć mnie najkrótszą trasą. Tłumaczę mu, że wolę najszybszą, a ta to obwodnica. Próżny trud. Jedziemy sobie żółwim tempem przez Wolę Justowską i Planty, szlag mnie trafia, podziwiam całe Stare Miasto, taksówka co chwila zatrzymuje się, by przepuścić pieszych lub też tramwaj.
– Jest pan pewien, że to najkrótsza trasa?…
– No, a nie?

A chcecie usłyszeć coś śmiesznego? Jutro rano wracam do Paryża.

Merci de ne pas déranger

Bonjour, tout le monde!
Wróciłam do Paryża i spędzę tu jeszcze chwilkę. Ma się rozumieć, po wylądowaniu zastał mnie strajk taksówkarzy – bo przecież nie może tak być, żeby tu wszystko działało – ale jestem dzielna i dotarłam do Paryża RER. Z walizką i zestrachanym kolegą pod pachą (kolega nie ufa komunikacji publicznej, żarliwie nie znosi Paryża i wie doskonale, że potrafię się zgubić na prostej ulicy, ale w desperackim akcie wiary oddał swój tułaczy los w moje ręce). RER nadal pachnie równie pięknie, jak i paryskie stacje. Motocykliści nadal próbują mnie zabić. Paryżanie nadal palą, kelnerzy nadal ignorują mnie z godnością, korki, klaksony, ne marche pas, ogólnie wszystko po staremu.
– Ale przyznaj – mówi moja francuska koleżanka. – Takich dobrych bagietek nigdzie nie ma.
Tu muszę się zgodzić.
Bagieta, ser lub trzy, wino (dodać należy, że we Francji nie trzeba się zapożyczać, by kupić wyśmienite wino, bo oni mają go dużo, bardzo dużo) i kolacja jak ze snów. Choć oczywiście zawsze można pójść do knajpy, najbliższe miejsce z jedzeniem w Paryżu zawsze jest w odległości wyczuwalnej nosem.
Mieszkam w małym i bardzo uroczym hotelu w dzielnicy ósmej, nieopodal Bulwaru Haussmanna – urbanisty, który nadał Paryżowi jego współczesny wygląd, ze słynną „gwiazdą” pośrodku (jeśli zdarzy wam się kiedyś odlatywać z traumatycznego lotniska Roissy Charles de Gaulle, macie duże szanse na to, że samolot przeleci nad centrum Paryża i zobaczycie w dole dwanaście ulic zbiegających się przy Łuku Triumfalnym, z wieżą Eiffla migoczącą nieopodal, i powiadam, z góry to wygląda imponująco, brawo, baronie Haussmann). Pokoje są urządzone w mało hotelowym stylu, bardzo przytulne, i bardzo dobrze sypiam, bo są też całkowicie dźwiękoszczelne, a wierzcie mi, w tym mieście to ma znaczenie. Jeśli ktoś tu jest punktualny, to śmieciarze. Nie ma zmiłuj, piątek świątek o siódmej rano zaczynają.
Wczoraj wyszłam z pracy i poszłam się wygrzewać w kawiarni pod kościołem Madeleine – bo tu ładna pogoda, w odróżnieniu od tej rozpaczy, którą zostawiłam w Krakowie. I tak sobie pomyślałam, zjadając zanurzone w moim szprycerze porzeczki (oni tu kochają drinki porzeczkami dekorować), że dobrze tu znów być. Paryż mnie przećwiczył jak żadne inne miejsce na tym łez padole. Ale – widocznie byliśmy sobie pisani.

Nie był to tydzień cudownie łatwy. Byłby, gdybym mogła przesiadać się z jednego kawiarnianego ogródka do drugiego, ale jestem tu jednak w pracy, a w niej to mi róż pod stopy raczej nie rzucają (choć croissantem czasem poczęstują). Domu też nie opuszczałam w najlepszym nastroju. A gdy już dotarłam tutaj, zdarzyło mi się coś dziwnego.

Trochę lat już żyję, ale nadal niezmiernie dziwię się, że istnieją ludzie, którzy czerpią przyjemność z dopierdalania innym. Tak, wiem…
Może to nie jest przyjemność zresztą. Może oni tylko muszą zwymiotować tym, co im leży na żołądku. Nie wiem. W każdym razie znienacka otrzymałam bardzo niefajną, bardzo ad personam wiadomość – nie od anonima, od osoby znanej mi od lat. Sądząc po późnej porze, zapewne to efekt jednej kolejki za dużo, ale mimo wszystko…
Najpierw zrobiło mi się trochę przykro, ale potem wiadomość usunęłam i po prostu poszłam spać.
Przebyte lata i kilometry robią swoje. Skóra grubnie (czy jest takie słowo? Widocznie jest, skoro mi nie podkreśliło). Mądrzeje się trochę – choć w moim przypadku raczej powoli…. Uczy się puszczać mimo uszu. Gdy bardzo źle, reagować bez skrupułów ciętą ripostą. Uczy się rozumieć, że nie jest zupą pomidorową, żeby go wszyscy lubili. Mnie można nie lubić. Wiem to dobrze. Znam mnie od urodzenia.
Dziesięć lat temu byłoby inaczej, ale teraz sobie myślę – serio, człowieku, odzywasz się tylko po to, żeby mi dowalić? I myślisz, że dowalisz? Ja mam dużo większe problemy niż twoje zjadliwe słowa, a może nie jestem najbardziej pancerna, ale wiem już, co powinno mnie obchodzić, a co nie. Ty wpadasz do szufladki z napisem „nie”. Sam się tylko, człowieku, trujesz swoją żółcią.
Nie wiem. Nie rozumiem czasami niektórych.
W każdym razie.

Idę pod prysznic.

Sens: descente

Alain de Botton w swojej „Sztuce podróżowania” napisał, że fascynują go silniki samolotów. Niosące tę maszynę i pasażerów w jej wnętrzu ze spokojnym, jednostajnym szumem, pracujące cierpliwie i wytrwale w okrutnym mrozie.
Pisał też o korytarzach – tych, którymi wchodzimy do samolotów, jeśli mamy dość szczęścia, by korzystać z rękawa. O tym dziwnym uczuciu, gdy wchodzi się prosto w brzuch stalowego potwora, a kilka godzin później takim samym korytarzem wychodzi się w innym kraju. Na innym kontynencie niekiedy. Tak po prostu. Żadna to podróż. Niby. A jednak.

Po raz pierwszy leciałam samolotem dwadzieścia lat temu.
Dwadzieścia. Lat. Temu.
To było dla mnie ogromne przeżycie. Wtedy nie było tanich linii, regionalne lotniska były raczej puste. Nikt nie myślał, że latanie stanie się czymś zupełnie zwyczajnym.
Ja nie myślałam, że będę latać do pracy.
Byłam wtedy oszołomiona. Podekscytowana do nieprzytomności.
Dziś bywam raczej poirytowana, że ktoś przede mną się guzdrze. Potem zwyczajnie wsiadam i lecę. Przesypiam lot niekiedy – coraz częściej. Ale gdy się budzę i wyglądam przez okno, za którym słońce w zimowych chmurach odstawia swój show, to przylepiam nos do szyby, wyjmuję aparat, mimo że mam zdjęć nieba tuziny, i ciągle jestem oszołomiona. Bo nie tylko chmury jak u Turnera, ale na przykład tuż po starcie z Krakowa widzicie caluchny łańcuch Tatr. A i widok tych obłych silników mruczących niewzruszenie za oszronioną szybą jakoś nadal za każdym razem mnie rusza.

W miniony piątek wracałam do domu jak autostopowicz. Co się nawinie. Ponieważ odwołano mój lot, zadzwoniłam do linii i przerzucili mnie na lot kolejny. Przez Monachium. Nawet wolę, bo lotnisko w Monachium jest wspaniałe, wygodne i mimo kosmicznych rozmiarów ciche i jakieś takie przyjemne dla strudzonego podróżnika. Łatwizna. A tak moi koledzy narzekali na odwołane loty, gdy tu pff, samo miodzio. Świetnie.
Radość moja trwała dokładnie godzinę, bo wtem otrzymałam kolejną wiadomość, iż ten drugi, ratunkowy lot też został odwołany. Pysznie. Wyrzekłam mięsiste słowo i zadzwoniłam ponownie.
– Chwileczkę – rzekł pan w telefonie. – Przełączę panią na muzykę, dobrze?
To nigdy nic dobrego nie wróży, gdy was przełączają na muzykę, ale cóż. Czekam. Czekam. Czekam.
– Mam dla pani miejsce – odzywa się baryton w słuchawce. – Lot przez Amsterdam, osiemnasta czterdzieści.
– Doskonale.
– W Amsterdamie będzie pani o dwudziestej. Dwudziesta czterdzieści odlot do Krakowa.
– Przepraszam, odlot czy boarding?
– Odlot.
– … Niech będzie.
Lotnisko Schiphol jest troszkę duże. Ale nie mam bagażu, mam za to wygodne gacie i pepegi, jeśli wylądujemy o czasie i się rozpędzę, to zdążę… Odrobina sportu w piątek wieczorem nikomu nie zaszkodziła… Zebrałam zatem zadek w troki i pojechałam na lotnisko. Wcześniejszy lot do Amsterdamu był sakramencko opóźniony, ale mój tylko o kwadrans, zatem wsiadłam pełna ufności.
– Wszystkie połączenia są możliwe – obwieścił głos z kabiny, gdy kołowaliśmy nad krajem olbrzymów. – Ale prosimy udawać się natychmiast do wymienionych bramek.
Wzięłam sobie te słowa do serca i rozpędziłam się tak bardzo, że biegnąc ruchomym chodnikiem, minęłam moją bramkę i pognałam dalej. Zorientowałam się, przelatując w tempie Mo Farah obok bramki numer osiemnaście. Moja była numer pięć. Pokonywaliście kiedyś ruchomy chodnik biegiem w przeciwnym kierunku? No, ja tak. Podejrzewam, że goście w obsłudze monitoringu lotniska Schiphol trochę się pośmiali.

Dotarłam do domu.
Zimno.
Sobotę spędziłam pod kocem, a nawet wieloma, ograniczając aktywność do proszalnego wyciągania rączki po kolejny kubek herbaty, ale z imbirem koniecznie, i po kieliszek wina bliżej zmierzchu.
W niedzielę obudziłam się już w trybie podróżnym. Znowu to samo – ciuchy do walizki, walizka do bagażnika taksówki, taksówka na lotnisko, korytarz, samolot, korytarz, taksówka.

Dotarłam do mojego budynku.
– Mamy drobną awarię.
Oczywiście, że macie drobną awarię. Jesteśmy we Francji. Nie ruszają mnie już wasze awarie.
– Karty wejściowe nie odblokowują drzwi.
– … Chce mi pan powiedzieć, że nie dostanę się do mojego mieszkania?
Strapiony recepcjonista kiwa głową. Szkoda mi go bardzo, bo jest niedzielny wieczór, więc koleś jest sam, a zirytowani goście napierają. Wyszli z mieszkań niechby po kawę w lobby czy do Monoprix naprzeciwko, i ups, nie mogą wejść.
– Technik przyjedzie niedługo… To może ja państwu wino zaproponuję…
Godzinę później kryzys został zażegnany. Wiecie, dwa lata temu trafiałby mnie przeciągły, żarliwy szlag, ale cóż, co was nie zabije, to w was Paryż wzmocni.
Przetrwałam kolejny tydzień w niezbyt czułych objęciach tego miasta, ze śniegiem nawet, a jutro wracam do domu. Na cały długi miesiąc! Bardzo dobrze, bo mogłam wreszcie kupić bilety do Nowego i Starego Teatru, i Słowackiego też, i będę mogła je naprawdę wykorzystać, a poza tym pan i władca chwilami sprawia wrażenie, jakby się stęsknił, bo nie daje mi spać, ale być może chodzi mu o liczne butelki francuskiego wina, które zwożę do domu.
Miejmy jedynie nadzieję, że jutro wrócę do domu po bożemu, a nie przez Helsinki.

Choć w sumie nigdy nie byłam w Helsinkach…

Ce qu’elle voit en songe

W Paryżu codziennie wędruję do biura tą samą drogą. Niby niewiele się zmieniło, odkąd odleciałam stąd w listopadzie, a jednak inaczej to miasto wygląda. Nie tylko dlatego, że jest zimno, a słońce wstaje tu żenująco późno. Dlatego, że po drodze mijam zasłonięte deskami lub blachą witryny banków i sklepów. Mój francuski jest daleki od biegłego, ale rozumiem, co ktoś napisał żółtym sprayem na jednej z nich: „Tu i teraz dzieje się historia”.

W kontekście mijającego tygodnia ten koślawy napis na płycie pilśniowej ma zatrważająco mocny wydźwięk.
Żyjemy w trochę zbyt ciekawych czasach.

Ale, ale.
Poniedziałek, dwa tygodnie temu. Trzecia trzydzieści. Siadam na łóżku, przecieram oczy. Prysznic. Spodnie. Rzęsy. Taksówka. Lotnisko.

Prosimy umieścić bagaż podręczny przed fotelem, jeśli w schowku nie ma miejsca, samolot jest pełny; jeżeli bagaż się nie zmieści, będziemy musieli załadować go do luku, a to zajmie czas…, powtarza obsługa. Ostatni pasażer taszczy swój bagaż podręczny, na oko na trzy tygodnie wędrówki po Amazonii, rozglądając się z rozczarowaniem, bo schowki pełne. Typ ma oczywiście miejsce A w ogonie, obok mnie, ale z jakichś przyczyn postanowił poczekać z wsiadaniem do samego końca, żeby inni musieli wstawać i go przepuszczać. No, ale najpierw chce upchnąć swój amazoński sakwojaż, a schowki pękają w szwach, zatem łazi tam i nazad po samolocie, ku rosnącej irytacji pasażerów i obsługi.
Wtem rozlega się głos miły, acz stanowczy, z twardym germańskim akcentem:
– Panie i panowie, mówi kapitan. Proszę zająć miejsca, bo jeśli nie wystartujemy teraz, to następny wolny slot mamy za godzinę.

Typ widzi przed sobą 230 par oczu, wściekłych raczej, i pokornie upycha tobół pod siedzeniem. Jak się nie da, jak się da.
Cabin crew, take off.
Bogu dzięki. To mogę się zdrzemnąć.

Kilka godzin później. Lotnisko im. Charlesa de Gaulle’a w Paryżu.
Escalator moving. Please old the andrail, powiadamia beznamiętnie, acz z francuskim akcentem kobiecy głos w legendarnych tunelach z pleksi, przewożących pasażerów na drugą stronę Terminalu 1. Tunele niezmiennie przywodzą na myśl filmy science-fiction, zresztą zagrały w paru.

W biurze wszystko po staremu. Złota rybka, którą trzymali w dziale na drugim piętrze, nadal żyje i pływa w swoim akwarium. W kuchni nadal jakaś anonimowa osoba zostawia co rano ciastka.
Mieszkam w tym samym budynku, tylko okna wychodzą na ulicę, a nie patio, więc o siódmej budzą mnie normalne romantyczne paryskie odgłosy poranka – trzaskanie kubłów ze śmieciami, turkot wózków wiozących dobra do kawiarni, kaszel odpalanego motocykla.

Sobota. Idę przez miasto do Petit Palais. Idę Polami Elizejskimi, które są zdumiewająco puste. Docieram na miejsce, by skonstatować, że wokół wokół mnie barierki, radiowozy i policjanci uzbrojeni po zęby, przygotowani na nadchodzący protest.
– Ulica zamknięta. Nie ma przejścia.
– Ale ja mam bilet – macham biletem. – Na wystawy…
– OK. Tamtędy.
Idę tamtędy. Kolejny dżentelmen uprzejmie zastawia mi drogę. No przecież cholera mnie weźmie.
– Ale ja mam bilet.
– Tamtędy – opancerzony wskazuje kierunek, z którego przyszłam.
– Ja już tam byłam!
– Tamtędy – powtarza opancerzony, a przecież nie będę dyskutować z gościem, który wygląda jak Starship Trooper.
Wracam potulnie. Ja chcę tylko wejść na wystawę… Szczęśliwie kolejny zapytany policjant przepuszcza mnie i wchodzę z ulgą do Petit Palais. Petit Palais, mały sąsiad Grand Palais po przeciwnej stronie ulicy, jest miejscem absolutnie urzekającym, z pięknym patio i wspaniałymi kolekcjami, a w dodatku często gości wspaniałe wystawy, tak jak teraz. Pierwsza to wystawa Lequeu, wybitnego architekta, który nigdy nie postawił żadnego budynku. A szkoda. Paryż z jego rysunków, zdumiewająco dokładnych i nowoczesnych na powstałe w XVIII wieku – to byłoby miasto surrealistyczne i kosmicznie inne od tego, które znamy. Lequeu miał też wyobraźnię cudownie lubieżną. Zdecydowanie darzył sympatią kobiece piersi.
Druga wystawa, Fernanda Khnopffa, to istny sklep ze słodyczami dla fanów symbolizmu. Takich jak ja. Znany stałym bywalcom mój były szef go nie znosi i twierdzi, że to kicz straszliwy. Mnie się podoba i z lubością przyglądałam się tym obrazom przez długie godziny.

Jako że godzina młoda była, poszłam i do Grand Palais, na wystawę o wpływie Michaela Jacksona na sztukę współczesną. Nie jest to może wystawa wybitna, ale bardzo ciekawa, a co zabawne, największy tłum gromadził się nie przed pracami Warhola i innych, lecz przed ekranami, na których emitowano fragmenty koncertów Michała. Nota bene, wiedzieliście, że ktoś podłożył „Fly Me to the Moon” Sinatry pod układ choreo do „Smooth Criminal” i to doskonale pasuje? Ja już wiem.

No dobrze. Wystawy obejrzane, nowe buty kupione, czas wracać do domu. Idę w górę Pól Elizejskich. Coś podejrzanie niebiesko od migających świateł. Tłum podejrzanie gęstnieje. A ja akurat nieopodal tych migających świateł mieszkam i właśnie sobie uświadamiam, że zaraz wlezę w środek protestu. Choć mój wewnętrzny reporter czuje się zaciekawiony, grzecznie skręcam w jedną z przecznic.
KTÓRA WŁAŚNIE JEST ZAMYKANA.
No nie. Litości.
Kawał XVI dzielnicy zwiedziłam niechcący. I w dodatku zaczęło padać.

Nadal nie rozumiem, dlaczego to miasto mnie sobie wybrało, ale nieoczekiwany powrót tutaj przyjęłam jako coś naturalnego. I czuję się tu bardzo dobrze. Oczywiście jestem tu w wielce dziwnym czasie. Oczywiście jest tak, jak ten anonimowy ktoś napisał – historia się dzieje. A ja, czy mi się to podoba, czy nie, muszę się temu przyglądać. Muszę – i chcę.

Rien de rien

Przygoda dobiega końca.
Trzy ostatnie noce.
Czuję się, jakbym siedziała w Paryżu od zawsze. Gdyby ktoś z początkiem roku powiedział mi, że spędzę tu czternaście tygodni, wyśmiałabym go. Nie tak to wszystko miało wyglądać. No, ale tak wygląda i co poradzić.
Przyzwyczaiłam się do ruchu ulicznego – okazuje się, że człowiek może znacząco poszerzyć swoje pole widzenia, jeśli nauczy się, iż zza każdego rogu i autobusu może wyjechać motocyklista – i tego, że o ósmej rano jest ciemnawo. Właściwie do wszystkiego. Jak zawsze powtarzam, człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja. Nie ma innej opcji zresztą.
Nie może tylko myśleć o jednej rzeczy – że tęskni. Tęsknotę trzeba upchnąć na dnie walizki.
Miniony weekend spędziłam troszkę w domu (jak zwykle, piorąc i śpiąc), poprzedni za to był stuprocentowo paryski, bardzo słoneczny, bardzo przyjemny. Starałam się wycisnąć z niego jak najwięcej, biorąc pod uwagę nadchodzącą jesień i mój rychły odjazd na dobre. Oblazłam zatem całe miasto, od Grand Palais (wystawa Miró – bardzo, bardzo warto) i otwartego akurat bezpłatnie Petit Palais aż do Lasku Bulońskiego, a dokładniej olśniewającego muzeum Fundacji Louis Vuitton. Z buta, gdyż jestem twardziel, pogoda była oszałamiająca i tylko raz zgubiłam się po drodze.
Sam budynek Fundacji LV, zaprojektowany przez Franka Gehry’ego, to generalnie imponujący szklany statek, a w środku mnóstwo sztuki (Egon Schiele i Jean-Michel Basquiat – dwie wspaniałe, bardzo intensywne wystawy dwóch wybitnych, zmarłych młodo artystów, których prace zaskakująco wiele łączy).
W niedzielę było jeszcze śliczniej, podreptałam sobie spokojnie wzdłuż Sekwany do Instytutu Świata Arabskiego na wystawę tyleż oszałamiającą, co łamiącą serce w drobne kawałki – Wieczne miasta, cyfrową podróż po Mosulu, Aleppo, Palmirze i Leptis Magna. Z tych miast zostało, co zostało i co niestety możecie zobaczyć na własne oczy, czując narastającą… no nie, to nie jest złość, to poczucie wkurwu, bezsilności i rozżalenia – ale twórcy wystawy nie tylko wysłali drony nad ulice, byście mogli nimi pochodzić. Zaprzęgli też nowoczesną technologię, żeby odbudować świątynie, meczety i katedry. Jest to dość niesamowite.

Po wszystkim, oczywiście, mule. Popite białym winem w należytej ilości, gdyż wino bardzo pomaga strawić wszystko, a poza tym to ostatni raz na jakiś czas. Zdążyłam jeszcze nacieszyć się nimi w knajpianym ogródku, co w Paryżu nie jest tak romantyczne i relaksujące jak w takim na przykład Krakowie, bo generalnie siedzicie pośrodku chodnika albo prawie na przystanku autobusowym, ktoś na was dmucha dymem, coś trąbi, miejsca jest tak mało, że zamówienie nie mieści się na stoliczku, a kelner je pomylił, ale jest uroczy, więc co tam.

Gdy wróciłam tu w niedzielę z Krakowa, wiatr zimny hulał i pociągi zatrzymali, bo ktoś porzucił bagaż na jednym z dworców, więc saperzy musieli przyjechać… Gapiłam się zatem na ołowiane niebo za oknami nieładnie pachnącego i uparcie nieruchomego wagonu, ściskając na podołku mój bagaż. No błagam.
Ale wreszcie dotarłam. Mama zaśmiała się, gdy zadzwoniłam i westchnęłam, padając na łóżko w kurtce i szaliku: „jestem już w domu”.
– Wiesz, co powiedziałaś?…

Ici, c’est confortable

Miniona niedziela.
Siedzę na stopniach bazyliki Sacre-Coeur i piję wino z plastikowego kubka. Pode mną cały Paryż, doskonałe linie bulwarów, wieże Notre Dame, migocząca rytmicznie i cierpliwie Tour Montparnasse na lewym brzegu.
Ciepło. Właściwie to upalnie. Ani jednej chmury. Ludzie tańczą, bo ktoś gra na bębnach, ktoś puścił „Milord” Edith Piaf.
Siedzę na schodach i piję wino, ponieważ akurat winobranie świętujemy na Montmartre. Chwilę wcześniej zapaliłam świeczkę w bazylice, na szczęście, zawsze zapalam.

– Otworzyć ci tę butelkę? – pyta miły i wielce przystojny dżentelmen w jednej z budek.
– Mój Boże, nie. Poproszę tylko o kieliszek czerwonego. Ale butelkę możecie mi zapakować na wynos.
– Mój brat ci zapakuje. Polecam też nasze białe. Bo to nasza winnica. Brat kupił i teraz u niego pracuję. Masz brata?
– Niestety nie. Zawsze chciałam.
– To masz szczęście. Ja nigdy nie chciałem i sama widzisz. Proszę, twoje wina i nasza wizytówka. Jesteśmy w środku niczego, ale gdybyś była w pobliżu…

Może będę. Kto wie.

Miniona sobota.
Nie ma co się śpieszyć ze wstawaniem, Paryż nie budzi się wcześnie, a o tej porze roku słońce też wschodzi raczej leniwie.
Schodzę zatem raczej głęboko późnym przedpołudniem do kawiarni na rogu, słyszę „madame, bonjour!”, zamawiam kawę i spritz, taki lokalny spritz, z likierem St Germain, z kwiatów czarnego bzu. Spożywam, kiwając nóżką, słońce świeci bezczelnie letnio. Staram się błysnąć moją żenującą francuzczyzną, ale kelner macha ręką i odpowiada po angielsku:
– Jestem z Brazylii.
Ma się rozumieć.

Z kawiarni… napisałabym, że pobiegłam, ale już i tak już byłam spóźniona, więc poszłam z rękami w kieszeniach prosto do Musée Yves Saint Laurent.
Wspaniała wystawa. Jak zapewne zdążyliście zauważyć, niżej podpisana troszkę lubi modę (dlatego wykręca sobie szyję, oglądając tutejsze wystawy), zatem była w siódmym niebie. Kreacje oczywiście przepiękne, ale największe wrażenie paradoksalnie robi proste i przytulne zarazem studio YSL, białe, pełne książek, z biurkiem zastawionym gadżetami, z manekinem odzianym w płócienną marynarkę z widocznymi szwami – Yves Saint Laurent z każdym ubraniem zaczynał w ten sposób. Trochę to przyjemna, cicha biblioteka, trochę gabinet szalonego lekarza.
Bardzo miłe to muzeum i zdecydowanie warte odwiedzenia.
Napatrzywszy się na płaszcze, na które nigdy nie będzie mnie stać, wyruszyłam dalej. Na drugi brzeg Sekwany, z przystankiem w tutejszym Muzeum Sztuki Nowoczesnej, gdzie wiszą nikomu nieznani artyści typu Picasso, Chagall czy Modigliani, a wejście kosztuje uśmiech. Na drugim brzegu wszak czekała perła – dosłownie… – w postaci galerii Kugel. Galeria owa, prowadzona przez braci pochodzących z rodziny kolekcjonerów sztuki i antyków, zajmuje piękną, majestatyczną, nieco filmową kamienicę tuż nad rzeką. Jest to swego rodzaju gabinet osobliwości, pełny kuriozalnych i przepięknych precjozów – fontann, domków dla lalek, globusów – ale teraz mają tam wystawę boską i powalającą, mianowicie wystawę piqué.
Piqué to sztuka zdobienia. Nie taka po prostu, że ktoś wycina wzorki czy coś. To chirurgiczne rzeźbienie w masie perłowej, szylkrecie i złocie. Zapomniałabym dodać, że robili to neapolitańscy artyści w XVIII wieku.
Absolutnie piękne, wywołuje opad szczęki nawet u zblazowanych, co widzieli już wszystko. A że do stolików, na których umieszczone są te cuda, przyczepiono lupki, można sobie obejrzeć dokładnie. Fascynujące.

Paryż to całkiem rozłożyste miasto (choć mniejsze niż Radom – naprawdę), a po całym dniu ganiania w słońcu poczułam się nieco zmęczona i głodna, więc zamówiłam sobie garnek muli w Au Trappiste – sympatycznym i bardzo zwyczajnym bistro z piwem i prostą kuchnią nieopodal wieży świętego Jakuba – i pożarłam bez najmniejszego wyrzutu sumienia.
– Przepraszam – pyta kelner. – Czy mogę pożyczyć krzesło?
– Pewnie – mówię.
Kelner łapie zydel, zanosi go pod sąsiednią ścianę, siada i zapala papierosa.
Odnosi grzecznie.
– Merci.
– Merci a vous.

I taki właśnie jest ten mój Paryż.

Parę dni temu nasz skromny zespół zasilił kolega, dla którego to pierwsza wizyta w tym mieście. Jeszcze się denerwuje, bo ten ruch uliczny, te klaksony, zza rogu może wyjechać motocykl pod prąd (lub Donald Tusk na hulajnodze), bo palą, mówią uparcie po francusku, ciągle coś ne marche pas. Bardzo go Paryż stresuje.
Przejdzie mu.

Tout le monde, il est beau

„Bonjour, tout le monde!”
Tak nas zwykle wita frontman. Czasami czeka w progu biura ze świeżymi rogalikami. Powiadam, nie znoszę gościa.

Dobiegł końca mój dziesiąty tego roku tydzień w mieście Paryż.
Z tej okazji opuściłam to miasto, żeby udać się na obowiązkowe badania okresowe. Badania trwały pół godziny i prawdopodobnie przeszłabym je nawet, gdybym była naszprycowana heroiną po kokardki. Francuska dieta – i w ogóle dieta człowieka w drodze – nie jest najbardziej zdrowa, więc fakt, że po tym całym tłuszczu i winie mam cholesterol w normie, zszokował mnie niemalże.
– Oczy ma pani nieco podrażnione.
Nie może to być. Przez cały poprzedni dzień gapiłam się w monitor, wsiadłam w samolot, a nawet dwa (dzięki, Lufthanso, że przyciemniliście oświetlenie i mogłam przyciąć komara w drodze do domu), dotarłam do domu o pierwszej w nocy, a o ósmej tkwiłam już w ogonku do rejestracji w przychodni. A w ogóle to ledwo dotarłam, bo samolot był wielce opóźniony i Niemcy mają swoje zasady, toteż gdy wreszcie otwarto bramkę, z głośników dobył się komunikat: „Prosimy wsiadać jak najszybciej, musimy wystartować przed 23, bo później zakaz lotów”. Kapitalnie. Ponieważ wszakże, jak to mówią, co drugi głupi ma szczęście, wystartowaliśmy i dolecieliśmy.
– Pani to chyba rutyniarz – rzecze taksówkarz.
– A skąd pan wie?
– Bo nie zamawia pani taksówki pod przyloty, tylko w konkretne miejsce, żebyśmy mogli się od razu znaleźć.

Tak czy inaczej.
W niedzielny poranek wracam do Paryża na kolejne dwa tygodnie. Lub być może trzy. I…
I…
Nawet się cieszę.
(W dużej mierze dlatego, że w Paryżu jest troszeczkę cieplej jednak).

W Paryżu do pracy chodzę codziennie tą samą drogą, w dół bulwarami, mijając tych samych ludzi i tę samą piekarnię, z której dobywa się zapach absolutnie boski. Już się nie boję przechodzić przez jezdnię na czerwonym. Nie wkurzam się, gdy coś nie działa. W końcu naprawią, kiedyś. Człowiek się starzeje – albo dojrzewa, ładniej mówiąc – i odkrywa, że jest sposób na odnalezienie się w miejscach, które nam nie pasują. Trzeba po prostu odpuścić. Nie walczyć na siłę. Po prostu ręce z kierownicy i zobaczyć, co będzie się działo. Tym samym, wracając w minioną sobotę z wystawy Alfonsa Muchy (wspaniałe, ale tak ciasno, że ktokolwiek przepchnął się wreszcie przez tłum do obrazu, gapił się weń zaborczo przez długie minuty) i pięknego w słońcu Ogrodu Luksemburskiego, wdepnęłam do GAP, a tam akurat na wieszaku wisiały proste białe koszule z napisem „Paris” wyhaftowanym na plecach. Zanim się zorientowałam, stałam z taką w garści w kolejce do kasy.
Zanim jednakże nadarzyła się miniona sobota, nadarzył się piątek, a piątkowy wieczór spędziliśmy w Moulin Rouge. Trochę się opierałam, ale towarzystwo chciało, a że towarzystwo fajne, to poszłam. Zajechaliśmy z fasonem metrem na Montmartre, zjedliśmy kolację, wypiliśmy wino i weszliśmy do tej legendarnej nory szatana.
Otóż Moulin Rouge to jest jedna z bardziej przykrych rzeczy, jakie w życiu widziałam. Oj wielkie nieba. Nierówne, słabo nagłośnione, wymęczone, z wyjątkiem pokazów akrobatycznych do zapomnienia po godzinie. I te biedne kucyki, wyciągane w środku nocy, żeby obdreptać scenę dookoła. Żal mi się ich zrobiło. Jeśli macie wydać pieniądze w Paryżu, wydajcie je na jakąś fajną wystawę – tych tam naprawdę nie brak – i dobry obiad, jeszcze wam dużo zostanie, ale nie idźcie do Moulin Rouge. Toulouse-Lautrec byłby wściekły, gdyby zobaczył, jaką manianę tam odwalają w XXI wieku. Bardziej fascynujące jest oglądanie widowni niż tego, co się dzieje na scenie. Jest to nudne i niestaranne.
Przy tym opisywany poprzednio show Gaultiera to zachwycająca potęga, widać w każdej scenie ponad rok ciężkiej pracy. To jest tańczone z medyczną niemal, niewiarygodną perfekcją, a przy tym rzeczywiście opowiada jakąś historię, podczas gdy Moulin Rouge to zasadniczo zbiór dość przypadkowych scen i dużo biustów, i nie widać, by artyści czerpali jakąś szczególną frajdę z bycia na scenie – ot, kołowrót. Poszłam do Folies Bergere znowu, swoją drogą, i oglądałam z wielkim zachwytem. A co drugi widz w obowiązkowej marynarskiej koszulce (ja też!). No i, jak się potem okazało, na tym samym spektaklu była Madonna – co prawdopodobnie wyjaśnia, czemu zaczęło się z półgodzinną niemal obsuwą i ochrona biegała nerwowo.
A że w drodze z teatru do domu zgłodniałam upiornie, to wstąpiłam na mule i wino do ciepłego bistro. Bo w Paryżu można. To bardzo łatwe, wszędzie są takie bistra.

Tak.
W każdym miejscu na świecie można koniec końców znaleźć sobie jakiś mały kawałek domu, przestrzeń, w której człowiek czuje się dobrze. Znaleźć rzeczy, które się lubi. I nawet samotność wtedy nie jest tak dotkliwa. Trzeba tylko naprawdę odpuścić i nie myśleć, że wolałoby się być gdzieś indziej, że się tęskni, że coś tam. To czasami trudne, gdy ma się właściwie tylko siebie. Ale – wykonalne.
A teraz przepraszam, muszę kończyć. Trzeba taksówkę na czwartą dziesięć zamówić.

C’est comme ça

Całkiem niespodziewanie, właściwie w ciągu jednego dnia, w Paryżu nastała jesień. Zrobiło się zimno, liście lecą z drzew, pada deszcz. Jest w tym jakiś romantyzm, muszę przyznać.
Mam mieszkanie, w którym całkiem wygodnie się rezyduje, acz spędzam tu bardzo niewiele czasu, niestety. Na szczęście ekipa urocza, chodzimy na kaczkę (a kaczka potem wchodzi mi w biodra – ba, chciałabym, żeby w biodra…), a gdy się wypogodzi, wrześniowe niebo w Paryżu jest przepiękne.

Pomyślałam, że skoro opatrzność mnie tu zesłała, to trzeba z tego zrobić użytek.
A że, jak mawia moja nieoceniona matka, co drugi głupi ma szczęście – wracając do domu któregoś dnia, wypatrzyłam na słupie reklamę spektaklu. Tak się przypadkiem złożyło, że niejaki Jean Paul Gaultier postanowił wystawić swój Fashion Freak Show w legendarnym teatrze rewiowym Folies Bergère. Autorka zapowietrzyła się i poleciała rezerwować bilet (śmiało wdzierając na jezdnię na czerwonym – tu tak trzeba, inaczej nikt was nie potraktuje poważnie; nadal na wszelki wypadek przylepiam się do lokalsa, żeby w razie czego to on przyjął siłę uderzenia… niemniej powoli przywykam do paryskiego fristajlu ulicznego).

Jean Paul Gaultier to jest oczywiście nazwisko bardzo znane wszystkim w moim pokoleniu, pierwszy punk świata mody, który przetarł drogę wielu innym wybitnym projektantom, miłośnik nieskrępowanego kampu, traktujący modę jak zabawę, ubierający kobiety w garnitury i mężczyzn w pończochy, a wszystkich w gorsety. Znany z umiłowania kobiecości pod znakiem fiszbin i zapachu pudru. Znany z bardzo teatralnego, w rewiowym właśnie stylu, podejścia do swojego fachu.
Jean Paul Gaultier jest też wybitnym artystą. Miałam szczęście oglądać jego retrospektywę w Barbican parę lat temu; spędziłam tam długie godziny.

No to poszłam.
W niedzielę, gdy deszcz zacinał jak jasny pieron. Dotarłam wszakże do dzielnicy dziewiątej, miły pan przy wejściu zajrzał mi kurtuazyjnie do torebki i wpuścił do środka.
A w środku czekały konie w pióropuszach, ten właśnie zapach perfum i uśmiechnięty dżentelmen wystrojony w słynną marynarską koszulkę za barem. No dobra, myślę. Jestem w Paryżu. Jestem w Folies Bergère. Josephine Baker tu tańczyła. Jean Paul Gaultier być może jest w budynku (był, jak się okazało podczas finału – ludzie oszaleli). Co mogę zamówić…
– Poproszę szampana.
– Oczywiście.
Wdzięczne „puffff” otwieranej butelki.
– Merci et bon spectacle, madame – mówi uśmiechnięty dżentelmen, podając mi kieliszek.

Było to jedno z weselszych wydarzeń, w jakich brałam udział tego roku, a być może w ogóle.
Odjechane w kosmos, barwne, dynamiczne, świetnie zatańczone i nieprawdopodobnie sexy. Tak. Ten show to czysta, kiczowata, głośna celebracja seksualności i piękna – piękna występującego w wielu kształtach i rozmiarach. Nie bez wątków przykrych i poruszających.
Ale najlepsza jest ostatnia scena, gdy tancerze pozbywają się kostiumów – tak, zrzucają te piękne kreacje, a wierzcie mi, Gaultier to nie jest ciuch, to jest misternie wykonane dzieło sztuki, rzeźba – i tańczą w samych majtkach. Jest to być może przekaz naiwny, ale uroczo budujący i człowiek najchętniej sam dołączyłby do tańczących w bieliźnie. Zwłaszcza że tańczą do Le Freak.
Przepysznie się bawiłam i chyba pójdę znów.

Paryżu, chyba mnie sobie oswajasz.

Cały twój Paryż z pocztówek i mgły

Dzień dobry, dzień dobry.
(Żartowałam).
Siedzę sobie właśnie na mojej krakowskiej kanapie, rozwiesiwszy pranie i zjadłszy dostarczony przez rodzinę obiad – i piszę, bo zbyt dawno nie pisałam. A nie pisałam, bo moje życie lubi przyśpieszać od zera do setki szybciej, niż zdążę powiedzieć „ojej”.

Tak się jakoś znienacka podziało, że dwa dni przed moim wylotem na urlop zadzwonił mój szef. Znienacka. Kiedy mój szef dzwoni znienacka, to ja zawsze wiem, że coś nastąpi.
– Miałbym dla ciebie zadanie – powiedział. Poczułabym się jak James Bond, ale ponieważ wiem, na czym polega moja praca, to się tak nie poczułam. – Trzeba wspomóc jeden zespół. Obszar znasz, lokalizację też.
No dalej, powiedz to. Zadaj mi ten cios.
– Tydzień w Paryżu. Może dwa, ale to już ustalisz z gościem, który ten projekt prowadzi. OK?
Jeszcze jeden tydzień w Paryżu chyba mogę przetrwać. Lepsze to niż siedzenie na tyłku, do czego, jak wiemy, jestem niezdolna.
– Jasne – odparłam. – Zaraz do niego napiszę.
„Gościa, który ten projekt prowadzi” poznałam przy okazji poprzedniego paryskiego dramatu, na kolacji. Przez cały wieczór żałowałam, że to nie dla niego pracuję. Nietuzinkowa postać. Przede wszystkim, co rzadkie w mojej branży, wyluzowany. Jako osoba letko znerwicowana nadzwyczaj sobie cenię towarzystwo ludzi wyluzowanych, to mnie uspokaja. Pół Anglik, pół Francuz – usposobienie i poczucie humoru stanowczo wyspiarskie, zamiłowanie do win stanowczo francuskie. Ładnie pachnie. Może nie będzie katastrofy.
(Potem dowiedziałam się, że ma kapelę swoją. Na użytek bloga nazwijmy go zatem frontmanem, to zresztą pasuje, bo taką rolę i w moim zespole pełni).
Napisałam zatem i frontman stwierdził, iż tydzień wystarczy. Znakomicie. Minionej niedzieli udałam się zatem na lotnisko – po długiej nocy u znajomych świętujących hucznie okrągłe urodziny, więc czułam się nieco delikatna – i poleciałam do Paryża.
Moją bramą do Paryża jest zwykle terminal 1 lotniska Charles de Gaulle. Terminal, który dla miłośników brutalizmu jest zapewne wybitnej urody, ale dla pasażerów w 2018 jest po prostu piekielnie niewygodny, zatłoczony i irytujący. Chce się go jak najprędzej opuścić. Ponieważ było dość późno, a ja z walizą, pomyślałam, że wezmę taksówkę.
Błąd.
Pan taksówkarz był très sympa, ale jechaliśmy do miasta półtorej godziny. Nigdy więcej. RER jest, jaki jest (mój kolega boi się jeździć – był szczerze zszokowany, że korzystam z usług publicznego transportu w pełnym niebezpieczeństw Paryżu), ale przynajmniej dociera do centrum względnie szybko, jeśli trafi się na bezpośredni pociąg. Dobra nasza. Dojechaliśmy. Idę do recepcji.
– Mam problem z pani kartą kredytową – mówi recepcjonistka.
Fantastycznie.
– Zameldujemy panią, ale będziemy wdzięczni, jeśli pani wyjaśni to do jutra – rzecze dama tonem nieznoszącym sprzeciwu. Jasne. Zrozumiałam.
Przesypiam noc, śniąc o ludziach wywlekających mnie z łóżka, bo nie zapłaciłam, i idę do pracy.
Wchodzę. Frontman pojawia się tuż po mnie.
– Wiesz, że mamy już jedną ofiarę?
Jeden zawodnik z naszej Drużyny Pierścienia trafił do szpitala w trzecim dniu pracy (nie z jej powodu, gwoli ścisłości).
Zapowiada się pysznie, myślę.
– No, troszeczkę jesteśmy pod wodą. A dopiero zaczęliśmy – mówi wesoło frontman ze swoim wielce charakterystycznym, bardzo, ale to bardzo brytyjskim akcentem.

Tak czy inaczej.
Kartę szczęśliwie udało się odblokować. Pogoda była piękna. Paryskie bulwary nadal szerokie i piękne. Zapach ulic nadal nieromantyczny. Motocykliści nadal szaleni. Kelnerzy nadal sfochowani, ale calvados nadal znakomity i desery nadal zamykają moją skłonną do narzekania na Francję buzię. Innymi słowy, Paryż po staremu.
W czwartek frontman zbliża się do mojego biurka. Oho.
– Jak się miewasz?
– Doskonale, doskonale.
– Czy ty tu jesteś w przyszłym tygodniu?
– Nie, umawialiśmy się tylko na ten jeden.
– … A możesz być?
WIEDZIAŁAM, ŻE TAK BĘDZIE.
– Mogę, jeśli trzeba. Do kiedy?
– Do października? Dwudziestego października?…
Autorka wpatruje się w swojego lokalnego przełożonego z naiwnym uśmiechem osoby, która ma wielką, wielką nadzieję, że czegoś nie zrozumiała. Lokalny przełożony autorki wpatruje się w nią z błagalnym uśmiechem osoby, pod której modnymi butami płonie żywy ogień.
Szlag.
Z drugiej strony siedzieć w domu albo być w drodze…
Szlag.
SZLAG.
– Okej – mówię.
Ulga na – całkiem przystojnej, rzec trzeba – twarzy frontmana: bezcenna.
– Ale to pewnie będzie cholernie drogie. Mamy czwartek po południu, bilety na poniedziałek to będzie kosmos…
– Trudno, rezerwuj. Dziękuję. Przepraszam. Dziękuję.
I oddala się z tym swoim zapętlonym „sorrythankyoupleasecheerssorrythankyou” na ustach.

Tym oto sposobem wracam pojutrze do Paryża, którego miałam nadzieję już nigdy więcej nie odwiedzać. Ba. Miałam nadzieję spędzić drugą połowę roku w Krakowie, wyjechać sobie najwyżej na wakacje, które ciągle przede mną. Najwyraźniej jednakże Paryż ma wobec mnie plany, których jeszcze nie znam i może rzeczywiście third time lucky. Może to jest mój test ogniowy.

O ironio.

Le peau que j’habite

Jestem w domu.
Dotarłam chwilę po tym, jak wybiła niedzielna północ. Tym razem taksówkarz nie współpracował i uparł się wieźć mnie przez Salwator. Ja wiem, że kopiec Kopciuszka to piękne okolice i bliskie mojemu sercu (tam byłam na pierwszej randce z moim pierwszym prawdziwym chłopakiem), ale nie chcę go podziwiać o pierwszej w nocy, gdy jestem niczym ten koń po westernie. A właściwie to raczej kucyk, którego przegonili przez Wielką Pardubicką.
Padłam.
Obudziłam się.
Podreptałam do walizki porzuconej w przedpokoju (oczy bolą na nią patrzeć, ona ma niespełna dwa lata, a jest tak wyciorana, że żal). Wyjęłam rzeczy, zaniosłam do pralki, włączyłam. Nastawiłam wodę na herbatę. Zaniosłam kubek do sypialni.
Znowu padłam.
Fascynujące.

Zwykle ostatni dzień w biurze na wygnaniu, gdy każde z nas idzie jechać lecieć w swoim kierunku, to żegnanie się ze wszystkimi, uściski, czasami łzy nawet. Ludzie stają się sobie bardzo bliscy – każdy jest sam daleko od domu, spędzamy ze sobą trochę za dużo czasu, zaprzyjaźniamy się niekiedy. Nie tym razem. Poza dwiema osobami, nie żegnałam się szczególnie z nikim. Po prostu wstałam, spakowałam bambetle i wyszłam. Wróciłam do hotelu, zmieniłam nobliwą sukienkę na szorty, wetknęłam słuchawki w uszy i poszłam na długi spacer, pod wieżę Eiffla i z powrotem.
Wieczór piękny i gorący, zatem czemu by nie zatrzymać się po drodze do hotelu w jakimś barze. W końcu to mój ostatni wieczór w Paryżu. Wchodzę do takiego wyglądającego miło.
– Poproszę Long Island Iced Tea – mówię. Trudno. Po sześciu tygodniach koszmaru należy mi się. Poza tym jutro mogę spać do późna, bo wymeldowanie w południe.
– Oui! – mówi barman i podaje mi Nestea.
Oczywiście. Czego się spodziewałaś.
– Non – mówię ja.
Staramy się porozumieć przez chwilę, ja już szukam w telefonie przepisu, wtem z zaplecza knajpy wychodzi drobna dziewuszka, odsuwa niekumatego barmana na bok gestem „ja to zrobię” – i przyrządza mi należyte Long Island Iced Tea. Może nie najlepsze, jakie w życiu piłam, ale takie, jak trzeba.
Wychodzę. Noc jeszcze młoda. Czuję się coś jakoś głodna. Do hotelowego śniadania zostało jeszcze parę godzin…
Drepczę do Au Pied de Cochon, ponownie. Au Pied de Cochon to lokal karmiący głodnych od 71 lat, o każdej porze dnia i nocy. Kelnerzy nieco obcesowi, ale sprawni – bądźcie mili dla nich, to będą mili dla was i dadzą wam bezę w kształcie świnki, gdy poprosicie o rachunek. Zamawiam ślimaki na przystawkę i mule. Ślimaki są pyszne, ale mule nadjeżdżają w tak wielkiej misce, i tak bardzo z dodatkiem tłuszczu i boczku, że z trudem je wykańczam. Wracam do hotelu powolnym krokiem, myśląc o tym, jak strasznie mi niedobrze.

Ostatni poranek.
Nieśpiesznie roluję ciuchy – tak, zwijanie ubrań zamiast składania sprawia, że w walizce mieści się więcej; drugi lifehack, jaki mogę wam dać, to by pakować walizkę na stojąco (gdy ona stoi, nie wy, co jest niejako oczywiste) – wtedy naprawdę widać, jaka jest sytuacja i ile jeszcze wlezie. Zostawiam mój tobół w recepcji i wychodzę na pożegnalną kawę.
O, sklep z perfumami.
Tu muszę dodać, że ja mam dwie obsesje.
(Poza teatrem).
Płaszcze i perfumy. Dla człowieka nieśmiałego to zbroje. Kolorowy płaszcz, wyraziste perfumy to naprawdę rzeczy, które pomagają przetrwać dziarsko. To takie pole ochronne. Nikt nie pomyśli o kimś ubranym jaskrawo, że jest nieśmiały czy nadmiernie wrażliwy. Perfum mam troszkę za dużo, ale ja z tych, którzy muszą mieć różne na różne okazje – inne do łóżka, inne na trudne spotkanie w pracy, inne na podróż, inne do teatru. Poza tym ponieważ jestem chromosom XX, są dni, gdy ulubiony zapach mnie odrzuca i muszę mieć inny, zapasowy.
A w Paryżu jest taki sklep, który nazywa się Nose. W drugiej dzielnicy, nieopodal Les Halles. Sklep jest fenomenalny. Trochę przypomina bar, ale to właściwie laboratorium, gdzie mili, dobrze ubrani mężczyźni pomagają wam wybrać zapach. Mogą też skomponować wam własny, ale to troszkę trwa, a ja nie miałam tyle czasu.
– Jakaś specjalna okazja?
– Nie, po prostu do biura.
– Ostatnie zapachy, których używałaś?
Wymieniam.
– Jakie są twoje ulubione nuty?
– Piżmo. Ambra. Wetiweria. Sól morska. Skóra. Nic słodkiego, proszę.
(Gość notuje ze spokojem, choć pewnie chciałby mi powiedzieć, że rozrzut mam fatalny).
– Jasne. Wrócę za parę minut.
Pan istotnie wraca za parę minut z wachlarzem próbek, ułożonych od najsłabszego do najmocniejszego zapachu.
– Możesz z tego wybrać dwie?
– Cholera… OK, chyba te.
– Daj ręce.
Wystawiam posłusznie łapki jak do badania ciśnienia.
– Nie, odwrotnie… – psika. – Ponoś sobie je przez chwilę. Możesz wyjść na zewnątrz, jeśli chcesz. Gdyby to nadal nie było to, powiedz, będziemy szukać dalej.
Wreszcie biorę to, chociaż drugi chciałabym równie mocno i pewnie w końcu nabędę.
Doskonale.
Po drodze na dworzec mijam sklep z sukienkami. Pięćdziesiąt procent zniżki. Wciągam mój bagaż podręczny, walizkę i siatę z perfumami do środka. Mimo kaczki, muli i szampana (i gotowych kanapek z Monoprix, które były moimi obiadami przez większość czasu we Francji), mieszczę się w obu zdjętych z wieszaka kieckach.
– Dziś mamy jeszcze dwadzieścia procent zniżki od tych pięćdziesięciu – rzecze wesoło pani w kasie.
Fenomenalnie.
Targam moje toboły nazad na stację RER B.
Trafiam akurat na bezpośredni pociąg na Charles de Gaulle, nikt nie mruga okiem na moje sukienki w osobnej siacie, choć niby mogę mieć tylko jeden bagaż podręczny (perfumy starannie upycham w walizce). Samolot pierwszy. Samolot drugi. Dom.

A co dalej?
Hm. Zobaczymy.

That’s how it is, Rocamadour

Nadal siedzę w Paryżu – ale widzę światło w tym długim francuskim tunelu.
Wiem już, że niedługo wracam do domu, więc ciśnienie znacząco mi opadło. Tym samym łażę po mieście nieśpiesznie, jem dużo, siedzę w kościołach (święty Eustachy – niebywały, przepiękne wnętrze i absolutny spokój, cisza z gatunku dźwięczących, podczas gdy na zewnątrz toczy się gwarne życie Les Halles), chodzę do muzeów, znowu jem, zatrzymuję się na drinka. Wracam w sztywną hotelową pościel i po prostu odpoczywam.
W sobotę zatem człapałam w moich Birkenstockach (proszę bardzo, śmiejcie się z ich antykoncepcyjności, przyjdzie taki dzień, że je pokochacie) przez Paryż. Poszłam na obiad do legendarnego Au Pied de Cochon.
– To ja poproszę o kawę, ostrygi, karafkę wina, a na danie główne…
Jak to dobrze być znowu sobą.
– Najpierw przyniosę kawę – mówi kelner, ubrany tak cudownie po pingwińsku i mruga.
– Dziękuję.
Nie jadłam ostryg od dekady. Świeże ostrygi to ogromna radość, jeśli oczywiście lubi się smak morskiej wody. Siedziałam sobie na słoneczku w jednej z najsłynniejszych knajp świata, wysysając ostrygi i myśląc, że mogło być gorzej.
Następnie – nie od razu, ma się rozumieć – poszłam na kolację do restauracji specjalizującej się w kaczce i szampanie. Siedzę w Paryżu i piję szampana. Sobota jak każda inna.
Później – na koktajl do Les Halles. Usiadłam w ogródku i patrzyłam na Paryż w zachodzącym słońcu, pocztówkowy, malowniczy, łagodny. Jakby nie to miasto, które dawało mi taki wycisk, z którym nigdy się nie dogadywałam. Nagle postanowiło szturchnąć mnie delikatnie w bok. To była nasza randka na pogodzenie.

Wczoraj – oszałamiająca wystawa Klimta w Atelier des Lumieres, micha muli na obiad i święty spokój w łóżku.

W piątek wszak musiałam zaprowadzić do hotelu kolegę, który dopiero przyleciał.
Wiecie, ja mam masę wad, ale mam jedną cechę, za którą cenię moją skromną osobę wielce – otóż bardzo łatwo się przystosowuję. Naprawdę łatwo. Nie mam wyjścia, to jedna sprawa. Druga – zawsze tak miałam. Są miejsca, w których czuję się lepiej i gorzej, ale zawsze jakoś tam przywyknę, wydepczę sobie ścieżki.
A poza tym siedzę tu szósty tydzień. W sumie dwunasty (nie licząc wycieczek za młodu). Spędziłam w Paryżu trzy miesiące życia. Czytając „Grę w klasy” jako nastolatka może trochę o tym marzyłam, ale potem zobaczyłam, że Cortazar Cortazarem, a paryska rzeczywistość sobie. W każdym razie jestem tu szósty tydzień, w sumie dwunasty i trochę sobie ogarnęłam tutejsze realia. A nawet zaczynam odkopywać zapomniany od czasu studiów francuski – nie żebym błyszczała, ale mnie rozumieją.
No to zgarniam kolegę.
– Przyjechałeś pociągiem?
– Nie, taksówką. Pociąg podobno jedzie przez niebezpieczne dzielnice.
A taksówka głównie stoi w korku i kosztuje przynajmniej pięć dych.
Idziemy.
– Czerwone!
– Ale nic nie jedzie – odpowiadam. – Jest dwudziesta druga. Zresztą wszyscy tu tak robią.
– Poważnie?
– Poważnie.
– A jak mnie policja złapie?
(Francuska policja akurat najbardziej tym się przejmuje).
– Spokojnie – mówię. Doceńcie ironię. Ja – JA! – mówię komuś, żeby się uspokoił.
Idziemy przez pierwszą dzielnicę, bardzo żywą o każdej porze dnia i nocy. Mijamy dwie dziewczyny w kieckach trochę takich, jakby wybierały się do klubu dla swingersów. Oczy mojego kolegi na nowo ogromne.
– Czy to prostytutki?
– Hm…
– Czy to jest dzielnica czerwonych latarni?!
– Nie.
– Na pewno nie?
– Na pewno nie. Jakie masz plany na weekend? Byłeś w Notre Dame?
– Nie, ale tam są takie kolejki i niebezpiecznie…
Poddaję się.

Allez

No i wygrali.
Tego, co nastąpiło w Paryżewie po ostatnim gwizdku, słowa nie opiszą. Zgiełk był taki, że dzwoniąc do matki z mieszkania, musiałam krzyczeć do telefonu. I tak przez resztę nocy, do piątej rano.
A w poniedziałek, gdy chłopcy wrócili, nad Paryżem ponownie przeleciała eskadra, robiąc dym w trzech kolorach. Akurat wracaliśmy z pracy z kolegą – przez Pont des Arts, taka tam nudna trasa – gdy nagle osiem huczących samolotów śmignęło nam nad głowami.

Może trochę marudzę na Francję, ale to niezły czas, żeby tu być.
(Spuśćmy zasłonę milczenia na oszołomów, którzy szlochali, że to nie Francja wygrała, tylko czarna Afryka. Wygrali Francuzi. Dla innych Francuzów, którzy się obłędnie cieszyli i są bardzo dumni. I nikt tu nie smędzi o ich pochodzeniu czy kolorze skóry, bo nikogo to nie obchodzi. Spotkany w poniedziałkowy poranek w windzie szacowny starszy pan powiedział nam „to bardzo dobre dla tego kraju”).

Nadal jednak uważam, że mogliby coś zrobić z tym swoim „ne marche pas”, żeby na przykład klima działała w kolejce RER wlokącej się niedbale na lotnisko. Które ewidentnie jest zemstą architekta na ludziach, gatunku wyraźnie przez niego znienawidzonym. Bo tak, teraz i w poprzedni piątek poleciałam do domu na weekend, w sumie nie wiem po co.
Od pewnego czasu myślę, że takim jak ja przydałby się pit stop – banda ludzi śpieszących do mnie, gdy zatrzymuję się na chwilkę. Tak, w idealnym świecie czekałaby na mnie taka ekipa, gdy wracam do domu.
Jeden masuje, drugi zmywa już i tak rozpływający się makijaż, trzeci podaje herbatę, czwarty zabiera walizkę i nastawia pranie, piąty pakuje do łóżka, gaszą światło, ktoś staje w progu i czuwa, aż autorka się wyśpi, broniąc jej przed jakąkolwiek interakcją ze światem zewnętrznym. Rankiem śniadanie gotowe.
Niestety nie jestem gwiazdą rocka na tournee ani Królewną Śnieżką, więc mam tylko siebie.
I czasami bywam pod wrażeniem tego, jak – mimo wszystko – sobie radzę. Sama. Ze sobą, z robotą w obcym kraju, z tęsknotą, ze stresem (no dobra, z tym może odrobinę mniej sobie radzę). Koniec końców, wytrzymuję. Już nie staram się być największym twardzielem w całej wsi.

Poleciałam, troszkę pospałam, spakowałam się nazad, wróciłam. Prosto w paryski skwar. Prosto na finał. Ulice nieopodal mojego mieszkanka zamieniły się w stadion, ludzie siedzieli na drzewach, rusztowaniach, latarniach, wszędzie.
Przeżyłam paskudny tydzień i przyleciałam nazad. Nie, na dobre, znów ponownie na weekend. Jutro wracam do Paryża.
Dodam, że w mojej kwaterze głównej obecnie trwa remont. Pan na gwałt wykańczał łazienkę tydzień temu, żeby to nieszczęście mogło chociaż prysznic wziąć. Za sypialnię zabierze się dopiero w poniedziałek, gdy odfrunę na kolejne trzy tygodnie.

W piątek ledwo dotarłam na lotnisko, bo pociągi opóźnione, więc goniłam po Paryżu w poszukiwaniu wolnej taksówki. Wiedzieliście, że można wpisać w Google „postój taksówek najbliżej mnie” i on wam pokazuje? To jest straszne trochę, ale z drugiej strony ta permanentna inwigilacja ocaliła mi tyłek parę razy w podróży. Ciągnąc walizkę przez te cholerne paryskie kocie łby w kierunku tegoż właśnie postoju, wtem zauważyłam wolną taryfę zatrzymującą się na skrzyżowaniu. Wbiegłam na nie brawurowo i pan mnie zabrał na Charles de Gaulle, acz czasu zajęło nam to sporo.
– Pewnie pan nie przyjmuje American Express? – pytam, spoglądając na licznik smutno i myśląc, że znów muszę z prywatnej kasy wyskoczyć.
– Przyjmuję.
Wreszcie jedna dobra wiadomość w tym kraju.
– Merci beaucoup.
– Merci a vous, madame. Bon voyage!

W samolocie do domu poznałam gościa, który podróżuje równie często, co ja. Najpierw pomyślałam – Jezuniu, tylko tego mi teraz trzeba, gadatliwego współpasażera, ja chcę książkę poczytać i może troszkę się zdrzemnąć, daj mi człowiecze spokój. Ale nieoczekiwanie dla siebie dałam się wciągnąć w konwersację i zanim się zorientowałam, byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i w ciągu dwóch godzin zdążyliśmy omówić kwestie standardu pewnej (jedynej) polskiej linii lotniczej, uroków wyjazdowej pracy, naszych związków i polityki Putina wobec Trumpa.
Jak niedawno pisałam, ludzie, którzy są stale sami, bardzo łakną kontaktu z innym żywym człowiekiem. Brakuje im porządnej rozmowy – nie gadki o pogodzie przy automacie do kawy, ROZMOWY.
Gdzieś nad Niemcami doszliśmy do tego samego wniosku. Jesteśmy cholernie zmęczeni. Ciągle. W podróży trudno o relaks, ciało może i odpoczywa czasem, ale głowa stale jest w stanie podwyższonej uważności. Obiecujemy sobie co dnia, że dość już tego, chcę posiedzieć w domu, chcę mieć znowu nudne życie. Tymczasem po dwóch miesiącach siedzenia w domu tyłek świerzbi, człowiek staje się upierdliwy, gdzieś by się wyrwał. Bo to uzależnia. Nie dogodzisz.
– Dziękuję bardzo za wspólny lot. A teraz biegnij (miałam przesiadkę w Warszawie na lot do Krakowa – który już czekał; spojrzenia pasażerów siedzących już w środku bezcenne,ale to nie moja wina!) i daj znać, jak dotrzesz do domu.
Dotarłam. Dałam znać. Jutro świtem „odcieram”.

You would have imagined her at one moment a maniac, at another a queen

Alors.
Nadal jestem w Paryżu. Nadal nie pałamy do siebie miłością, ale muszę przyznać, że latem jest bardziej znośny. W weekendy można włóczyć się po nim w sukience i espadrylach, zatrzymując się tu i tam na drogi i rozcieńczony Spritz.

Żeby jednak zachować równowagę emocjonalną, czasem trzeba zwiać.

Gdy dowiedziałam się, że mój leworęczny kolega Andrew Scott wraca na scenę z monodramem Sea Wall, napisanym specjalnie dla niego, gdy nie był jeszcze sławny, uznałam, że muszę tam być, choćby nie wiadomo co. Mniejsza o finanse i logistykę. Toteż w minioną sobotę wstałam o piątej rano i poturlałam się pociągiem na lotnisko.
Najpierw obejrzałam Killer Joe, spektakl głośny, bo występuje w nim niejaki Orlando Bloom. Oraz jego goły tyłek. Było to nadspodziewanie dobre – spektakl mam na myśli, nie tyłek. Fakt, Bloom dla mnie nie był dość psychopatyczny w roli głęboko zaburzonego policjanta-mordercy, terroryzującego dysfunkcyjną rodzinę, która go wynajęła (brzmi jak przednia rozrywka, w sam raz na sobotnie popołudnie, prawda?). Adam Gillen w roli nie do końca sprawnego umysłowo – lub po prostu pod wpływem – dilera narkotyków go przyćmiewa. Przestroga dla czytających, którzy się wybierają – to NIE jest rzecz dla ludzi nerwowych. I raczej brutalna. Ale nadal jest to komedia, choć w istocie czarna.

Następnie podreptałam na drugi brzeg Tamizy.

Andrew Scott jest niedużym człowiekiem. Jest mojego wzrostu, na faceta to niewiele.
Teatr Old Vic jest ogromny.
I ta krucha postać trzymała go w garści. Publiczność bała się oddychać. Nigdy nie słyszałam w teatrze takiej ciszy. Naprawdę nigdy. Scott nie ma najmniejszego problemu z milczeniem przez długie chwile, gdy widownia czeka, by się odezwał, żeby przerwał ten dyskomfort. Granie ciszą jest trudne, wielu aktorów na tym poległo. Andrew w tym monodramie udowadnia, że jest wybitny. Może jego brytyjscy koledzy po fachu grają u Marvela, ale on ich warsztatem bije na głowę. Jego talent jest nie z tego świata. On w tym przedstawieniu ani na sekundę nie podnosi głosu, to raczej luźna konwersacja niż podniosły monolog. Pamiętam The Dazzle, w którym też był doskonały. Smutne spojrzenie jego czarnych oczu wystarczyło, żebym się popłakała. Musiał to widzieć, siedziałam dwa metry od niego. Czy miał dla mnie litość? Oczywiście, że nie.
Gdy publiczność wchodzi, Scott już jest na scenie, kręci się, popija wodę, uśmiecha do widzów. Nagle zaczyna mówić. Światła pozostają zapalone – to trochę niekomfortowe, ale dziwnie intymne zarazem. On mówi do was, nie do wyimaginowanego punktu w ciemności. Opowiada wam historię.
Historię ojca, który latem zabrał rodzinę na wakacje. Normalna rzecz.
Tylko któregoś dnia jego córeczka spada z nadmorskiego klifu i ginie na miejscu.

Scott mówi o tym wszystkim cicho i spokojnie, a jednocześnie spod tego spokoju wybrzmiewa szalona rozpacz człowieka, który kompletnie sobie nie radzi z nagłą i koszmarną stratą. Jak on to robi, nie mam pojęcia.
Po jego ostatnich słowach wreszcie zapadła ciemność.
I wtedy dało się usłyszeć, jak ludzie płaczą. Nie pociągają nosem dyskretnie – płaczą.
A potem zerwali się na równe nogi w wariackiej owacji.
A potem pobiegli pod stage door, podziękować tej irlandzkiej iskrze, że ZNOWU sprawiła im ból. Andrew Scott jest przemiły. I robi świetne selfies. Na żadnym selfie nie wyglądam tak promiennie, jak na tych, które on zrobił. Już mam trzy.

Następnie wróciłam do Paryża.
Weekend spędzam, chodząc po kościołach. Nie jestem wierząca, ale mam taki zwyczaj, że lubię zapalić świeczkę w katedrze – na szczęście, na wszelki wypadek. Wczoraj zatem podmalowałam oko i włożyłam sukienkę, żeby nie wyglądać jak ostatnia sierota w światowej stolicy mody, i poszłam do Notre Dame.
Jest coś niebywale kojącego w gotyckich kościołach. Są imponujące, zbudowane ad maiorem Dei gloriam, oczywiście, ale cisza i chłód tych murów jakoś was otulają. Czasami siadam i siedzę przez kwadrans lub dłużej, po prostu. Smutne jedynie, że co jakiś czas z głośników rozlega się „Shhhh… Prosimy o ciszę”, bo to jednak miejsce skupienia, o czym wielu podekscytowanych turystów zapomina.
Stamtąd poleciałam do Sainte-Chapelle, bo to raptem ulicę dalej.
Ponieważ wstęp tam jest płatny, a najpierw musicie przejść kontrolę bezpieczeństwa, mamy do czynienia z pewnymi kolejkami.
I za mną stała pani. Amerykanka. Nie chcę powielać stereotypów, ale że tak powiem, ja cierpię dolę.
Pani jęła narzekać. „Po co my tu stoimy, już widziałam parę kościołów, wszystkie takie same (błagam… przyp. aut.), dlaczego jest tak gorąco i nie ma klimatyzacji (bo jest lipiec i stoimy na zewnątrz, przyp. aut.), tydzień temu byliśmy w Londynie i to przecież to samo (nie, Londyn nijak nie przypomina Paryża, durna babo, przyp. aut.). Ja nie chcę, wolałabym na drinka”.
Mam nadzieję, że górne piętro kaplicy sprawiło, że pomyślała, iż może jednak warto.

Stamtąd poleciałam do Panteonu, przywitać się z Marią Curie-Skłodowską. Rozczulił mnie świeży bukiecik czerwonych i białych kwiatów położony na jej sarkofagu.
Stamtąd – na mecz do knajpy. To pięknie wyzwalające doświadczenie, walić piwo z plastikowego kubka wśród obcych i wrzeszczeć do ekranu.

Let me take you on an escapade

W ubiegły piątek opuściłam Madryt, z płaczem na końcu nosa. Dosłownie. Nie wiem, co to miasto ze mną zrobiło, ale jestem od niego całkowicie uzależniona.
Ponieważ w ostatnim tygodniu mojego pobytu w Madrycie hiszpańskie słońce rozhulało się na dobre i ulice zalewał ukrop, a w biurze i moim pokoju hotelowym panował sztuczny chłód, oczywiście, że się przeziębiłam. Wylądowawszy w piątkowy wieczór na lotnisku w Minsien, popędziłam co koń wyskoczy do apteki i poprosiłam o coś mocnego.

Następnie wylądowałam w Krakowie. Otworzyłam drzwi do mojego mieszkania, pachnącego kurzem i odświeżaczem powietrza. Pachnącego miejscem, w którym nikogo nie ma.
Pochyliłam się nad walizką, wyjęłam rzeczy najpotrzebniejsze, wrzuciłam do pralki, zaprogramowałam na poranek. Siebie natomiast wrzuciłam do łóżka właściwie tak, jak stałam.
Przez sobotnie przedpołudnie w kwaterze głównej autorki panowała absolutna cisza i ciemność. Autorka bowiem spała. Nic nie ma dla mnie obecnie wartości wyższej niż sen. Sen i spokój.
Po południu poczłapałam nieśpiesznie do Babbaluci za rogiem – nie wiem, czym u niebios zasłużyłam sobie na nagrodę w postaci sycylijskiej knajpy w odległości 50 metrów od kwatery głównej, a chłopak gotuje obłędnie, ośmiornica w sosie z czerwonego wina zachwyciła mnie i zatkała. A bułeczki jakie pyszne on piecze.
Poczłapałam nazad. Otworzyłam walizkę ponownie, dołożyłam parę sukienek, sprawdziłam, czy rzeczy wyprane wyschły. Zadzwoniłam do sieci taksówkowej z prośbą o samochód o trzeciej trzydzieści.

Taksówka odstawiła mnie na lotnisko i oto jestem.
Oczywiście zdenerwowałam się od razu, bo podróżowanie paryskim metrem z tobołami nie jest takie proste, schody ruchome to fanaberia, a winda zawsze zepsuta, więc ciągnęłam mój sakwojaż w górę schodów na stacji Châtelet zasapana, mamrocząc pod nosem rodzime przekleństwa. Wtem nagle poczułam, że moja walizka stała się jakoś dziwnie lżejsza.
Pewien dżentelmen, sądząc po wyglądzie, jeden z tych złych migrantów, nie przestając rozmawiać przez telefon, po prostu złapał rączkę mojej walizki z drugiej i zaholował ją – razem ze mną – na powierzchnię. Zanim zdążyłam podziękować, machnął ręką, że nie ma sprawy i poszedł w swoją stronę.

Doskonale.
Dotarłam do mojego mieszkanka. Les Halles, fajna dzielnica. Centre Pompidou za winklem, kościół świętego Eustachego sto metrów obok. Bistra i kawiarnie. Taki prawdziwy, letni Paryż.
Mieszkanko na trzecim piętrze.
Kręte schody.
A ja z walizką.
Żeby was te wasze ślimaki zeżarły.
Wlazłam. Z narażeniem życia. Zdyszana padłam wprost na łóżko. Dosłownie wprost, bo mój szalenie luksusowy apartament ma 20 metrów kwadratowych. Pamiętacie pierwszą scenę z Amerykanina w Paryżu? No właśnie.
Dwa dni później odkryłam, że w kamienicy jest winda.
Bez komentarza.

Tyle relacji. Teraz mały wtręt filozoficzny. Można przescrollować.

Częste podróże czynią z was ludzi samotnych. Naprawdę samotnych. Nieustannie jesteście sami. W obcym kraju. Wiecie, że jeśli ktoś się o was zatroszczy, to najpewniej tylko wy. Jeśli ktoś dotrzyma wam towarzystwa, to wy. To ogromnie obciążające. Jeżeli macie w pobliżu kogoś znajomego, to luz. Ja tu nie znam nikogo – poza moim cudownym szefem, który wpada co jakiś czas. Nigdy nie pracowałam z tymi ludźmi.
Skazani na własne towarzystwo (wyśmienite, ma się rozumieć, ale bez przesady), stajecie się nagle głodni bliższego kontaktu. Każda luźna konwersacja to przyjemność dotąd niedoceniana. Wspólna kawa? Ależ koniecznie! Z samotników zmieniacie się w wygłodniałych stalkerów.
Wracając do ojczyzny w miniony piątek, przyuważyłam na lotnisku mojego niegdysiejszego szefa, wyraźnie również czekającego na ten sam samolot. Zawsze się go trochę bałam i nigdy nie dogadywaliśmy się szczególnie dobrze. A jednak ruszyłam doń śmiało i przywitałam się. To uprzejmy człowiek, więc nie udał, że mnie nie poznaje, a wyłączył czytnik i zapytał, co słychać, i wtedy jęłam zamęczać go konwersacją, bo mój Boże, wreszcie jakaś znajoma twarz. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu, rozwinęło się to w przyjemną rozmowę o książkach i knajpach w Podgórzu. Chyba zatem nie tylko mnie dotyczy podróżny syndrom „muszę z kimś pogadać”.

Z narażeniem życia (z powodu walizki i schodów) nadała wasza oddana korespondentka.
Jutro korespondentka jedzie na wycieczkę do miasta oddalonego o raptem 450 kilometrów, z którego zapewne prześle obfitą korespondencję. A tymczasem odrobina paryskich niebios – złożyłabym je w galerię, ale telefon nie pozwala.

Qui pourrait fumer la pipe de mon tableau? Personne. Alors ce N’EST PAS UNE PIPE. 

Odliczam godziny.
Jeszcze tylko cztery noce i tyle mnie tu widziano. Najbliższe dni będą ciężkie, bo zmora zapewne będzie sobie na mnie używać, ale jak zwykle w takich sytuacjach staram się pamiętać, że jestem tylko o dwa uściski dłoni od Kevina Spaceya, który by kobitę usadził samym spojrzeniem (to nie pomaga jakoś bardzo, ale pomaga zobaczyć sprawy we właściwym kontekście). Że poza kobitą mam przyjemne i interesujące życie, osobliwych znajomych, bywam w ciekawych miejscach.
Na przykład w weekend byłam w muzeum. A nawet dwóch.

Bo w Pompidou Magritte (dziękuję za polecenie!), a w imponującej Mennicy Paryskiej Cattelan – ten sam, który onegdaj wielki skandal wywołał rzeźbą papieża przygniecionego przez meteoryt. Rzeźba zresztą na tej wystawie jest. Przy czym nie robi największego wrażenia. Sierść na plecach jeży raczej inna rzeźba, klęczącego tyłem do was, modlącego się chłopca w mundurku. Podchodzicie bliżej i coś wam w tym obrazku nie pasuje. Obchodzicie chłopczyka i odkrywacie, że on ma podejrzanie znaną twarz.
Z przodu bowiem to po prostu Hitler.
Ciekawe, bardzo ciekawe.

Z Mennicy krokiem niezbyt szybkim, z przerwą na kawę i przekąskę w ogródku, poszłam do Centrum Pompidou. Miejsce znane, wiadomo, bebechy na wierzchu. Magritte również znany. To i ludzi jak mrówków. Dobrze, że autorka w nieczęstym przypływie pomyślunku kupiła sobie bilecik z wyprzedzeniem, inaczej byłoby trochę stania.
Podobało mi się. Niesamowita perfekcja i czarująca ironia – ot, artysta malujący ptaka i spoglądający przy tym na jajko. Artysta malujący swoją modelkę. Nie, nie portret modelki, modelkę. Słynna fajka, która nie jest fajką. Cwane złudzenia optyczne, zabawianie się światłem. Oczywiście we właściwym sobie stylu zawiesiłam się na chwilę przed jednym z obrazów, przedstawiającym, niespodzianka, kobietę rzucającą cień ptaka.
Uch, chciałabym mieć.
Ktoś ma, bo to własność prywatna. Poza tym jest to pewnie warte parę nieruchomości, więc pozostanę przy tych bazgrołach, na które mnie stać. Ale kupiłam sobie katalog i oglądam go z zapałem trzeci wieczór. Widzicie. Kiedyś to człowiek w weekendy na imprezy chodził. Prowadził się źle. A teraz chodzi na wystawy, by następnie studiować katalogi. Żałosne.
(Na swoją obronę dodam, że dwa tygodnie temu, podczas wycieczki do germańskich oprawców, wyrobiłam normę spożycia Long Island Ice Tea na pewien czas, na długi czas).

Żeby się nie przekulturalizować, odwiedziłam ponownie jarmark świąteczny – tak niby przypadkiem, po drodze z miasta do kwaterki. Trzeba dbać o równowagę.
Spróbuję coś jeszcze sobie wcisnąć w trzy najbliższe wieczory. Łatwo nie będzie, ale może jakoś się uda.

La vache

I tak oto przetrwałam drugi tydzień w ojczyźnie confit de canard. Jakoś się dogadujemy. Przyzwyczajam się. Niektórzy mówią, że dom jest tam, gdzie serce – dla mnie raczej tam, gdzie wieszam płaszcz. Co prawda nadal nie ogarniam zasad funkcjonowania mojej pralki, ale bądźmy szczerzy, to raczej kwestia mojego intelektu, który trochę się gubi w starciu z maszynami, niż francuskiego pochodzenia tejże pralki.
Fakt, ruch uliczny nadal nieco mnie stresuje (jak w Londinium, tu też przechodzi się na czerwonym świetle – z tą tylko różnicą, że tu także wtedy, gdy zaraz wjedzie w was samochód, za to na zielonym trzeba uważać na skutery, w tym zwłaszcza jeżdżące pod prąd, przednia zabawa, uchhh, ten kop adrenaliny, kiedy człowiek zbliża się do krawężnika!). Tutejsza osobliwa mentalność również. Ale… gdy zyska się zaufanie tutejszych, okazuje się, że pod lodową skorupą siedzą bardzo przyjaźni ludzie. No i „bonjour, madame!” zawsze miło usłyszeć, wchodząc rano do biura.
Poza tym zdarzył się trzeci czwartek listopada, czyli młode wino przybyło do sklepów i knajp. W moim lokalnym spożywczym całą alejkę z tej okazji postawiono. Oraz wózeczek z ostrygami. Dziś natomiast obżarłam się do nieprzytomności na Montmartre. Dzięki temu spokojniej przeżyłam małą osobistą tragedię.
Otóż z końcem tygodnia dostałam mail od mojego osobistego Jamesa Bonda.
Że dziękuje za wszystko i do zobaczenia.
Właśnie dobiegł końca jego ostatni dzień w fabryce.
– O nie – westchnęło się autorce.
Ja naprawdę tego gościa strasznie polubiłam. Z wszystkimi jego zadami i waletami. Owszem, były chwile, gdy go szczerze nienawidziłam – nigdy w życiu moje żyły nie były aż tak wyprute. Ale to on zszedł po ciastka, gdy usłyszał dyskretne pociąganie nosem w pobliżu mojego biurka, on mnie bronił przed ludźmi chcącymi dołożyć mi pracy, z nim jadałam śniadania w tej samej kawiarni co rano. Niesamowite, jak można z kimś się zżyć przez raptem trzy tygodnie.

Fajny facet.
Życzę mu jak najlepiej. W poniedziałek wysmaruję mu długi, egzaltowany mail, obawiam się. Czasami człowiek musi po uszy w egzaltację wpaść. No i trudno.

Za morzem tymczasem afera wybuchła po tym, jak przyszły wiceprezydent pojawił się na Broadwayu (na Hamiltonie, co dość istotne) i powiedzmy, że nie został ciepło powitany przez publiczność, ale mniejsza o to. Po wszystkim wygłoszono ze sceny dość uprzejme moim zdaniem słowa w jego kierunku – i się zaczęło. Mój ulubiony prezydent-elekt domaga się przeprosin (we właściwym dla siebie stylu), twierdząc, że teatr nie jest miejscem na takie rzeczy (dlaczego nie? nie istnieje w próżni…), bo ma być miejscem bezpiecznym (dla kogo?), jego zwolennicy organizują bojkot (o tyle bez sensu, że zdobycie biletu na to jest jak złapanie gwiazdki z nieba – w Londynie wystawiają to za rok i już jest lista kolejkowa). Niefajnie.
Przeczytałam tekst tego przemówienia kilka razy i nadal nie dostrzegam ani jednego obraźliwego zdania. A człowiek pełniący funkcję publiczną powinien zdawać sobie sprawę, że ktoś może zechcieć wejść z nim w polemikę, prawda?
Wśród przeciwników reakcji obsady na wizytę dominuje głos, iż aktorzy w ogóle nie powinni wypowiadać się na jakiekolwiek okołopolityczne tematy. Mają mówić to, czego nauczyli się na pamięć, a potem twarz w kubeł. Nie zgadzam się. Może i artysta to człowiek do wynajęcia – jak powiedziała aktorka w Unreachable, mogę być kim zechcesz, jeśli tylko mi za to zapłacisz – ale to nie znaczy, że jest jednocześnie człowiekiem bez właściwości. To nie tak, że pod spodem nie ma prawa mieć poglądów i nie ma prawa ich demonstrować. Są oczywiście tacy, którym to zaszkodziło, ale niezależnie od wszystkiego, będąc koniec końców zwykłymi ludźmi czytającymi wiadomości, wychowującymi dzieci, korzystającymi z służby zdrowia, płacącymi podatki, zmagającymi się z bezrobociem, dyskryminacją, nierównościami – mogą głosić swoje opinie na tematy, które ich też bezpośrednio dotykają. Dlaczego mieliby nie?… A że ich głos jest siłą rzeczy mocniejszy – no cóż.
Zabawne to swoją drogą, że ludzi niezdrowo fascynuje życie prywatne aktorów – z kim byli widziani, w której knajpie się upili, kogo objęli nie po przyjacielsku, gdzie błysnęli tyłkiem – ale jednocześnie ich publiczne komentowanie bieżących wydarzeń czy zaangażowanie polityczne uważane jest za coś bardzo niestosownego. Bez sensu.

No dobrze, tom sobie ulżyła, to i teraz mała porcja obrazków z niebywale słonecznego w ten weekend Paryża.

Ça marche!

Wiecie, co trzeba zrobić z mapą, gdy już dotrzecie do hotelu w nowym miejscu?
Powiem wam.

Trzeba ją wyrzucić.

Wyruszyłam w sobotę na miasto, mając przy sobie kartę kredytową, telefon, kieszenie i to jakby wszystko. Wiedziałam, jak dotrzeć na Plac Zgody (prosto i w prawo), a dalej to już gdzie oczy poniosą. Jakoś tak obeszło mi się katedrę Notre Dame, pusty Ogród Luksemburski, kościół St Sulpice, gdzie Delacroix. I nazad ulicą Bonapartego, później mostem – Pont des Arts, kto czytał Cortazara, ma zapewne skojarzenia, to tam Oliveira po raz pierwszy zobaczył Magę – na Pola Elizejskie, gdzie już jarmark świąteczny hula w najlepsze i sprzedają grzane wino (nalewane chochlą z żeliwnych kotłów pełnych pływających owoców – całkiem dobre, acz uczulam, występuje w dwóch pojemnościach, 300 i 500 ml, na zdrowie), ostrygi, raclette i inne takie, a to wszystko przy radosnym wtórze chrypiącego w licznych głośnikach Sleigh Ride. Dwunasty listopada, nieprawdaż. Deszcz zacina. Ale w sumie czemu by nie.

W katedrze troszeczkę sobie posiedziałam. Uwielbiam gotyckie katedry, co nie jest żadną nowością. Naprawdę uwielbiam. Nie jestem wierząca, czego nie ukrywam, ale gdy do katedr wchodzę, nagle się uspokajam. Oczywiście zwiedzam namiętnie, ale lubię przysiąść na krzesełku i tak sobie przez chwilę posiedzieć (czasami ta chwila to godzina, ale nigdy stracona). W takich miejscach jest coś niesamowitego. Mniejsza już nawet o architekturę. One mają wybitnie kojący wpływ. Jakby te mury mówiły „już wszystko dobrze, tu w nas możesz się schować”. Te mury niosą ludziom spokój od kilkuset lat, więc znają się na rzeczy.
Bardzo, bardzo udany dzień.
Dotarłam do domu nieco zmoknięta, trochę zdrożona, ale zadowolona.

Początki w nowym miejscu są zawsze trudne. Nie ma co ściemniać. Człowiek czuje się samotnie. Bywa dziwnie zmęczony. Nawet na kolację wieczorem nie chce mu się wyjść. Nie zna miejsc ani ludzi. Nawet dla samotników jak ja to niewdzięczne. Ale z każdym kolejnym dniem jest łatwiej. Trzeba po prostu, małymi kroczkami, próbować się zadomowić. Znajdować sobie codzienne, drobne punkty zaczepienia – punkt wydający kawę na przykład. I włóczyć się, dużo się włóczyć. 
Co nie zmienia faktu, że gdyby rok temu (akurat rok temu 14 listopada byłam w Londynie, całym podświetlonym na czerwono-biało-niebiesko, serce pękało – to była przykra wizyta, choć miała jeden znaczący plus, Bertiego) ktoś mi powiedział, gdzie będę tej jesieni – rzuciłabym mu Spojrzenie. Ale tak to już jest. Gdy jest się mną, tak to już jest do kwadratu.

8ème arrondissement

Pięknie w tym Paryżu, że mówię wam.

Trudno się dziwić, że ci impresjoniści tak tu szaleli, skoro całe miasto o tej porze roku to jedna wielka kolorowa, rozmazana plama.
I tak codziennie. Zimno i pada i zimno i pada, że zacytuję znanego wieszcza. Nieważne jednak, bo niniejszym zaczęłam długi weekend, w towarzystwie appellation contrôlée oraz telewizora, w którym, ma się rozumieć, wszystkie kanały po francusku. No i świetnie, zawsze to okazja do nauki.
W pracy, po pierwszych niepokojach, całkiem dobrze. Oczywiście prawie wszyscy mówią li po tutejszemu, łącznie z informatykiem. Ale dajemy radę. Udało mi się nawet oswoić jednego bojowo nastawionego tubylca, przed którym ostrzegano mnie, że sztywny i nieskłonny do współpracy – i istotnie, na pierwszym spotkaniu chłodem wiało przez stół. Siedziało to takie z założonymi rękami, wyglądając niemożebnie francusko – przystojne, nadąsane, włos niby to nonszalancko przydługi, szaliczek, szanele na nosie. Na większość pytań reagował irytująco obcesowym „what do you mean?”.
Na drugie spotkanie poszłam sama. Pomyślałam, że choćby nie wiadomo jak konfrontacyjnie był nastawiony, będę udawać, że to do mnie nie dociera. Ale cóż się okazało. Jakby chłopa podmienili przez noc. Sympatyczny. Chcę dokumenty? Jasne, prześle. Znajdzie czas w przyszłym tygodniu? Ma się rozumieć. Żarcik nawet rzucił czy dwa.
Nie twierdzę, że przemianę spowodował mój środkowoeuropejski wdzięk i czarująca osobowość – raczej głęboka wiara, że do ludzi trzeba miło i bez zbędnego dystansu, za to z użyciem magicznych słów, to też będą dla nas mili (sądzę też, że to taka tutejsza mentalność – najpierw okazać nieufność, potem ewentualnie opuścić gardę). Tak czy inaczej, zawsze staram się przelamywać lody – nie bez przesady, bośmy w końcu w pracy, nie na tequili. Zawsze się sprawdza. No, może z wyjątkiem kilku urodzonych buców, ale na takich rady nie ma, nieprawdaż.
Co pozwala mi płynnie przejść do kolejnego tematu.
Obudziłam się wczoraj rano w tej samej rzeczywistości, co reszta świata – i jak wielu, niezadowolona. Nie mam jakichś dobrych przeczuć. Ale mniejsza już o wynik wyborów. Bardziej frapuje mnie reakcja pewnej części społeczeństwa, jej kipiące agresywną Schadenfreude komentarze: ha, lewactwo dostało z liścia, kawiorowe elity won, koniec z dyktaturą korporacji i banksterów, wreszcie ktoś, kto rozumie normalnych ludzi, a nie lew salonowy.
Nie jestem pewna, czy zdają sobie sprawę, że prezydent-elekt swego czasu sfotografował się z milionem zielonych banknotów w objęciach. Że jest gorącym przeciwnikiem regulacji nałożonych na banki po kryzysie finansowym. Że na salonach z królami Wall Street jak najbardziej brylował. Serio, no. Taki bliski pospólstwu, z ludu człowiek. Wogle nie kawiorowa elita.
Cóż. Mleko się rozlało, trudno, trzeba trzymać się tego, co nam niesie radość.
Ja na przykład rano wstanę, zaparzę sobie kawę, wrócę z nią do łóżka, a później pójdę na długi spacer przed siebie. Niech pada, trudno.