Kolejne tygodnie w Paryżu mijają coraz szybciej, w poprzedni poniedziałek (poleciałek, chciałam napisać – w sumie pasuje), ledwo zdążywszy odetchnąć po wszystkich przygodach weekendu w ponoć pięknej Moguncji, zawiozłam tyłek z powrotem tutaj.
Dni przepracowują się spokojnie, właściwie same. Człowiek nabył doświadczenia, a pozbył się strachu, więc mu łatwiej. Wieczory są krótkie, bo czerwiec, a XVI dzielnica jest gęsto obsadzona lipami i pachnie tu obłędnie, więc tęsknota za domem łagodniejsza.
Weekend był przemiły – genialna, inspirująca wystawa Dory Maar w Centre Pompidou (bardzo polecam, a w ogóle to z ruchomych schodów Pompidou macie jeden z najlepszych widoków na miasto), a w niedzielę ostatni spektakl Fashion Freak Show w Folies Bergere. Musiałam być. W finale na widownię buchnęły cekiny, poziom decybeli na widowni osiągał wartości szkodliwe, ale jakże piękne, bo wszyscy wstali, klaskali i krzyczeli, i Jean Paul Gaultier we własnej osobie pląsał na scenie i wykonawcy się popłakali.
Ale nie o tym chciałam.
Ja wiem, że ja wiem i że wy wiecie, iż moje nastawienie do tego miasta przez ostatnie trzy lata zmieniło się ogromnie. Nie lubiłam Paryża. Było mi tu źle i bałam się tu wracać, do tego stopnia, że moja przyjaciółka niedawno powiedziała mi, że tuż przed ponownym wyjazdem do Francji rok temu wyglądałam na wręcz boleśnie spiętą. Dlatego czuję się w obowiązku parę rzeczy wyprostować.
Jest taki stereotyp, że paryżanie są niemili, niegrzeczni. No bo wiadomo. Kelnerzy z wiecznym fochem (acz mam takiego w bistro obok biura, który zawsze zgrywa bezczela, ale mruży przy tym oko, a nad babcią, która przychodzi tam codziennie na obiad i kieliszek czerwonego, pochyla się tak troskliwie, że serce roście). Motocykliści – bez wątpienia samobójcy czyhający za każdym winklem. Taksówkarze – jak wyżej, tylko jeszcze z klaksonem, wymuszający pierwszeństwo na matkach z wózkiem, staruszkach i karetkach. Ludzie u mnie w pracy – siedzący naprzeciwko z założonymi rękami, kontrujący każde pytanie lekko zirytowanym „ale co masz na myśli?”. Trochę mi zajęło, by zrozumieć, że rzeczy nie zawsze są takie, jakie się wydają. I że te moje France to nie takie france wcale.
Trzy tygodnie temu siedziałam w knajpie w Tuileries, sobota, słoneczko, gdy wtem przylazła chmura i jęło straszliwie lać. Zimno się zrobiło. Kelner krążący po ogródku zauważył, że jakiś lekko ubrany chłopiec przeczekujący ulewę z rodzicami trochę się trzęsie, więc mu pożyczył swoją bluzę.
Dwa tygodnie temu siedziałam w innej knajpie (tak, wiem). Madame przy stoliku obok paliła papierosa – niestety to ciągle bardzo tu modne. Ulicą nadciąga inna pani, dość wytwornie odziana, i pyta, czy tamta mogłaby poczęstować ją fajką. Ona zapłaci.
– Jasne i nie ma mowy – odpowiada pierwsza madame i wyciąga papierosa. Madame numer dwa grzebie w torebce w poszukiwaniu drobnych.
– Ja oddam.
– Nie ma potrzeby, to tylko jeden papieros.
– Ale tak w ogóle to ja nie palę na co dzień.
– Tym bardziej.
Wywiązuje się coś w rodzaju sprzeczki. Wreszcie madame numer jeden zapala papierosa madame numer dwa, która upiera się zostawić parę monet na stoliku i odchodzi, zaciągając się z ulgą.
Miniony piątek. Kelner od babci proponuje mi deser – tartę truskawkową. Jest obłędna, z kremem jak chmurka, ale porcja jest potężna, a ja wcześniej stek w towarzystwie clafoutis z cukinii zjadłam i zaraz pęknę.
– Przepraszam, to jest pyszne, ale ja już nie mogę, już poproszę o rachunek.
– Nie zjesz do końca? – spogląda na mnie surowo. – Jak to nie?!
Co dnia widuję kloszardów. Często rezydują na wywietrznikach metra, teraz już rzadziej, bo jest ciepło. I zwykle, idąc rano do pracy, widzę też ludzi, którzy zatrzymują się przy nich, wręczają banana i kubek kawy, zamieniają parę zdań i idą dalej. Trudno pozbyć się wrażenia, że to nie są wyjątkowe zrywy dobroci, ale pewien rytuał.
I ta czarodziejska anonimowa ręka, która w biurowej kuchni codziennie rano zostawia tacę pełną pain au chocolat. I czasami też takie dobre bułeczki z cukrem, nie wiem, jak się nazywają, ale wpakowanie całej do buzi to sama radość (przynajmniej do momentu, gdy po paru tygodniach takiej diety staracie się dyskretnie rozpiąć guzik w spodniach przy każdej próbie siadania).
Tak.
Paryż nauczył mnie nie tylko tego, że jestem twardsza niż myślałam i że wszędzie można się odnaleźć, ale też tego, że stereotypom nie warto ufać, bo zwykle są o kant dupy rozbić.
(No chyba że próbujecie jechać z walizką transportem publicznym, i nie działają ani schody ruchome, ani windy, i jeszcze wam kolej zastrajkuje, i wtedy miętolicie półgębkiem „k****, ten kraj”).
((Ale i do tego można przywyknąć)).
Paryż to była moja próba ogniowa. Wyszłam z niej z tarczą i tę tarczę w piątek wieczorem zabiorę ze sobą do domu, i będzie mi służyć, gdziekolwiek trafię.
I będę tęskniła. Naprawdę.