W promieniach słonecznych opalamy się

Miałam wielkie plany na ten weekend, tak wielkie, że mnie przerosły. Koniec końców znowu przyjechałam na wieś. W autobusie, do którego ledwo się zmieściłam (a miałam nadzieję, że studenty nie wstają tak wcześnie) czytałam NPM. Zgadzam się całkowicie z dość gorzkim wstępniakiem o serialowych ucieczkach ‚z miasta do Zakopanego’.

Znowu siedzę w ogródku, na niebie ani jednej chmury, policzki lekko pieką od słońca. W katowickim Empiku, w którym tradycyjnie przeczekuję czas do drugiego autobusu, nie dość, że masa fajnych książek, to jeszcze z głośników przygrywali Fun Lovin’ Criminals. W Trójce w maminej kuchni – Paolo Nutini śpiewający New Shoes. Koncert życzeń mam jakiś?

Rawa Blues mnie ominie, bo nikt nie chciał ze mną pójść. Ani jedna cholerna sztuka znajomego. Wszyscy na słowo ‚blues’ mają sztampowe skojarzenie – kudłate dziady charczące o tym, że piją, bo baba odeszła. Duży błąd. Mogłam dać ogłoszenie na forum. Blondynka, prawie 90-60-90 i tak dalej, na pewno znaleźliby się chętni melomani do zaopiekowania mną… Z tym 60 niestety ostatnio mam problem – będzie ostra zima, bez przerwy jem. W pracy mogłabym zjeżdżać do stołówki co godzinę.

Jeśli już o robocie mowa. Gdy człowiek pracuje na stanowisku kierowniczym, prędzej czy później przenosi ‚fabryczne’ zachowania na życie prywatne. Widzę po sobie. Stałam się wymagająca. Lubię wszystko wiedzieć. Kiedy coś jest nie tak, jak oczekiwałam, protestuję i domagam się poprawek. A parę lat temu można było wleźć mi na głowę.
Wiem, co pozwala najłatwiej uzyskać nad kimś przewagę. Niedopuszczenie go do głosu.

Tak właśnie zrobił. Jest wytrawnym socjotechnikiem, trzeba przyznać. Ma też niebywale dominującą osobowość, która nie od razu ujawnia się w całej krasie, siedzi przyczajona pod tym firmowym niewinnym uśmiechem, pod dość anielską powierzchownością – ale gdy już wylezie na wierzch, człowiek nie ma w starciu z nią najmniejszych szans. Nie ma dyskusji, nie ma negocjacji. Walka o swoje odbywa się na zasadzie kropli drążącej skałę, trzeba więc mieć w cholerę cierpliwości. I fajny biust, choć i ten nie zawsze pomaga.
To, co mam do powiedzenia, nie jest ani niemiłe, ani zaskakujące. Jest – tak przynajmniej mi się wydaje – pozytywne. Bardzo mnie już gryzie w język. Chciałabym to z siebie wyrzucić, no. Może jeszcze nadarzy się szansa. W filmach i piosenkach zawsze się nadarza.
W ogóle tyle mam historii, których jeszcze nie słyszał, tyle wrażeń, którymi chciałabym się podzielić, tyle pomysłów, które zawsze były wysłuchiwane bez cienia pobłażliwości, i co ja mam z tym wszystkim teraz zrobić…
Wcale nie chcę, żeby znikał na zawsze, choćby nie wiem jakim był skurwlem.

Na razie tylko boli mnie głowa. Planuję Tatry albo Spisz w przyszły weekend – bez szaleństw, raczej w stylu ‚to ja tu sobie posiedzę i popatrzę’. Bilet kupiłam do Bolonii za całe 32 złote (plus dwa razy tyle za opłatę kartą, śmiech pusty i wkurw ogarniają). Ale, drogie panie z ojczyzn leprechaunów i Flamandów, co podobno nierozmowni są, to jeszcze nie koniec zakupów, bo nadal mam niezły zapas urlopu.

Niby czuję się nieszczęśliwa, momentami bardzo. Zwykle mi wtedy głupio, bo wiem, że są ludzie, którym gorzej, bardziej pod górkę, którzy rzeczywiście mają o co mieć pretensje do Wielkiego Szefa czy kogo tam. A ja mam właściwie sympatyczne życie, tylko kiepską rękę do miłości.
Z drugiej strony – dopiero od niedawna daję sobie prawo do czucia się źle, do smutku, do wzdychulstwa, do ain’t no sunshine when he’s gone. Już nie chcę udawać największej twardzielki na osiedlu. Czasem człowiek po prostu musi posiedzieć, ponicnierobić, poużalać się nad sobą.

Cały kurz spod wycieraczki pod moją wmieć

Przechodziłam o siódmej rano przez Wielopole. Przed kamienicą, w której mieści się Łubu-Dubu, Kitsch i co tam jeszcze, zalegała grupka wysoce nietrzeźwych mężczyzn, którzy chyba niedawno skończyli imprezować.
Oj, nie tęsknię.
Kraków w godzinach wczesnoporannych to jakby dwa miasta w jednym – życie nocne jeszcze się toczy siłą rozpędu, za zamkniętymi okiennicami jeszcze trwa wczorajsza zabawa, ale już otwierają się piekarnie, kwiaciarki instalują się na Rynku, tłumy biegną do pracy.

A w gruncie rzeczy chciałam o czymś innym.
Prawdą jest, że klasę mężczyzn poznaje się po tym, jak kończą.
Tracę szacunek do takiego, gdy wyciera sobie język byłą narzeczoną. Niezależnie od tego, co mu zrobiła, nie powinien ględzić publicznie, jak bardzo zmarnowany był ten czas, jak bardzo beznadziejna była eks, jak go zraniła do głębi i tak dalej. Może próbuje w ten sposób dowartościować obecną, która ponoć jest pod każdym względem cudowna (i jest świetną kochanką – o tym też towarzystwo musiało się dowiedzieć), nie wiem. W każdym razie nieładnie tak prać brudy. Albo może ja jestem staroświecka i dlatego siedziałam z buzią rozdziawioną z niesmaku. Zresztą z osobistymi eksami mam niezłe kontakty i chociaż cieszę się, że tamte związki już zakończone, lubię sobie czasem z nimi pogadać, życzę im dobrze.

Bardzo ważne jest to, o czym ludzie NIE mówią. Dobre wychowanie to wcale nie jest obskakiwanie taksówki i podawanie płaszcza, ale takt i dyskrecja. Umiejętność przyznania się do popełnionych błędów, tego, że samemu też ma się co nieco za uszami. Umiejętność oddzielania spraw ważnych od nieważnych, machania ręką na zaszłe pretensje, zamiast rozjątrzania po latach.
Dawno, daawno nikt nie zrobił na mnie tak złego wrażenia. Na początku myślałam, że to fajny facet, ale wyszła z niego straszna menda.
Kiedyś zresztą – w czasach, gdy jeszcze wysłuchiwałam takich uwag – radził mi, żebym sobie znalazła porządnego faceta. Zastanawiam się, czy miał na myśli kogoś takiego, jak on sam.

A tymczasem idę odebrać z poczty moje płyty bluesowe. Jaki nastrój, taka muzyka.
Pomaga zresztą.
Something told me it was over…

Majciochy

Państwo wybaczą częstotliwość pisania, ale choróbsko temu sprzyja. Siedzę w domu z zamkniętymi okiennicami i się chłodzę. Zalecane przez doktorkę trzy litry wody na dobę przekroczyłam już dawno. Myślę, że zbliżam się do dwunastu.

W ramach schładzania organizmu śniło mi się, że uprawiałam skitouring (ja?…).
Przeczytałam dziś w całości Smak gór, wywiad-rzekę z Ryszardem Pawłowskim, i utwierdzam się w przekonaniu, że – mimo zachwytu, podziwu i dziedzicznego obciążenia – sama w wysokie góry pchać się nie będę nigdy. Po pierwsze, zbyt wyczerpujące dla organizmu. Po drugie, chyba nie na moje nerwy. Trekking chętnie. Pionowe ściany – niechętnie. Jest to może trochę dziwne, bo latając, nie mam problemu z odległością od ziemi – a w górach mi się zdarza. Ale to ponoć normalne zjawisko. Wielu pilotów ‚prywatnie’ cierpi na lęk wysokości, nie lubią wąskich ścieżek w Tatrach i balkonów na dziesiątym piętrze, podczas gdy spokojnie mogą majtać nogami zawieszeni kilometr n.p.m. i utrzymywani tam dzięki prawom fizyki przez szmatę ważącą dziesięć razy mniej niż oni.
Po trzecie – z powodu zdania tam przeczytanego, ‚nie jesteśmy kobietami, żebyśmy codziennie zmieniali majtki’.
Yyy.
Jeremy Clarkson kiedyś pisał, że sprytny mężczyzna może nosić jedną parę majtek przez cztery dni i będą (te majtki) prawie jak świeże, a są podobno i tacy, co mogą przez pięć. Tym, którzy tej techniki nie znają, wyjaśniam, że wystarczy tylko odpowiednio je odwracać (dzień pierwszy – włożyć normalnie, dzień drugi – tyłem na przód, trzeci – na lewą stronę, czwarty – tyłem i na lewą stronę). Po przeczytaniu tego felietonu przez jakiś czas patrzyłam bardzo podejrzliwie na znajomych mężczyzn.

Ogólnie jednak polecam.
Zwłaszcza, że jest osobny rozdział poświęcony kobietom. Tym w górach i tym, które czekają na dole. Cyniczny bardzo, ale prawdziwy.
W dziewczęcych opisach idealnego mężczyzny często pada ‚żeby miał pasję’.
Później te dziewczęta znajdują takiego i okazuje się, że wcale nie jest tak wesoło i romantycznie, jak się wydawało. Owszem, chłop jest twardy, odważny, koleżankom można się pochwalić, a do tego fascynująco opowiada, aż chciałoby się spróbować. Ale później czar pryska. Bo nie jest się na pierwszym miejscu i być może nie zajmie się go nigdy. Bo to, co dla nas jest przyjemnym spędzaniem czasu we dwoje, dla niego bywa tego czasu marnowaniem. Nie będzie siedział bezczynnie na kanapie, nie pojedzie na jakąś głupią wycieczkę rowerem do Tyńca, jeśli wolny dzień i sprzyjającą pogodę da się wykorzystać na to, co najbardziej sobie umiłował. Da nam odczuć, że nasze towarzystwo nie jest mu niezbędne do życia, choć miłe. Nie będzie chciał nas ciągnąć ze sobą, a jeśli zechce, to na swoich warunkach.
Bo to ludzie trudni we współżyciu, łobuzy i egoiści. Choć oczywiście dość kochani egoiści.

A myślę, że my same też lubimy sobie utrudniać. Spotykałam kobiety z idiotycznym poczuciem, że muszą koniecznie robić to samo, co ukochani bohaterowie. Trzy lata temu pojechałam sobie zrobić parę brakujących zlotów, żeby móc oficjalnie zakończyć szkolenie. Na startowisku siedziała dziewczyna, zaplątana w linki i przerażona śmiertelnie tym, że za chwilę któryś z obficie kurwujących instruktorów każe jej zbiegać na pysk z górki, unieść się w powietrze i później jeszcze wylądować (to wszystko na początku trwa niespełna minutę, JEŚLI człowiekowi w ogóle uda się oderwać od ziemi). Szło jej mocno tak sobie.
– Ja się strasznie boję – przyznała. – Ale mój chłopak to robi, więc głupio byłoby nie robić tego samego. Będziemy mogli razem wyjeżdżać i w ogóle.
I na pewno będziesz świetnie się bawić podczas tych wspólnych wyjazdów, zmuszając się do czegoś, co cię paraliżuje, pomyślałam po cichu.
Nie zrozumcie mnie źle. Uważam – wiem – że można zarazić się czyjąś pasją i zaadaptować ją na własny użytek, w wymiarze wyczynowym albo czysto rekreacyjnym, bez Bóg wie jakich zapędów. Nawet jeśli związek się rozpadnie, to przynajmniej coś fajnego nam zostanie. Robić coś na siłę też można, tylko nie rozumiem, po co.

Dopisane rankiem
Bardzo w związku z treścią tej notki – wczoraj wieczorem nadeszła rozpaczliwa wiadomość o treści Nie ma śniegu 😦. W półśnie przeczytałam i pomyślałam – pijany. Przypominam tym z państwa, którym udało się to przeoczyć, że chwilowo mamy tu wściekle upalny czerwiec. Trochę potrwało, zanim zajarzyłam, o co chodzi i że autor może przebywać gdzieś indziej.
Swoją drogą przyznam, że mimo niebagatelnego stresiora podobało mi się brnięcie w śniegu w środku lipca (a jak się wtedy opaliłam… tfu, spaliłam raczej – egipska opalenizna do pięt nie sięga tej alpejskiej, w dodatku ta druga jest odporna na wsmarowane w twarz filtry 50) i obawiam się, że za rok chętnie to powtórzę.