In my mind’s eye

W środę wstałam bladym świtem, właściwie to nawet nie bladym, bo ciemnym (jesień idzie), wpakowałam me zwłoki do taksówki i pojechałam na lotnisko.
Na szczęście przyjechał po mnie taksówkarz, którego lubię – a on też chyba lubi jeździć ze mną, bo zawsze może ponarzekać na żonę, córkę i koszenie trawy, i swój dom, który wybudował, a teraz żałuje.
Dotarłam do Londynu. W Londynie wsiadłam w pociąg do York i z niepokojem obserwowałam deszcz zacinający za oknami. Cholera jasna. Oczywiście gdy tłukę się przez cały kontynent, żeby obejrzeć plenerowy spektakl, to musi lać. Wspaniale.
Trafiłam do mojego pensjonatu, w którym recepcjonistka mówiła z absolutnie niezrozumiałym akcentem, więc po prostu potakiwałam i uśmiechałam się, nie mając pojęcia, co ona do mnie mówi w ogóle. Pensjonat – za cenę, w której w Londynie dostajecie piwniczną izbę z widokiem na tory kolejowe, jeśli macie okno – był zdumiewająco wypaśny, nawet prosecco dostałam na powitanie. Wspaniale. Zerkając nerwowo na ciemne chmury, rozważyłam opcje ubraniowe i jednak poszłam w sukienkę. Trudno, pomyślałam. Najwyżej będę żałować i zmoknę.
Dlaczego udałam się na tę wycieczkę krajoznawczą, to wiadomo. Nie mogłoby mnie tam nie być, bo późną wiosną wypłynął zaskakujący nius, że w tym sezonie Shakespeare’s Rose Theatre jako Hamlet pojawi się nie kto inny, jak jedna z moich ulubionych osób na tym łez padole. Nie mogłam przegapić.
Najpierw dygresja. Pamiętam, że gdy jeszcze bywał w lub na czytankach Read Not Dead, to powszechnie przyjętym wśród stałych bywalców terminem był „our David”. Po prostu. I każdy wiedział, o kogo chodzi. Ten osobliwie familiarny stosunek do człowieka z bardzo charakterystycznym nosem nie wynikał jednak z tego, że obecni próbowali się lansować na znajomość z człowiekiem z telewizji, ale dlatego, że on był zwyczajnie ogromnie lubiany, taka trochę maskotka. Czemu trudno się dziwić, bo jest to postać o nieodpartym uroku (i bardzo pięknych karmelowych oczach, przepraszam, musiałam). Zwykle ze wszystkimi się witał, dał się ściskać starszym paniom, na widowni śmiał się tak, że robił się cały czerwony i naciągał sobie ubranie na twarz, ale na scenie miał wszystkich w garści i każdą wtopę ogrywał. Raz miałam szansę oglądać czytanko, siedząc naprzeciwko – to było jeszcze wtedy, gdy odbywały się w takiej trochę zakurzonej salce nieopodal Shakespeare’s Globe – i powiem wam, że z nikim tak bardzo nie przegrałam w staring contest. Fantastycznie się bawiłam, ale z treści nie pamiętam absolutnie nic. Po czytanku uciekłam, ale wtedy pomyślałam, że następnym razem wezmę i się przedstawię. Ten następny raz to był nieodżałowany Shakespeare in Love i mój misterny plan szedł świetnie do momentu, gdy a) zorientowałam się, że jestem pod stage door absolutnie sama, b) nie pamiętam, co chciałam powiedzieć. Na szczęście pamiętałam moje imię, i osobnik również je zapamiętał.
Reżyser tego Hamleta znakomicie wykorzystał cechy mężczyzny obsadzonego w głównej roli. Wydobył jego uderzającą urodę – to jest bardzo elegancki Hamlet – ale przede wszystkim to, za co publiczność i nie tylko lubi tego dżentelmena, mianowicie nieprawdopodobny wdzięk. To jest duński książę, który czaruje widownię, uśmiecha do niej, poklepuje po ramionach. Nie jest wściekły ani szalony, on raczej puszcza oko do publiczności, jakby chciał powiedzieć „patrzcie, oni próbują zrobić wariata z tego gościa, którego gram, to się z nimi zabawimy trochę”. Ten Hamlet pokazuje, że czasami obsadzanie po tzw. warunkach działa, a i warto niekiedy pozwolić aktorom, żeby po prostu byli sobą.
Żeby nie było, zauważyłam innych członków obsady. Klaudiusz był rewelacyjny, takoż ojciec Hamleta (wśród widowni była dziewczynka, która szczerze się go przestraszyła). Ofelia, tym razem również nie wariatka, ale dziewczyna, która dobrze wie, co się dzieje – także.
To nie jest adaptacja wybitna ani spektakl z gatunku zmieniających życie, bo w gruncie rzeczy to bardzo tradycyjnie zrobiony Szekspir, i dość mocno pocięty. Ale jest zrobiony bardzo rzetelnie i z sercem, monochromatyczne kostiumy są wspaniałe, muzyka na żywo też. Hamlet natomiast po brawach zwrócił się do publiczności i powiedział, że to było bardzo fajne przedstawienie dla niego i że awesome. No ba.
Wyszłam i oczywiście żołądek mi profilaktycznie do gardła podjechał ze stresu – no, tak mam. Teatr Shakespeare’s Rose stoi na terenach zamku w York, pod majestatyczną Clifford’s Tower. Na trawniku (bo to jest „składany” teatr, stawiany tylko latem, przez co atmosfera jest nieco piknikowa).
– Przepraszam, gdzie tu jest stage door, jeśli jest?
– Nie ma. Ale jak pani pójdzie przez ten trawnik, to oni tam gdzieś wychodzą.
Aha. Luzik. To idę.
Błoto jakieś. Ciemno jak wiadomo gdzie. Po głosie tylko typa poznałam.
– Hej! Long time no see!
(Ma chyba lepszy wzrok niż ja).
– To było DOBRE. I to miejsce jest wspaniałe!
– Ładne, czyż nie? Piękne miasto. Cieszę się, że ci się podobało.
Bardzo. Tylko czuję, jak mi trampek w błocie grzęźnie.

Poranek. Wygrzebałam się z łóżka, poszłam na dworzec, pojechałam do Londinium, dokładniej do Barbican Centre, tego paskudnego betonowego labiryntu, zobaczyć Jesus Christ Superstar.
Tę adaptację Jesus Christ Superstar widziałam dwukrotnie w Open Air Theatre i zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ponieważ nie tylko na mnie, spektakl powrócił po raz trzeci, tym razem na scenę pod dachem. Obsada się zmieniła, bo poprzednia para, Jezus i Judasz, czyli Declan Bennett i Tyrone Huntley, obecnie wspólnie gra w innym przedstawieniu, The View UpStairs, o którym zresztą poniżej. Scenografia, ruch sceniczny i ogólny koncept pozostały takie same, ale jest to przedstawienie dużo surowsze i nieporównanie głośniejsze niż to w OAT. Taki prawdziwy rockowy gig.
Jak to często w teatrze bywa, najprostsze środki bywają najskuteczniejsze. Mimo wszystko scena, w której Judasz wiesza się na kablu od mikrofonu (nie dosłownie, ale bardzo jest to czytelne) jest powalająca, jako i jest scena 39 batów, w której ciało tytułowego bohatera pokrywa się brokatem.
Ricardo Afonso ma taki głos, że mi majtki spadły przez głowę. Ja cię nie mogę. Petarda. Nie wiem, jak on to robi osiem razy w tygodniu. To była jego wymarzona rola, którą miał zagrać w Open Air Theatre trzy lata temu, ale musiał się wycofać z przyczyny takiej, że… prawie stracił głos. Los okazał się życzliwy i Ricardo w końcu został Judaszem. I jakiż to jest Judasz. Dach Barbican trzeszczy, gdy Ricardo wjeżdża w swoje tony.
Niezmiennie znakomite widowisko, a Judasz, mam nadzieję, ma przed sobą sławę i nagrody. Tyrone Huntley, który grał tę rolę przed nim w Open Air Theatre, był bardzo dobry i zdobył nominację do Oliviera, ale Ricardo po prostu rzuca się w ten show na główkę, śpiewa tak, jakby jego życie od tego zależało i po Superstar cały teatr zerwał się na równe nogi w ogłuszającej owacji. Niebywałe. Miałam ciary w miejscach niewymownych.

Wieczorem tego dnia wróciłam do Open Air Theatre, tym razem by obejrzeć Evitę.
Open Air Theatre jest bez dwóch zdań najpiękniejszym teatrem w Londynie, a być może w Europie. On jest mistrzowsko ukryty wśród gęstych drzew i krzewów – poważnie, jeśli nie wiecie, że w tym zagajniku w parku stoi teatr mieszczący ponad tysiąc osób, to przejdziecie obok, nie zauważając niczego. Do Evity natomiast mam stosunek osobisty, bo po pierwsze, dzieciakiem jeszcze będąc, byłam na polskiej prapremierze tego tytułu w chorzowskim Teatrze Rozrywki i śmiem twierdzić, że gdyby nie to wydarzenie, moja miłość do teatru nigdy by nie osiągnęła takich rozmiarów, a może nawet nigdy się nie zalęgła; a po drugie Eva Duarte urodziła się tego samego dnia, co ja (tylko 60 lat wcześniej, rzecz jasna). Tyle że jestem dziś starsza niż ona w dniu, w którym zmarła.
Evita miała paskudną postać raka, który ją zabrał niedługo po 33. urodzinach.  Jej śmierć wywołała w uwielbiającym ją narodzie kompletną rozpacz. Wyobraźcie, to było jak baśń – młoda, piękna, popularna pierwsza dama, anioł ubogich i idolka tłumów, odchodzi tragicznie z tego świata. Nic dziwnego, że media i popkultura wyidealizowały jej postać, choć jeśli poczyta się jej biografie, to już nie tak piękny obraz się wyłania. Dość powiedzieć, że zwłoki Evity zostały wywiezione z Argentyny, by uchronić je przed zbezczeszczeniem i przez wiele lat tułały się po świecie. „Mieszkały” między innymi w Mediolanie, ukryte na cmentarzu jako Maria Monti, i w Madrycie, w domu jej męża Juana Perona i jego nowej żony (jeśli to nie brzmi creepy, to ja nie wiem, co brzmi). Evita była równie mocno kochana, co nienawidzona, oskarżana o pychę, chciwość, malwersacje finansowe, karierę przez łóżko. Niebezpodstawnie.
Ta adaptacja Evity nie jest wygładzoną historią o Kopciuszku. Jest bardzo surowa. Eva przez cały spektakl nosi ten sam kostium – kusą białą sukieneczkę. Poza ostatnią, znaczącą sceną, ale o tym za chwilę. To jest Evita, która bardziej przypomina koncert gwiazdki pop i ona sama też jest bardziej gwiazdką pop. Wygina się, mizdrzy, ma lśniący srebrny mikrofon, jest bardzo all eyes on me. Trochę odpychająca ta Eva. Sława nade wszystko. Ale… Gdy przychodzi wiadome, wydaje z siebie nieludzki wrzask i to jest naprawdę bardzo przejmujący moment, bo do widza dociera, że ta irytująca dziewczyna z przerostem ambicji, z ogromnym apetytem na życie jest na swojej ostatniej prostej i jest wściekła na to, że umiera.
I dopiero w finale pojawia się w innym wydaniu, tym ikonicznym – jako postać w bieli, z blond włosami, z ramionami uniesionymi wysoko. Ta baśniowa księżniczka, w którą miliony ludzi uwierzyły.

No dobrze.
Metro, łóżko, spać.

Następnego dnia było absolutnie obrzydliwie, mokro i wietrznie, ale nie ma to tamto, ponownie wsiadłam w metro i wróciłam do miasta. Bo trzeba wam wiedzieć, że tym razem wyjątkowo zatrzymałam się u kolegi, który użyczył mi mieszkania w pięknym Richmond, a sam wyjechał na weekend. Mam dobrych kolegów. I miałam fajną chatę w zielonej okolicy do mojej wyłącznej dyspozycji.
Przy moich wyjazdach do Wielkiej Brytfanny zwykle jest tak, że mam jedną sztukę, którą MUSZĘ zobaczyć. Wszystkie chcę, ale jedna jest najważniejsza i to wokół niej obudowuję sobie całą wycieczkę.
– Widziałaś to wcześniej? – spytał sympatyczny barman w Trafalgar Studios.
– Tak, choć w innej wersji.
– Czyli… wiesz, o czym jest.
– Mhm. Dość mroczne, prawda?
– Dość!
Equus to sztuka, która jest niestety bardzo rzadko wystawiana. Być może ze względu na to, że jest dość kontrowersyjna w treści – nastolatek brutalnie oślepia konie w stajni, w której pracował. Trafia pod opiekę doskonałego, ale nieco zmęczonego robotą, sfrustrowanego psychiatry i obaj wyruszają w niezwykłą, szokującą podróż przez zakamarki udręczonego umysłu. Lekarz sądzi, że przyczyną zbrodni była obsesja chłopca na punkcie koni, czy właściwie jednego konia, boga ich wszystkich i jego. Equus. Alan jako dziecko miał nad łóżkiem obrazek Chrystusa – nie taki zwyczajny, bo przedstawiający Chrystusa prowadzonego na śmierć. Ojciec chłopca, zdeklarowany ateista, zastępuje niepokojący obrazek innym – fotografią konia, że tak powiem, en face, z oczami wpatrującymi się w patrzącego. Jakiś czas później przyłapuje syna na odprawianiu dziwnego, religijnego rytuału przed tą fotografią. Fascynacja Alana końmi jest czymś na pograniczu żarliwej pobożności i fetyszyzmu, ale jest w niej coś jeszcze – dręczące poczucie, że Equus, jego wszechmocny pan, go widzi.
Lekarz (grany przez Zubina Varlę, jak na ironię byłego Judasza w Jesus Christ Superstar w 1996, tu bardzo wycofany, zablokowany, przygarbiony, w niezgrabnym beżowym sztruksie – i tylko momentami pomiędzy słowami pobrzmiewa ten jego szorstki, potężny głos) zaczyna rozumieć, co doprowadziło do tragedii, ale jednocześnie zaczyna dzieciakowi zazdrościć. Zazdrości mu pasji, emocji tak silnych, jakich sam nigdy nie czuł. Przy tym wie, że nie może mu pomóc. Że prawdopodobnie skazuje go na resztę życia w szpitalu i na pigułach, które może uwolnią go z koszmarów, ale otępią i pozbawią tego, co było jego paliwem.
Equus jest też niewątpliwie wyczerpujący dla aktorów.
I bardzo trudny do wystawienia.
To jest sztuka o obsesji, ale też sztuka o tym, czym jest normalność – co to w ogóle jest, normalność?
W ostatniej, przejmującej scenie psychiatra mówi do śpiącego chłopca:
– Okłamuję cię, Alan. Gdy Equus odejdzie – jeśli kiedyś odejdzie – to z twoimi trzewiami w zębach. Nie będziesz już galopował. Ale będziesz żył bez bólu… Mniej więcej bez bólu.

To jest dużo lepsza wersja niż ta sprzed dwunastu lat, gdy w roli Alana występował Daniel Radcliffe. Tamta była bardziej widowiskowa, z obrotową sceną, tancerzami baletowymi (w tym zjawiskowym Willem Kempem w roli konia Nuggeta). Ta jest za to bardziej… intensywna, bardziej fizyczna. Pozornie skromniejsza, całą scenografią są białe zasłony okalające scenę, jak ściany. Jak… klatka? Światło jest fenomenalne, acz zdecydowanie nie dla osób, które mają problem ze stroboskopem. I choć obie główne role są grane z wielką pasją i zaangażowaniem, show kradnie fantastyczny Ira Mandela Siobhan grający Nuggeta. Ktoś napisał, że jest to najbardziej przekonujące przedstawienie zwierzęcia, jakie widział i trudno się nie zgodzić. Jego nozdrza, żyły, napięte mięśnie, parsknięcia, klatka piersiowa pokrywająca się kroplami potu, taka czysta, surowa fizyczność – coś fantastycznego.

W sobotę miałam jechać na Noc Iguany, bo Clive Owen i w ogóle, ale COŚ MNIE TKNĘŁO.
Zamiast zaszczycić Clive’a Owena moim towarzystwem, w ostatniej chwili kupiłam bilet na coś innego i powiadam, ogromnie się cieszę z tej decyzji.
The View Upstairs to znakomity musical o współczesnym, nazwijmy go, influencerze, który kupuje kamienicę w Nowym Orleanie. Nie wie, że niegdyś działał w niej gejowski bar, miejsce przygarniające nie tylko osoby LGBT, ale wszelkich odmieńców i wyrzutków. Nie wie również, że w 1973 roku goście tegoż baru tragicznie zginęli – to prawdziwa historia. Prawdziwa i tym bardziej przejmująca, że bywalcy UpStairs Lounge spłonęli lub udusili się dymem na oczach swoich przyjaciół, którzy nie mogli ich uratować. Siedem lat później sprawę zamknięto bez wskazania winnych – człowiek podejrzany o podpalenie popełnił samobójstwo.
Główny bohater cofa się w czasie do dni, zanim zdarzył się koszmar i – jako przybysz z przyszłości – poznaje całe to dziwne towarzystwo, twarze przy barze, które natychmiast przyjmują go jako swojego, może trochę cudaka, ale kto by się tym przejmował. Każdy z nas jest trochę cudak, co nie.
Bardzo jest ten musical radosny, bardzo pozytywny i porażająco smutny zarazem. Wstrząsający nawet.
W ostatniej scenie główny bohater przenosi się z powrotem do współczesności. Jeden z gości baru pozostaje, żeby mu opowiedzieć, co się wydarzyło po tym, gdy barmanka odpowiedziała na dzwonek do drzwi feralnego wieczoru. Jaki los spotkał każdego z jego lekko ekscentrycznych nowych przyjaciół z przeszłości. Henri otworzyła drzwi, dopływ powietrza spowodował wybuch, wybiegła na ulicę, płonąc i krzycząc o pomoc. Inez się modliła, podczas gdy jej syn, Freddy, szukał wyjścia. Kiedy zorientował się, że dym jest zbyt gęsty, wciągnął mamę pod fortepian, zamknęli oczy i znaleziono ich spopielone ciała razem.
– Proszę, nie mów dalej – mówi Wes, nowy właściciel kamienicy, kryjąc twarz w dłoniach.
– Po pięciu minutach nie było już klatki schodowej – kontynuuje spokojnie duch bywalca klubu UpStairs. – Buddy pomógł Williemu przecisnąć się przez kraty w oknie, ale sam utknął. Spłonął na oczach gapiów. Policja nie usuwała jego szczątków przez cały długi dzień.
– Ale ty… żyjesz?!
– Nie. Mojego ciała nigdy nie zidentyfikowano.
I wtedy ani jednego suchego oka na widowni nie ma.
Kościoły odmawiały pogrzebu ofiar. Kiedy w końcu do tych doszło, niektórzy zostali pochowani jako Unidentified White Male. Tragedia z 1973 została zapomniana na wiele lat. Ten spektakl ją przypomina, ale nie jest ponurym requiem, wprost przeciwnie.

Wypłakałam się i wyruszyłam w dalszą drogę, do Bridge Theatre. Troszkę to daleko od West Endu, ale spacer przyjemny, nad rzeczką.
Londyn tego lata ma trzy Sny nocy letniej, ponieważ kto bogatemu zabroni, ale ja chciałam zobaczyć tylko ten.
I powiem wam, że jest to spektakl fenomenalny.
Jest to również spektakl, który lepiej oglądać na stojąco, pod sceną. Wiem, że nie każdego podnieca perspektywa przestępowania z nogi na nogę przez kilka godzin, ale wierzcie mi, na ogół warto. Groundlings, jak to się ich po angielsku nazywa, zwykle płacą najmniej za bilety, za to najwięcej wrażeń mają. Aktorzy bowiem na ogół starają się wynagrodzić im techniczne niedogodności, wciągając ich do zabawy.
To nie jest adaptacja dla purystów, ale ona doskonale pokazuje brytyjski stosunek do Szekspira – oni go kochają, ale nie podchodzą do niego na kolanach. Potrafią go znakomicie uwspółcześnić, potrafią też wydobyć z niego cały humor. A teatr Bridge, jeszcze pachnący nowością, ma audytorium, które można całkowicie przebudować – jak w tym przypadku, ustawiając ruchomą scenę pośrodku, by widzowie mogli ją otoczyć. Puk huśta się nad ich głowami, wykonując momentami absurdalne wprost akrobacje. W ogóle uroczy jest ten Puk – to zawsze jest postać figlarna, ten w dodatku wygląda jak punk. A żeby było jeszcze goręcej, to nie Tytania zakochuje się w jednym z Rude Mechanicals (którzy zabierają telefon jednemu z widzów, żeby strzelić sobie roześmiane selfie – fantastyczną ktoś ma pamiątkę), ale Oberon. I mają sexy time w wannie z pianą i w ogóle jest przebosko. A oba akty kończy puszczone na full Love On Top Beyoncé, podczas którego groundlings są zachęcani do tańca razem z ekipą, podczas gdy w powietrzu wirują elfy. W finale, na domiar ekstazy „glebingów” (tak się zastanawiałam przez parę dni, jaki byłby polski odpowiednik tego słowa i wymyśliłam, może nie za bystre to, ale zawsze coś) wypuszczane są ogromne balony-księżyce i „glebingi” skaczą, odbijając je pomiędzy sobą jak dzieciaki. Nieprawdopodobna radość. Dawno, być może nawet nigdy czegoś takiego w teatrze nie przeżyłam.

No, a potem nadeszła niedziela i trzeba było wracać do domu.
Czekając na peronie, sprawdziłam od niechcenia moją kartę pokładową i okazało się, że mam bilet na poniedziałek.
The rest is silence.

Some things must stay out of reach

No to co? Dalej z tym koksem?

Przed niedzielą, opisywaną poniżej, była sobota, jak to zwykle ma miejsce. Wstałam w środku nocy, pojechałam na lotnisko, wsiadłam do samolotu, poleciałam (to już się robi nudne, prawda?). Wydostawszy się z pociągu na dworcu St Pancras, skonstatowałam, że dzień zapowiada się pięknie i może przejdę się pod Southbank Centre pieszo, zamiast metrem się tłuc. Zdrowy spacerek. No, może nie aż taki zdrowy, biorąc pod uwagę ruch uliczny, ale po Londynie w gruncie rzeczy całkiem dobrze się chodzi i bez dwóch zdań warto, bo dzięki temu poznaje się miasto, znajduje poke… och wróć. Nie nie. Nie trzeba wzbogaconej rzeczywistości, żeby czerpać przyjemność z łażenia ulicami i przyglądania światu.
Dotarłam zatem pod Southbank Centre, zasiadłam w ogródku, zamówiłam sobie coś stosownie chłodnego do picia, wystawiłam gębusię do słońca i było mi nieopisanie rozkosznie. Przez chwilę nawet myślałam, że przy tej nieprawdopodobnie pięknej pogodzie rozsądnie byłoby odpuścić sobie popołudniowy spektakl w Royal Court i pojechać od razu do Regent’s Park, zająć miejsce pod jakimś przyjemnym drzewem, zrzucić buty i cieszyć się życiem – ale w rzadkim dla mnie rzucie samodyscypliny postanowiłam jednak zrealizować oryginalny plan. Zwłaszcza że przecież już zapłaciłam za bilet na ten popołudniowy spektakl, może niedużo (Royal Court ma sporo biletów po 10-12 funtów, z bardzo dobrym widokiem, dodajmy, a uświadamiam, że na West Endzie bileciki chodzą i po 110, co uważam za bardzo nieśmieszny żart), ale jednak. No i, via hotel, pojechałam na Sloane Square. To właśnie na tamtejszej stacji metra mnie ta przygoda z myszą spotkała.

Tu muszę trochę posypać głowę popiołem.
Nie lubię Doktora Who. Nic nie poradzę, nie lubię. Po wielokroć próbowałam przekonać się do tego serialu i poległam. Co więcej, jeszcze trzy lata temu nie wiedziałam, kto to Matt Smith i czemu damy tak szaleją na jego punkcie. Widziałam go w American Psycho i chociaż serce mi nie drgnęło, byłam pod wrażeniem tego, jak bardzo odpychający był w tej roli – oślizły, lodowaty psychol. Od tamtej pory dobrze wiem, kto to. I gdy dowiedziałam się, że wraca na scenę – na bardzo szczególną scenę, bo Royal Court to miejsce, które jednak pisze historię europejskiego teatru, udostępniając swoje przestrzenie dla rozmaitych eksperymentów i wspierając nową dramaturgię – od razu zaklepałam sobie bilecik.
Witz w tym, że nie miałam pojęcia, co obejrzę, bo sztuka, w której Smith miał występować, nie istniała.
I nie istnieje do tej pory.
Była tworzona podczas prób i jest nadal modyfikowana, w czasie każdego spektaklu.
To brzmiało jak pewna katastrofa, ale przedstawienie zbiera entuzjastyczne recenzje.

W zarysie – to historia reżysera filmowego, który od dziesięciu lat pracuje nad nową produkcją. Robi wszystko, żeby spowolnić, ba, wstrzymać zdjęcia, bo poszukuje doskonałego światła. Światła będącego czymś więcej niż światło – „the light of the smell of the colour of the sound”, jak w pewnym momencie mówi. Domaga się, by rejestrować na taśmie, nie cyfrowo. Jest takim trochę przerośniętym dzieckiem – wrażliwym artystą, goniącym za czymś nieosiągalnym, ale też kapryśnym gamoniem. W ryzach trzyma go producentka, sfrustrowany operator rzucający Coelhowskimi frazami i głucha dziewczyna przysłana w roli szpiega przez firmę wykładającą dodatkowe pieniądze na tę jego taśmę. Główną rolę w tym powstającym w bólach filmie ma grać aktorka tyleż doskonała, co z wyraźnym zaburzeniem osobowości – wróć, ona nie ma osobowości. Jest przejmująca, gdy gra, ale gdy jest sobą, sprawia wrażenie niezdolnej do odczuwania czegokolwiek psychopatki. Gdy Smithowski bohater próbuje wydobyć z niej jakiekolwiek emocje, jej własne, odpowiada mu beznamiętnie: I’m an actor. I can feel whatever you want if you fucking pay me.
Wreszcie nasz reżyser zdaje sobie sprawę, że chyba jednak będzie musiał ten film nakręcić, w akcie osobliwego sabotażu sprowadza na plan aktora, który zawsze robi burdel (dosłownie i w przenośni). Zakochanego w sobie, obleśnego świra w skórzanych portkach, butach na obcasie i z tlenioną blond szopą na głowie, zwanego Bestią. Bestia wali tekstami paskudnie nieprzyzwoitymi, które po pierwszym słowie w pierwszym zdaniu przekraczają granicę dobrego smaku o kilometr (wystarczy powiedzieć, że opowiada o fellatio z dwunastolatką i wierzcie mi, nie jest to najgrubsza kwestia w tym spektaklu). Ale Bestia ma swoje tajemnice… Bestia opowiada komuś, w kim wreszcie troszeczkę się zakochał, że nazwano go tak, bo kiedyś wpadł na filmowy reflektor, który po angielsku nosi właśnie taką nazwę – Brute. Obiekt jego westchnień odpowiada wtedy, że powinien mieć ksywę Ćma, skoro tak go światło nęci.
Gdy wychodziłam z teatru, przed wejściem jakiś sympatyczny, uśmiechnięty człowiek, w dość zwyczajnej koszulce i dżinsach, z wdzięcznym i absolutnie nie blond jeżykiem na głowie gawędził z publicznością. Chwilę mi zajęło zorientowanie się, że to sama osoba.

Ale, ale.
Smith.
Chłopak ma widownię w garści, zresztą scenę też, bo gra z niebywałym luzem.
W którymś z artykułów poprzedzających premierę napisano, że ryzykuje zawodowym samobójstwem.
Nie sądzę.
Wiecie, będąc celebrytą rozpoznawanym na całym świecie, łatwo łaskawie zgodzić się na rolę Hamleta czy innego tam Ryszarda lub też Koriolana. Wziąć robotę w małym teatrze, w spektaklu, którego tekst jest pisany podczas prób – to jest trochę (trochę?!) wyzwanie i niezbyt oczywista decyzja dla kogoś, o kogo Hollywood się upomina. Ryzykowna. Wszak to branża, w której częściej nie ma się pracy niż ją ma. A jednak.
Cudownie się to oglądało. Ekipa świetna, chemia pomiędzy nimi taka, że aż miło patrzeć. Dużo improwizują, gotują się zupełnie, chichoczą do widowni, nawet nie próbują zachować powagi. I to wszystko na gołej scenie, z całą umownością teatru, z przedmiotami opatrzonymi etykietkami, maszynistkami przesuwającymi pośpiesznie skąpe dekoracje. Aż wreszcie następuje finał i zaprawdę powiadam, tego się nie spodziewałam. Tego nikt się nie spodziewał, bo przez widownię przebiegł dźwięk gwałtownie branego oddechu. W tej jednej, ostatniej scenie nie ma już ani surowości, ani umowności, są za to czyste czary. Oszałamiające, poruszające. Szczęka opada.
W tej króciutkiej chwili widz czuje to właśnie tytułowe nieuchwytne.

Obejrzawszy i nawzdychawszy się w zachwycie, udałam się do Regent’s Park, zobaczyć Jesus Christ Superstar.

Wszyscy wiedzą, jak skończyła się moja ostatnia wizyta w tym parku. Miałam migotanie komór i zgubiłam się w drodze do odległego o dwadzieścia minut spacerem hotelu. Teraz, na moje szczęście, parkowy teatr wystawił mapkę dla takich poteflonów jak ja.

20160716_2052342.jpg.jpeg

Okazało się, że po wyjściu należy skręcić w lewo, iść przez dziesięć minut prosto jak alejka prowadzi, przejść przez skrzyżowanie et voilà, stacja metra.

Open Air Theatre to cudowne miejsce. Pachnie jaśminem i lipą. Ptaki przysiadają na scenie. Wiatr śpiewa w gałęziach. To jest dość skromny amfiteatr – choć mieszczący tysiąc osób – ukryty wśród potężnych kasztanów i lip, bardzo magiczny. Dodam, że by tam wejść, trzeba przejść przez różany ogród. Zamiast foyer mają piknikową łączkę i malowniczy bar na wolnym powietrzu. Moim zdaniem jedna z pereł Londynu.

Miałam pewne obawy, że moje drugie odwiedziny skończą się tak, jak te pierwsze, to znaczy żałośnie, żenująco i spuśćmy zasłonę milczenia, ale nie było tak źle, choć prawda taka, że parę razy moje słabe (za to jakże pojemne) serce drgnęło. Bardzo się ucieszyłam, gdy przeczytałam, że Jezusa zagra Declan Bennett – który zasłynął rolą w teatralnej wersji Once. I gdy wyszedł na scenę, w czapce z daszkiem, papierosem i gitarą przewieszoną przez ramię, wyraźnie znudzony i poirytowany ludźmi szalejącymi na jego widok (ha, prawie taki współczesny celebryta) to pomyślałam sobie – będzie dobrze. On nie ma wielkiego głosu, ale ma charyzmę. To jest Jezus bardziej folkowy niż rockowy (jeśli słyszeliście Iana Gillana w tej roli…), ale kto powiedział, że w ten sposób nie można tej roli zaśpiewać? Można.
Natomiast chociaż Declan jest w porządku, troszeczkę dał sobie to przedstawienie ukraść.
Oczywiście to Judasz jest kluczową postacią w tym spektaklu, a tu Judasz to drobny chłopiec o głosie tak potężnym, że włosy dęba wszędzie stają.
Na tej wcale nie takiej znowu dużej i pozbawionej dachu scenie nie da się czarować widowni efektami specjalnymi, więc to bardziej siłą rzeczy koncert niż przedstawienie, pierwsze minuty wyglądają niemal rozczarowująco, no bo jak to, aktorzy w jakichś poszarpanych szarych portkach, mikrofony na statywach – ale im dalej w las (w którym, technicznie rzecz biorąc, w pewnym sensie jesteście), im niżej słońce, tym więcej momentów wizualnie olśniewających, dosłownie, bo dużo brokatu. Brokatu używanego zamiast krwi (nie żeby z krwi całkowicie zrezygnowano…) i zamiast srebrników. W scenie biczowania kolejni wykonawcy podbiegają do półnagiego, wiszącego za nadgarstki przywiązane kablem od mikrofonu do dwóch przeciwległych krańców sceny, Declana i uderzają go z całych sił rękami całymi w złotym pyłku. Nie do pozazdroszczenia, ale efekt piękny. Wejście króla Heroda, który ciągnie za sobą przynajmniej kilkunastometrowy, lśniący tren płaszcza – Alexander McQueen byłby dumny – wyśmienite.
I och, ten zapach kwitnących krzewów, zachodzące słońce, słowiki, bażanty, nietoperze przelatujące nad głową… Jak się nie zakochać.
Chyba jednak nie powinnam bywać tam zbyt często. Ale wy, jeśli tylko będziecie w Londinium latem, idźcie koniecznie. Nie pożałujecie, powiadam.

Mnie tymczasem trzeba wrócić do lokalnej rzeczywistości. Oby nie na przesadnie długo.

Sleep and I shall soothe you

No dobrze – jeżeli nikt nie chce jechać na tę Maltę, to ja mogłabym ewentualnie. Za zwrot kosztów podróży. Nie znoszę publicznych wystąpień, ale reprezentowanie kraju to poważna sprawa, nie jakaś tam rurka z kremem, więc się przemogę.
Żenada, żenada.
Och, i jeszcze wróciła ta pani od całkowitego zakazu aborcji. Apeluje o solidarność z bezbronnymi dziećmi. A kto ochroni bezbronne kobiety przed tą panią i jej osobliwą wizją świata? Nawiasem mówiąc – jeśli używa się w publicznym dyskursie retoryki z cyklu, niech zacytuję, „agresywne wobec normalnych ludzi lewactwo”, nie powinno się oczekiwać bycia traktowanym poważnie.
Chyba jednak lepiej będzie używać internetu do kupowania butów, planowania wojaży i oglądania zdjęć ładnych ludzi.

Skoro o tym mowa.
Open Air Theatre ogłosił przyszłoroczny sezon. To taki teatr, który działa tylko pod warunkiem, że pogoda ładna, bo jeśli leje, to z przedstawienia nici. Nie w trosce o publiczność nawet; aktorzy też, inaczej niż w Globe, nie mają dachu nad głową. To prześliczne, nieznośnie romantyczne miejsce w sercu ogromnego parku (on może na zdjęciu wydawać się mały, ale to ponad 160 hektarów). Dobrze wiecie, że po wielokroć zmieniałam mój napięty londyński grafik – wystawa tu, wystawa tam – żeby posiedzieć sobie pod drzewem z książką (no dobrze, wiadomo przecież, że te szumne snobistyczne plany to ściema, a autorka jest niemiłosiernym leniuchem i tylko szuka okazji, żeby sobie pokiwać nóżką na trawniku) i uważam tamtejsze parki za najcudowniejszą atrakcję tego miasta, a Regent’s jest szczególnie rozkoszny. Ma ten minus, że jest naprawdę duży, umiarkowanie dobrze oznakowany i po ciemku kompas by się przydał, bo wyjątkowo łatwo się zgubić. Za dnia za to można wąchać róże
DSC_0060_1
i się opalać, i pływać łódeczką, i się opalać, i popijać winko, i się opalać, i karmić zwierzątka (wiewióry w Londinium są bardzo oswojone, nawet nieco bezczelne), i nawiązywać ciekawe znajomości z ludźmi usadowionymi pod sąsiednimi pniami – albo z ich psami. Ale, ale. Do rzeczy. Czytam sobie otóż wczoraj przy drugim śniadaniu (gwoli ścisłości, to był śniadanioobiad, tak, wiem, niezdrowo) ten nowy repertuar i cóż wyczytuję. Henryk V. Rety, kolejny? Jesus Christ Superstar. Uwielbiam, znam na pamięć, wyśmienite (niezmiennie zachwyca mnie fakt, że nieśpiewający aktor, Zubin Varla, od niechcenia poszedł na casting i dostał rolę Judasza, najbardziej chyba emocjonalnie kosztowną) chętnie zobaczę, jeśli nadarzy się okazja. Powrót Dumy i uprzedzenia z 2013. Nowa szt…
WRÓĆ.
Tej Dumy i uprzedzenia? Tej samej, dzięki której zostałam kolekcjonerką dzieł sztuki (jeden eksponat to nie kolekcja, słoneczko, nie przesadzaj) i dzięki której przydarzyła mi się cała masa dziwnych rzeczy, w tym jedna obiektywnie przezabawna historyjka, której nigdy tu nie opiszę, bo chyba bym się ze wstydu spaliła?….
Mam żywe wspomnienia z poprzedniego oglądania Dumy i uprzedzenia w tym miejscu – to znaczy, one są raczej skąpe, bo z samego przedstawienia pamiętam bardzo niewiele z pewnej przyczyny. Pamiętam za to, że strasznie się umęczyłam, bo trudno wstrzymywać oddech przez trzy godziny. Cud, że nie pękłam. Napisałam wtedy, że cokolwiek uroczy – aczkolwiek wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam – i dość zaskakująco obsadzony w głównej roli koleś, któremu przez dwa akty ani muskuł na nadąsanej buzi nie drgnął, zrobi dalej, kupię od razu bilet.
To była niezbyt przemyślana i bardzo głupia deklaracja, bo jak się okazało, młodzian pracowity jak mróweczka. Muszę jednak przyznać, że to jedno z moich nielicznych postanowień, których z żelazną konsekwencją się trzymam. Drogie (w obu tego słowa znaczeniach) to hobby, ale wiecie, jak jest – nie zawsze my je wybieramy, czasami hobby wybiera sobie nas.

Bardzo wątpię, by obsada spektaklu wystawianego dwa lata temu powróciła, ale jeśli, to oczywiście karnie wypełnię moje zobowiązanie. Niezależnie od repertuaru, gdybyście wybierali się do Londynu latem, polecam odwiedziny w tym miejscu, bo jest pięknie, zielono, pachnie jaśminem, ptaki śpiewają, foyer bardzo przyjemne. Magia. Oglądanie przedstawienia w takich okolicznościach przyrody to naprawdę niezwykłe doświadczenie.

(Gdybyście za to wybierali się do Londynu w lutym i nie mieli co ze sobą zrobić wieczorem, pod rozwagę – macza w tym swe smukłe paluszki mój osobisty znajomy, Adam).

The only one who could ever reach me was the son of a preacher man

Trudno mi w to uwierzyć, ale wróciłam z ramionami i łydkami czerwonymi od słońca. Z Wielkiej Brytanii!

Postaram się, żeby ta notka była o teatrze, ale nie wiem, czy mi się uda. Bogiem a prawdą – nie sądzę.

O tym, że jest w Londynie takie miejsce, dowiedziałam się przypadkiem. Nie wymienia się go jednym tchem z tutejszymi atrakcjami, a moim zdaniem należy. Bo jest to teatr wyjątkowej urody, okolony gęstą zielenią, z naturalną, kwitnącą i pachnącą słodko scenografią. Publiczność sączy drinki na widowni (Lavender Fizz! rewelacja, choć w tej sytuacji ów zdradliwy napitek powinien nazywać się raczej Lavender Fitzwilliam…) i trzyma się za ręce w blasku zachodzącego słońca. Czasem gdzieś zaśpiewa ptak. A gdy zapada zmierzch, w porośniętym bluszczem foyer rozbłyskują setki maleńkich lampek, romantyzm do siódmej potęgi. Przedstawienie natomiast kończy się w całkowitych ciemnościach. Oszołomionemu i lekko wstawionemu widzowi trudno później odnaleźć drogę do hotelu, zwłaszcza, że Regent’s Park zajmuje ładnych parę hektarów, 166 dokładnie. Klimat, powiadam, czarowny i niezapomniany.
Powinniśmy mieć taki zakątek w Krakowie. Teatr na wolnym powietrzu to świetna sprawa.

Tylko że to nie była Duma i uprzedzenie.
W każdym razie nie dla mnie. To była Udręka i ekstaza.
Teraz, państwo wybaczą, pokażę miękki brzuszek. Uprzedzałam przecież, że będzie notka a’la Belieber.

Nie jest to teatr, który najbardziej lubię, choć oglądało się to przyjemnie, w cudnych okolicznościach przyrody. Neurotyczny mr Collins w pończoszkach na cieniutkich łydkach – przezabawny. Ot, gustownie i z przymrużeniem oka zaserwowana klasyka. Ale, skoro już o tym mowa, jest w tym spektaklu coś, co sprawiło, że przez blisko trzy godziny ani razu nie zamrugałam.
‚Coś’ to nie do końca stosowne określenie.
Jedno tylko słowo opisuje stan głębokiej hipnozy, w którym się znalazłam.
Oakes.

Chryste Panie, jaki on jest piękny.
On jest doskonały.
A widziałam go z dokładnie takiej odległości, jak na zdjęciu powyżej, więc wiem, co mówię. Olśniewające stworzenie.

Rzadko, bardzo rzadko zdarza mi się absolutny zachwyt czyjąś urodą – może trzy, cztery razy dotychczas (innymi słowy, raz na dekadę), natomiast jeśli już mi się zdarzy, tracę rozum. Tym razem, gapiąc się na to cudo stojące metr ode mnie, wystylizowane na ożywiony XIX-wieczny portret, poczułam, że zaraz będę potrzebować tlenu. Rozejrzałam się po pobliskich rzędach, zajętych w 80 procentach przez kobiety – każda z nich miała na twarzy taki sam wyraz tępego szczęścia, jakby właśnie zobaczyła zorzę polarną.
Uwielbiam u mężczyzn taki trochę niewinny, trochę szelmowski półuśmiech. To nigdy nie wróży nic dobrego, ale łapię się na to natychmiast. W ogóle lubię ludzi, którzy uśmiechają się w ten sposób, bo sama to robię. Szelmy są fajne.
I te oczy. Niby wolę niebieskie, ale on ma oczy szczeniątka. Spójrzcie tylko.
(Swoją drogą, Matthew Macfadyen też jest niczego, oj niczego sobie, bardzo charyzmatyczny i to jego rrrrr, i też grał Darcy’ego; i boski Rufus Sewell w tle – mogłabym to oglądać wciąż i wciąż, przepiękna zresztą scena).

Niemniej w tych oczach jest coś dziwnego, jakaś taka niepokojąca żarliwość. Niby urocze to szczeniątko, ale coś z nim nie tak. Ten wzrok może wzbudzać stany lękowe. Nic dziwnego, że koleś ląduje głównie w rolach psychopatów, którzy w opiumowo-syfilitycznym szale torturują nastolatków, a następnie prowadzą urzekające konwersacje z własnym penisem. Albo poją ludzi kwasem akumulatorowym. Albo podpalają niedoszłą narzeczoną (bogowie, ten koń, ta pochodnia…). Albo oblizują się niedwuznacznie z własną matką – i żeby tylko to… – by później udusić ją za pomocą szmacianej lalki należącej do swojej trzynastoletniej, regularnie maltretowanej żony. To już nie jest przepiękna scena, ale proszę bardzo.
A najgorsze, że zamiast plwać na ekran, przyłapujecie się na perwersyjnej nadziei, że ten świr w kolejnej scenie znów się pojawi i zrobi komuś coś okropnego.
Intrygującego smaczku jego choremu emploi dodaje fakt, że papa tego młodzieńca jest w istocie pastorem. Co to śpiewanie w kościelnym chórze robi z człowiekiem… Swoją drogą, wyobrażacie sobie dorastanie w takim miejscu?

Tu jest wręcz – rzekłabym – rozczarowująco grzeczny, nikogo nie dręczy, choć i tak to wycofany, nastroszony, przeraźliwie bucowaty Darcy. Ani jednego uśmiechu. Tylko się snuje i łypie wymownie tymi czekoladowymi oczami, i z rzadka palnie coś uroczo kąśliwego. Przy całym swoim powabie to osobnik, którego nie chcielibyście zaprosić na obiad, chyba że lubicie, gdy ktoś patrzy na was jak na coś, co mu się przyczepiło do fraka. W którejś recenzji pojawiło się określenie creepier version of Colin Firth. Cóż, na pewno głos ma lepszy – Firth skrzeczy jak kapłon, no przepraszam bardzo, ale to prawda. Może sobie mieć Oscara, cudne loki i ganiać w mokrych koszulach, ale gdy się odzywa, czar pryska. Ten młody tymczasem ma soczysty, dźwięczny, chrapliwy wokal. Amen.
Poza tym, że to wypisz, wymaluj bóstwo, zdolny też zeń chłopiec. Zdjęcia tego nie oddają, ale potrafi ledwo dostrzegalnym grymasem wyrazić całą gamę paskudnych uczuć. To była najpiękniejsza pogarda, jaką w życiu widziałam.
Yours et cetera, Darcy.
Przedstawienie za kilka dni przejdzie do historii, ale gdy bóstwo weźmie się za coś nowego, natychmiast robię rezerwację, przysięgam.

I uwielbia folk, i chciałby mieć berneńczyka. No, to już jest naprawdę sam budyń, lukier i toffi – facet, który marzy o berneńskim psie pasterskim, nie o szybszym samochodzie, prywatnym odrzutowcu ani graniu w FC Barcelona, nie, panie sobie wyobrażą, on by chciał pieska.
Westchnęła nasza bohaterka, po czym grzecznie wsiadła do samolotu i wróciła do domu. Do Londynu leci jednak ponownie w lutym. Wtedy wszak z powodu innego przystojnego mężczyzny.

Tak sobie kombinuję w szale uniesień, że skoro to aktor (i reżyser) głównie teatralny, to trzeba wymyślić w Krakowie kolejny festiwal, żeby go zaprosić. Albo o. WIEM. Zróbmy go jurorem Boskiej Komedii. Boska Komedia ma przecież międzynarodowe jury. Tak, trochę młody jest, ale kształcony, da radę. Ja go z wielką chęcią oprowadzę po mieście, świetnie oprowadzam po mieście. Bardzo dużo pokazuję, bardzo. Niektórym bardziej.
Może lepiej tu postawię kropkę.

Udajmy teraz, że ja tej notki nigdy nie napisałam, a państwo nigdy jej nie przeczytali.
Och. Dizzy blur of ecstasy.

Idę do kąta, płonąć ze wstydu.
(Ciekawe, czy ktoś z KBF-u czyta mój blog).
((Żartowałam)).
(((Ale jakby co, to był mój pomysł))).