Capitano, abbatti le mura!

Ot, piątkowe popołudnie. Siedzę na stopniach przed ciasnym barem, popijam prosecco, przyglądam się upływającemu światu. Dookoła mury Lukki i piękni ludzie. Trochę filmowo. Czy to jest dzień z mojego życia?…

Włochy to niby nienowy dla mnie świat i nie taka znowu wielka wyprawa, a jednak za każdym razem mnie fascynują. Przyznaję od razu – toskańskie miasteczka nie złamały mi serca tak, jak Neapol, dużo mniej powabny, ale bardziej zmysłowy. Tak czy inaczej, to moje kochane Włochy, przyjemnie obniżające mi ciśnienie, spowalniające ciągły galop moich myśli i ograniczające zawartość mojej głowy do niezbędnego minimum, to jest – co dziś zjeść do porannej kawy, gdzie zatrzymać się na winko, a gdzie na kolację, jaki czas naświetlania ustawić, robiąc zdjęcia w katedrze (dużo fot poszło do kosza, ale z każdym kolejnym wyjazdem coraz więcej się udaje). To są moje włoskie problemy. Nie śpieszę się tam donikąd, a już najmniej – do domu.

Opowiem wam obrazkami. Nie majstrowałam przy nich, bo jak zwykle po powrocie nic mi się nie chce, panie doktorze. Chce mi się tylko kupić kolejny bilet. Och, wróć. Mam kolejny bilet.

Wrota do mojego hotelu w Pizie. Budynek z XIII wieku – co oznacza klatki schodowe, w których zmieściłby się domek jednorodzinny, wspaniałe posadzki, drewniane sufity i ciągnięcie waliz po niekończących się schodach, jeżeli macie walizy oczywiście, bo ja to akurat nie miałam. A najcudowniejsze było to, że na parterze znajdowała się piekarnia i o piątej rano budził mnie rozkoszny zapach świeżych bułeczek i rogalików.
SONY DSC
Komuś po sąsiedzku urodziły się bliźnięta.
SONY DSC
Na południu Włoch człowiek przechodzi przez ulicę z duszą na ramieniu i „Boże dopomóż” na ustach. Tutaj nie, bo ruch kołowy jest ograniczony do minimum i kto może, zapyla na rowerze.
SONY DSC
Jeśli sądzicie, że w Italii codziennie słoneczko, jesteście w straszliwie mylnym błędzie.
SONY DSC
SONY DSC

SONY DSC
Piękna dama z Camposanto.
SONY DSC
Nie miałabym nic przeciwko, gdyby mnie tam pochowano. Bo tak, Camposanto to w istocie cmentarz. Zbombardowany w czasie wojny, ale odratowany. Jeśli kto lubi rzeźby i freski, będzie wniebowzięty.
SONY DSC

SONY DSC
SONY DSC
Duomo. Imponująca. Wewnątrz spoczywa to, co zostało z lokalnego świętego, notabene patrona podróżników. Co roku w rocznicę jego śmierci w mieście odbywają się regaty. Wioślarze, którzy docierają na metę ostatni, w nagrodę otrzymują parkę kaczek.
SONY DSC
Ruch Wyzwolenia Poezji. Piza to studenckie miasto, ma więc dość uroczy, wyluzowany klimacik.
SONY DSC
Nasza bohaterka tłucze pałacową kołatką w nadziei, że z okna wychynie przystojny posiadacz ziemski w bufiastych rękawach i pończochach. Cóż. Innym razem.
SONY DSC
Burzowe chmury nad Arno. Swoją drogą – gdy leciałam w tamtą stronę, na horyzoncie szalała przerażająca burza. Widzieliście kiedyś burzę z góry? Obłędne zjawisko. Przylepiałam nos do zimnej szyby, patrząc z zachwytem na trzaskające gęsto pioruny i mając nadzieję, że samolot to rzeczywiście duża puszka Faradaya.
SONY DSC
Palazzo Blu. Muzeum-cudeńko na brzegu Arno. Wstęp za jeden uśmiech, a można się zabawić antygrawitacją, zobaczyć, jak drobniutkie drobiazgi bozonu Higgsa zlepiają się w wasz kształt. Niesamowite.

Podstawa diety toskańskiej – cantuccini i vin santo. Wcięcie w talii staje się mglistym, smutnym wspomnieniem.
SONY DSC
Jedzeniu mogłabym poświęcić oddzielną notkę, ale o włoskiej kuchni mądrzejsi ode mnie napisali wystarczająco dużo. Napomknę tylko, że po raz pierwszy w życiu z własnej, nieprzymuszonej woli zamówiłam w knajpie flaczki – ja, która nie lubię mięsa, a podrobów nie tknę kijem. I te flaczki, trippa alla lucchese, były kulinarnym arcydziełem i wielokrotnym orgazmem. Doskonałe.
Moją wielką miłością są italskie bary, niepiękne, nawet obskurne czasem i wielofunkcyjne; można na miejscu kupić bilet autobusowy, puścić totolotka, poczytać gazetę, zerknąć na wynik meczu, zjeść kanapkę z mozzarellą, łyknąć kawę za skromnego eurasa, kieliszek niezgorszego wina obalić. Nikt w tych barach nie przesiaduje, klientela załatwia swoje i wychodzi – ale te miejsca są esencją tego kraju.

Lukka. Lukka jest absolutnie śliczna i czarująca. Najlepiej wetknąć mapę do kieszeni i po prostu się w tym miasteczku zgubić. Niczym zresztą to nie grozi, albowiem jest maleńkie i prędzej czy później człowiek dotrze do okalających je murów.
Bazylika San Frediano. Zbudowana raptem w XII wieku, cóż takiego…
SONY DSC

SONY DSC

Tak, to jest domofon.
SONY DSC

Lokalne kociuchy.
SONY DSC
SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC
Ot, widoczek z mojego okna. Z okna w łazience, gwoli ścisłości.
SONY DSC

Jeszcze jedna piękna katedra. Wspominałam kiedyś, że uwielbiam kościoły?
SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

Ale żebyście nie myśleli, że ja tylko wertuję przewodnik i zwiedzam… We Włoszech wszędzie blisko nad morze, więc gdy tylko się wypogodziło, pognałam oparzyć sobie stopy na piasku.
SONY DSC

SONY DSC

Dzień z mojego życia. Właściwie pięć dni. Nie film, nie popis wyobraźni.
Chyba może być, nie?…

Miracoli e tradimenti

image

Odrobina falliczności na dobranoc nikomu nie zaszkodzi przecież.
Jest mniejsza niż myślałam (hmm…), ale bezwzględnie piękna, choć moim zdaniem prawdziwe cuda to pobliska katedra i Camposanto. Czułam się przyjemnie głaskana po oczach.

image

Jutro dalej w kraj, a tymczasem popijam wino wyciągnięta na łóżku, pod niemozliwie wysokim sufitem, bo budynek, w którym mieści się mój B&B, pamięta czasy Sforzów i Medicich. Och, chciałabym posiedzieć sobie chwilkę na XV-wiecznym Półwyspie Apenińskim, ale podejrzewam, że nie byłaby to chwila zbyt ucieszna… Trochę czytałam… Chyba lepiej fotografować stare mury w przerwach między włóczeniem się w poszukiwaniu jak najmilszego miejsca do wypicia kawy.