Gudden Owend

Wróciłam z wakacji, przepakowałam walizkę i poleciałam do pracy. Nie pierwszy raz, ale szczerze pisząc, powoli myślę, że może czas rozważyć opcje, jak to mówią. Nawet nie z powodu takiego, iż to męczące, choćby człowiek nie wiem jak zaklinał rzeczywistość – ale z takiego, że coraz bardziej tęsknię. Na niewyspanie, zaczerwienione oczy i katar od klimatyzacji (tu pragnę podziękować pani w lotniskowej kasie, która zaoferowała mi chusteczki, mówiąc, że ma ten sam problem) można znaleźć lekarstwo. Kupię sobie fajny kremik, zjem coś dobrego, może nawet pośpię do dziewiątej w wolny dzień. Na tęsknotę lekarstwa nie ma. Tęsknoty nie ucisza nic, choćby gadało się znowu do rana – koleżka bardzo późno chodzi spać, więc niby zawsze mogę zadzwonić, ale to nie to samo. Tęsknię za tym zapachem, ale też za mamą przypominającą, czy zapłaciłam rachunki („eee… pewnie!”) i za znajomymi, z którymi można zjeść sobotnią kolację.

Luksemburg nic się nie zmienił od mojej ostatniej wizyty, poza tym, że ma tramwaj. Luxemburgery, ludzie bardzo oszczędni, strasznie byli przeciwni temu tramwajowi, bo w sumie – i taka prawda – nie jest on im bardzo potrzebny. Komunikacja publiczna w mieście jest w miarę dobra (poza nim to inna sprawa), w soboty darmowa i jak na ten kraj, raczej tania – dwugodzinny bilet kosztuje raptem 2 eurasy. Ale się uparli, bogaci, to mogą i teraz mają tramwaj, który zasadniczo ma trasę krótką, bo kursuje li po Avenue Kennedy w Kirchbergu, biurowo-europejskiej dzielnicy Luksemburga. Tramwaj jest wspaniały, siedzenia podświetlane, o każdym przystanku uprzejmie informuje inna muzyczka, ale Kirchberg to Kirchberg. Szkło w dole i ołowiane niebo w górze. Podobne do siebie, niskie biurowce. Podobni do siebie ludzie wchodzący i wychodzący do nich, kursujący na trasie biuro-hotel-biuro-hotel, z atrakcją w postaci dodatkowego kursu na lotnisko w piątek wieczorem.
I ja.
Też podobna.
Jestem przez parę dni, wyjadę, wrócę, wyjadę, jak większość tutaj. Podobna do wszystkich i do nikogo, ubrana w bezpieczne biurowe kolory, tylko może te brzęczące bransoletki mnie odróżniają. Bez bransoletek się nie ruszam, jak i bez mojego wisiorka – właściwie nigdy go nie zdejmuję, czego skutkiem wieczna biała plama na opalonym dekolcie.

Lubię Luksemburg za ten spokój i porządek, ale zarazem właśnie za to go nie lubię. W różnych miejscach byłam przez ostatnie dwa i pół roku, i tylko w tym jednym ani na chwilę nie udało mi się zadomowić. Nie wiem, feng shui nie takie czy co, ale nawet mimo posiadania znajomych na miejscu czuję się tam obco, nie potrafię się zrelaksować. Nie jestem w tym osamotniona. W mieście Luksemburg trudno nie odnieść wrażenia podobnego do tego, jakie ma się w lotniskowej poczekalni – nikt nie jest stąd. No i ta pogoda zasmucająca, przy której słynna angielska to nieomal Majorka. Oczywiście jest to kraj malowniczy i ze wspaniałą historią, a starówka jest bardzo ładna, ale nic na to nie poradzę, że czuję się tam jak w „Truman Show”, jakby to wszystko była scenografia.
We wtorek o świcie lecę tam znów.
Przynajmniej białe wino mają w porządku, naprawdę, z doliny Mozeli.

20180328_193327.jpg

Chreschtmaart

Płaci człowiek za to cholerne TGV kwoty szokujące, a oni nawet wifi nie mają na pokładzie.
Luxemburger z uporem twierdził, że coś niedobrze szukam, albo mam taryfę dla cudzoziemców, bo on widzi bilety po 75 euro. Przyjrzałam się screenshotom, które mi wysyłał, po czym poinformowałam go z pewną satysfakcją, że to, przy czym tak się upiera, to cena biletu w jedną stronę. No, ale dobrze. Zabrałam się za organizację wycieczki. I jakże mnie szlag trafił.
Francuzi, widzicie, nie upierają się przy tym, by ich strony internetowe miały wersje obcojęzyczne, lub by te wersje działały. Ja co prawda znam francuski w stopniu takim raczej „uśmiechaj się i potakuj”, ale z drugiej strony kupno biletu to żaden szczególny znój, więc wzięłam, wybrałam daty, godziny, wstukałam swoje dane i numer karty, zagapiłam się ufnie na obracające się kółeczko, po czym dup, kółeczko się namyśliło. Transakcja odrzucona. No bywa. Autorka westchnęła, ponowiła cały proces, po czym zobaczyła ten sam komunikat, tylko dłuższy, bo dodatkowo z informacją, że kolejną próbę dokonania transakcji tą samą kartą umożliwią mi za 24 godziny. W tej samej chwili mój troskliwy bank wysłał mi SMS, że ze względu na próbę dokonania podejrzanej transakcji karta została zablokowana.
I tak oto moje tymczasowe paryskie ściany wysłuchały żarliwej litanii przekleństw w języku polskim, doświadczyły całego bogactwa polszczyzny w tej sferze, kolejom francuskim serdecznie życzyłam, by je strzeliło blade wiadomo co. Kartę szczęśliwie dało się prosto odblokować, ale jak kupić bilet na kolejny dzień, jeśli nie można jej użyć?
Jak to dobrze, że mamy XXI wiek i różne zmyślne aplikacje na telefon, pozwalające kupować bilety kolejowe w całej Europie.
Ale i tak musiałam je sobie w maszynie na dworcu wydrukować. I nie, nie wszystkie maszyny drukują. Tylko żółte.
Mówię wam, ten kraj mnie wykończy.
Ale, ale. Jak to się stało, że w piątek wieczorem, zamiast czerpać przyjemność z paryskiego życia nocnego, wsiadłam w pociąg i udałam się do miejsca, w którym podobno jakieś życie nocne kiedyś ktoś widział. Bo mnie Luxemburger namawiał, żebym przyjechała do niego na wieś i prawdę pisząc, był to pomysł znakomity. Wieczorem wsiadłam w pociąg na Gare de l’Est, a dwie i pół godziny później wysiadłam na dworcu w Luksemburgu. Idź w lewo, czekam na parkingu, czytam w wiadomości.
Idę. Luxemburgera samochód jest czarny, więc rozpoznanie go po zmroku to i tak niełatwe zadanie, ale gorzej, że żadnego samochodu tam nie ma. Łapię zatem za telefon.
– A tak, pomieszałem kierunki, w prawo!
Idę. No istotnie. Stoi tam jakieś przykurzone i ubłocone czarne autko.
– Jesteś głodna? Chcesz do miasta?
– Trochę. Ale wybacz, miałam długi dzień i wolałabym tylko szybko coś przekąsić…
– Możemy podjechać na jarmark świąteczny. Zjemy coś, napijemy się grzanego wina i pojedziemy do domu.
Wypijamy zatem Glühwein z gustownych ceramicznych bucików, wracamy do samochodu i ruszamy z miasta Luksemburg do kraju Luksemburg – najpierw przez suto oświetlone ulice, potem kręte dróżki wspinające się i opadające wśród lasów. Wreszcie zatrzymujemy się przed domem w środku niczego. Wysiadam. Pachnie owcami, końmi i mokrą trawą. Ciemność choć oko wykol.
Co do tych owiec, to kolega ma problem z jedną, która z upodobaniem przełazi przez dziurę w płocie do jego ogrodu (jeśli można tak nazwać okazałą połać trawy) i kolega regularnie odnosi ją pod pachą do sąsiadów. Chciałabym to zobaczyć.
Szczerze mówiąc, najpierw wolałam, żeby to kolega mnie odwiedził. Z której strony by patrzeć, Paryż oferuje jednak więcej atrakcji niż jego ojczyzna. Ale gdy w pociągu z głośników obok zapowiedzi po francusku popłynęły takie w charkotliwym i twardym języku, co wyraźnie znaczyło, że przekroczyłam granicę Wielkiego Księstwa, ucieszyłam się. W zestawieniu ze stolicą Francji Luksemburg jest relaksująco spokojny, cichy, sterylnie niemal czysty i jasny. Mówię o mieście. Prowincja to już w ogóle kosmos. Gdybym chciała, żeby nikt mnie nie znalazł, tam bym się zaszyła.

Tak czy inaczej, rzucam tobołek w twierdzy Luxemburgera. Równie sterylnej, co całe państwo. Większość mebli samodzielnie wyheblowana. Zanim zezwolono mi na wizytę w łazience, musiałam zobaczyć pracownię, z oświetleniem tak mocnym, że chyba zżera większość prądu we wsi, oraz wszystkie lampy, stoły i komody, z których ziomal kokieteryjnie nie jest do końca zadowolony, ale zachwyty przyjmował z wyraźną uciechą.
Jest jednak coś, co napełnia go dumą bezbrzeżną.
– Coś ci pokażę – ciągnie mnie przed jakieś pudełko migające światełkami. – Ponad rok nad tym pracowałem, jeszcze nie jest gotowe.
– Co to?
– To jest, moja kochana, mózg mojego domu.
Cwaniak zaprojektował sobie i zbudował coś, dzięki czemu przez telefon zarządza oświetleniem, ogrzewaniem, praniem i muzyką w swojej kwaterze głównej (zaśmiałam się głupio, gdy mi powiedział, że jeśli mam Spotify, to mogę sobie puszczać muzykę w kąpieli, bo za lustrem są głośniki…). Tak, takie systemy można kupić – ale on to sobie sam obmyślił i skonstruował. Tacy jak wy i ja używają budzika rano. Kolegę budzi jego dom, z wolna podnosząc żaluzje i włączając muzykę. W weekend jednakże procedura budzenia lokatorów zostaje zawieszona. Dowiedziałam się o tym, ocknąwszy się w sobotę w ciemnej i cichej sypialni, jakoś podejrzanie wyspana.
– Która godzina? – mamroczę.
– Dwunasta.
– Która?!
– Jeśli masz ochotę, możesz spać dalej.
Nie chciałam. Druh usadził mnie zatem na kanapie, włączył mi – telefonem, oczywiście – film, a sam poszedł do kuchni gotować lunch.

Po zmierzchu wybraliśmy się na wycieczkę do kraju ościennego, to jest do Niemiec. Państwo pozwolą, że cel wycieczki pominę. Nadal nie wierzę, że dałam się na to namówić. Jedno powiem – z moim drogim kolegą nie sposób się nudzić. W odróżnieniu od wielu znanych mi ludzi Luxemburger nie musi silić się na ekscentryczność. On po prostu taki jest. Gdy mu się zaufa – a godny zaufania raczej jest, bo mimo, a może właściwie dzięki swojej swobodzie obyczajowej jest człowiekiem bardzo odpowiedzialnym i szczerym, mającym wielkie poszanowanie dla cudzych granic – otwierają się przed wami niesamowite przygody. Poza tym może i sprawia wrażenie szorstkiego w obejściu łobuza z niemiłosiernie ciętym jęzorem, ale pod sarkazmem i surowością (co chcecie, belfer w końcu) kryje się osobnik bardzo życzliwy i troskliwy, dla którego wasz komfort – pod każdym względem, od pełnego żołądka po poczucie bezpieczeństwa – stoi ponad jego własnym.
Długo docieraliśmy do kresu naszej eskapady, bo dwukrotnie się zgubiliśmy – może i Luxemburger zna te swoje leśne zakręty jak własną kieszeń, ale autostrady to inna sprawa. Tym samym piękne miasto Saarbrücken objechaliśmy dookoła, przy wtórze niepokojących komunikatów nawigacji pokrzykującej po niemiecku i lubiącej powtarzać „Achtung!” tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Jak również zgubiliśmy samochód na parkingu w centrum handlowym, do którego wpadliśmy na chwilę celem uzupełnienia mojej garderoby przed wieczorną, nazwijmy to, imprezą. Cóż. Zdarza się najlepszym. Luksbryka znalazła się na trzecim ze sprawdzanych poziomów i nie po tej stronie, co myśleliśmy.

Wracamy. Środek nocy. Wypompowana autorka najchętniej przycięłaby komara, ale nie chce zostawiać kierowcy samego. Wtem Luxemburger cofa i zawraca.
– Co jest? – pytam, gwałtownie wyrwana z letargu.
– Coś mi zaświeciło w rowie. To mógł być lis, ale często samochody wyskakują z tego zakrętu, gdy pada.

To były tylko lisie ślepia, na szczęście.

Całkiem smutno mi było odjeżdżać wczoraj – ale umówiliśmy się, że w przyszłym roku widzimy się tu lub tam, lub gdzieś pośrodku, bo niby czemu nie.
Gdy sobie przypomnę, jak nienawidziłam Luksemburga przez mój pierwszy tydzień tam, nie mogę się nadziwić. Gdy pomyślę, że pół roku temu nie miałam pojęcia o istnieniu gościa, z którym w piątkowy wieczór piłam grzaniec tamże, siedząc na murku, majtając nogami i docinając sobie nawzajem, i który całkowicie niespodziewanie okazał się jednym z Tych Ludzi – swoich, z kategorii osobistych VIP-ów – ech. Jak to nigdy nie wiadomo.

Wéi geet et?

Troszeczkę lepiej. Jakoś z wolna odzyskuję równowagę.
Jak na ironię – co do równowagi, w piątkowy wieczór odprowadzałam do domu tutejszą koleżankę, która na kolację z winem zabrała rower i to był troszeczkę błąd, ponieważ ilość wina, które wypiła, wystarczyła do pojawienia się problemów z obsługą roweru. Co prawda tutaj wieczorem ruch uliczny właściwie nie istnieje, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Koleżanka wytrwale twierdziła, że mieszka niedaleko mnie, dwie ulice dalej i że wie, w którym kierunku mamy iść. Ostrzegawcze światełko błysnęło mi po raz pierwszy, gdy nagle spojrzała z zachwytem na mijany dom z ogromnym witrażem i powiedziała:
– Nigdy wcześniej tego nie widziałam!
Autorka rozejrzała się w panice, w poszukiwaniu jakiegokolwiek znajomego widoku. Nie ma to jak zgubić się w środku nocy, w obcym mieście i w towarzystwie uroczo nietrzeźwej rowerzystki.
Na szczęście zgubienie się w Luksemburgu to rzecz, od której trudniejsze jest cumowanie do stacji kosmicznej. Rzecz praktycznie niewykonalna. Prędzej czy później doleziecie do czegoś, co znacie. Mnie uratował park.

Wczoraj natomiast również wiodłam życie towarzyskie, dość niespodziewanie. Miał być piknik, ale temperatura i wilgoć skłoniły uczestników do przeniesienia się pod najbliższy dach, tak się złożyło, że mój.
I znów lokalna specyfika dała znać o sobie.
– O jasny gwint. Nie mam korkociągu.
– Ja chyba mam w samochodzie.
– … Wozisz korkociąg w samochodzie?
– Tak, czasem się przydaje.
Autorka pomyślała, że jednak będzie bardziej uważać przy przechodzeniu przez jezdnię w tym pozornie ospałym mieście.
Przekopawszy bagażnik i schowki swojej lukstorpedy, kolega Luksemburczyk stwierdził ze smutkiem, że jednak korkociągu niet.
– Ale zaraz obok jest sklep. Czynny do osiemnastej trzydzieści.
– Jesteś pewna?
– Tak, a co?
– Jest dwadzieścia pięć po.
Wpadliśmy zdyszani, kolega Luksemburczyk natychmiast przestawił się z angielskiego na francuski (chyba zaczynam rozumieć, czemu niektóre kobiety uważają ten język za wybitnie afrodyzjakalny – a dodać trzeba, że przeciętny lokals mówi przynajmniej trzema językami i zdarza się, że zmienia je po wielokroć w ciągu jednej wypowiedzi) i popędził między półki, gdzie mu wskazano.
– Przynajmniej będziesz miał nowy korkociąg. Na pamiątkę.
– O, ciebie i tak prędko nie zapomnę.

Nie wątpię.

Wino, nawiasem mówiąc, było warte sprintu.

Jutro znowu zmieniam kraj – ale tylko na chwilkę, bo to za miedzą, ktoś rozpoznaje okolicę?…

A potem jeszcze dwa dni i do domu. Ależ zleciało, nomen omen.

Moien

Żyję.
Jestem tylko przeraźliwie zmęczona i trochę chora, wszak pogoda tu zmienia się każdego dnia, a taka, jak na poniższych zdjęciach, zaszczyca obecnością raczej rzadko.

Mieszkam obok parku, który przepięknie pachnie lipami i jaśminem, i na szczęście muszę obok niego przechodzić dwa razy dziennie. Odkryłam to dopiero po paru dniach, bo wcześniej zasuwałam niezbyt efektowną ulicą, całą w remoncie (tu wszędzie remonty) i to mnie cieszy. Cieszy mnie też mnogość serów i wina w sklepach – jeśli uda mi się do takowego dotrzeć przed zamknięciem. Tak. Nie jest to tu takie proste. Może i pod względem polityczno-ekonomicznym jest to jeden z pępków Europy, ale przypomina raczej spokojne miasteczko; zresztą centrum da się obejść w jedno popołudnie. Miasteczko, gdyby przymknąć oko na szklane kolosy typu Trybunał Sprawiedliwości UE i Parlament Europejski. Ale one to mają swoją, mało porywającą dzielnicę.
Za to widziałam wielkiego księcia i jego przystojnych synów, gdy w tutejsze święto wracali do pałacu spacerkiem. Tak, w asyście, ale spacerkiem, sprawiając wrażenie nader sympatycznych ludzi. Nie wyglądało to jak ceremonie z udziałem Elżbiety II czy innych takich. Oni po prostu sobie szli, machając do poddanych biesiadujących w knajpianych ogródkach.

Poza tym.
Wczoraj późnym wieczorem w mojej tutejszej kwaterze zadzwonił telefon. Ja tu mieszkam w takiej kamieniczce niewielkiej, z apartament(k)ami przeznaczonymi do wynajęcia na niedługo, i większość lokali jest pusta. Zatrwożyłam się trochę, ale odebrałam, bo może coś ważnego, coś się dzieje, trzeba uciekać, zalałam piętro poniżej et cetera. Dodać trzeba, że telefon jest tu jednocześnie domofonem, jak się okazało. W słuchawce odezwał się nieznany mi, acz raczej miły męski głos, mówiący, że on ma rezerwację od dziś, ale w recepcji już nikogo nie ma, więc wybiera wszystkie kombinacje cyfr po kolei, bo nie wie, jak otworzyć drzwi na dole. I czy ja mogę go wpuścić.
Autorka przezornie zadała gościowi kilka pytań kontrolnych, uznała, że można zaufać i wpuściła.

Gdy tylko położyła się do łóżka, wyobraźnia w ciemnościach uruchomiła tryb turbo – a jeśli jakiegoś psychola wpuściłam i on nam tu teraz zrobi Lśnienie?
Sny, które miałam przez całą noc, nie nadają się do opisania. Thriller w czystym wydaniu.
Rankiem nie potknęłam się o niczyje zwłoki ani nie pośliznęłam w żadnej kałuży, więc może jednak…