Pamiętacie te czasy, gdy można było swobodnie podróżować? Nieco ponad dwa tygodnie temu?
A zatem wtedy wstałam zbyt wcześnie rano i poleciałam do Londynu. Jak zwykle; upiorny tłok na lotnisku, piękny świt po drodze, deszcz na miejscu.
– Halo, jak się masz? Oto twoje śniadanie – rzekła miła kelnerka. – I zamawiałaś kieliszek bąbelków, prawda? Zaraz przyniosę.
Tam, skąd przybyłam, lada moment miało wybić południe, a ja miałam ciężki miesiąc, bardzo ciężki, zawodowo i nie tylko, więc te bąbelki na śniadanie trochę mi się należą, uważam.
Miła kelnerka wróciła, gdy zjadłam i popiłam bąbelkami.
– Jeszcze?
– O nie nie, dziękuję bardzo. To była jedna buntownicza lampka… Przepraszam, nieważne.
– Znam to, znam. Ładny masz płaszczyk!
– Dziękuję.
– Naprawdę! Bardzo ładny.
– Dziękuję, to miłe. Ja po prostu lubię płaszcze.
– A ta książka?
Pokazuję. Kelnerka czyta opis.
– Wygląda ciekawie. Lubię takie rzeczy.
(Bo jest ciekawa, i to bardzo – to memuary człowieka, który w pewnym momencie rzucił pracę za biurkiem i zajął się ratownictwem medycznym, ale opisuje sprawy, które nie trafią na czołówki gazet i paski w telewizorze z nagłówkiem „bohaterscy ratownicy”. Pisze o cichszych, mniej efektownych tragediach i jeszcze cichszych szczęściach).
– Dziękuję, do widzenia! – macha mi, gdy wychodzę.
– Do widzenia, dzięki!
– Kupię sobie tę książkę!
– Koniecznie.
Parę godzin później, Harold Pinter Theatre. Stoję w kolejce do baru przed Wujaszkiem Wanią, gdy wtem pani za mną mówi mi:
– Ładny ma pani płaszczyk!
– E… dziękuję, naprawdę bardzo dziękuję.
Imaginujecie sobie, Richard Armitage o parę ścian dalej, za parę minut na scenie, przedstawienie Czechowa, całe bogactwo rosyjskiej duszy skoncentrowane w dwóch godzinach przez znakomitego reżysera – a widzki uważają za ważniejsze rozprawy o ciuchach.
– Świetny! Przepraszam, nie obrazi się pani, jeśli spytam, jaki to sklep? Chciałabym taki…
– To nie było tutaj. Parę lat temu go kupiłam, w Hiszpanii.
Mąż mojej interlokutorki parska śmiechem.
– Niespodzianka – mówi. – Bo my z Madrytu przylecieliśmy specjalnie na to przedstawienie.
Żegnamy się ciepłymi słowy i rozchodzimy do swoich rzędów.
Wujaszek Wania to przepiękny spektakl. Przepiękny wizualnie, bo scenografka postanowiła oszołomić widownię, przedstawiając jej niby przytulne wnętrze rosyjskiego domu – piszę „niby”, bo przez ogromne okna do wnętrza wdziera się las, który jest jednocześnie piękny i niepokojący. Przepiękny pod względem ładunku emocjonalnego, choć paradoksalnie, w tym ujęciu wydobyto z dramatu humor i lekkość. Ogląda się to z wielką przyjemnością i chętnie poszłabym znów.
Oczywiście Richard Armitage jest naprawdę uderzająco przystojny, gdyby kto był ciekaw. Kolana człowiekowi miękną nawet, gdy siedzi. A jego wspaniały, głęboki, wibrujący głos, o matko. Cóż to za głos.
Ale Toby Jones wygrywa to przedstawienie i został słusznie nominowany do nagrody Oliviera. Jest w tym jego zabawnym, kąśliwym Wani ogromny smutek – smutek cichy, głęboko ukryty. Wania jest trochę jak postać z commedii dell’arte, ale nieporównanie bardziej subtelnie zagrana. Geniusz aktorski Jonesa objawia się w całej krasie w tej roli. On gra tym, co jest między słowami, między gestami – wtedy widz zauważa te wszystkie rysy, pęknięcia, tę gorycz.
Richard przemknął obok mnie, owiawszy zapachem i uśmiechem, złożył podpis, ale potem wyszedł mały ryży facet w kapeluszu, do którego wszyscy się rzucili.
– Bardzo mnie wzruszyła twoja postać – powiedziałam małemu w kapeluszu, a on opromienił mnie serdecznym uśmiechem i rzekł, że to wielce miłe.
Wania nadal jest wystawiany, ale Richard uprzejmie zasugerował tym, którzy czują się samotni w izolacji, słuchanie nagranych przez siebie audiobooków (30 dni za darmo, więc…).
Dobrze. Dzień następny, sobota. Teatr Bridge, który wszyscy lubią (w dużej mierze za zapach, o czym już kiedyś pisałam – specjalnością teatralnego baru są pieczone na miejscu magdalenki). Pogoda była nieco obrzygliwa i znowu się zgubiłam, wychodząc ze stacji London Bridge – za dużo mają tych wyjść i zawsze, ZAWSZE wybieram to niewłaściwe – ale dotarłam na miejsce i zasiadłam w pierwszym rzędzie. Przeważnie nie lubię, niemniej w tym przypadku było zdecydowanie warto.
A Number to dziwna historia. Historia nie tak nieprawdopodobna, jak chciałoby nam się wydawać. Trochę jak odcinek Black Mirror, tyle że napisany przez wybitną dramaturżkę Caryl Churchill wiele lat wcześniej.
Sama sztuka jest bardzo kameralna – ot, rozmowa ojca z synem, w salonie domu tego pierwszego. Tylko że synów jest więcej niż jeden. Ale oni nie są rodzeństwem, są klonami pierworodnego, z którego wychowaniem ojciec sobie nie poradził i go… oddał. Jego kopia miała naprawić rodzicielską porażkę, niemniej klonów powstało więcej. Targany poczuciem winy ojciec postanawia spotkać się z nimi.
Ani na chwilę nie opuszczamy salonu ojcowskiego domu, takiego wiecie, przykładnego, z kominkiem, pejzażykami i niezbyt ładnymi kanapami, z kapciami umieszczonymi strategicznie. Ten salon jednak zmienia się na oczach widzów, bo… oglądają go z różnej perspektywy. Scenografia prędziutko się obraca w krótkich momentach ciemności. W tych samych momentach ciemności znika jeden Colin Morgan i pojawia się drugi Colin Morgan. W innym ubraniu, ze włosem zmierzwionym lub ulizanym, z innym akcentem. Widziałam w teatrze błyskawiczne zmiany kostiumów i domyślam się, że zapewne za sceną czeka kilkoro ludzi gotowych, by go w mgnieniu oka przebrać i uczesać, ale to jest coś nieprawdopodobnego. Bo tu nie chodzi tylko o przebieranki. Colin Morgan gra w tym spektaklu trzech zupełnie innych mężczyzn. Roger Allam tymczasem gra ojca wszystkich Colinów, bardzo dyskretnie, delikatnie, a jednak z tej roli przebija ogromny smutek.
Kilka lat temu ci panowie grali razem w Shakespeare’s Globe, w Burzy. Allam – Prospera, Colin Morgan – duszka Ariela. I Jezusie, jaki Morgan był zjawiskowy w tym spektaklu. W dodatku pojawiał się tam na scenie w ogromnym, cudownym kołnierzu z pawich piór, a te w teatrze przynoszą pecha, nie wolno (parę lat później Globe wystawił tenże kostium na aukcję dobroczynną i sporo zań zapłacono).
Widać niewątpliwie, że oni się lubią i bardzo sobie ufają. Oni grają ze sobą, nie do siebie. Para aktorów, których niby dzieli bardzo wiele, działa w tym spektaklu jak znakomicie naoliwiona maszyna. Równie dobrze mogliby zrobić całe przedstawienie, siedząc na krzesłach w foyer, byliby tak samo zachwycający.
A obejrzawszy ten cudowny klejnot, poszłam troszeczkę na zachód, do Old Vic, by obejrzeć Endgame.
Muszę przyznać, że mam duży szacun dla Daniela Radcliffe’a za to, że wybiera sobie role, które po prostu chce zagrać, a które ani nie są łatwe, ani tłumów nie zadowolą (Shaffer, Stoppard, teraz Beckett). Oczywiście, on jest w tej komfortowej sytuacji, że zwyczajnie może sobie na to pozwolić. I dobrze, że sobie pozwala, choć tu mu spektakl ukradł fantastyczny Alan Cumming, grający okropnego, irytującego typa, czerpiącego wyraźną przyjemność ze znęcania się nad bohaterem Radcliffe’a – a w dodatku zmuszony do grania w bardzo niewygodnej, jak podejrzewam, pozycji (jego postać, siedząca w fotelu, ma doczepione blade chude nóżki, jego własne są ukryte wewnątrz fotela). A całe gorzkie, groteskowe przedstawienie osładzała mi widzka siedząca obok mnie, która powiedziała mi od razu, że ona bardzo kocha Radcliffe’a i jest ogromnie podekscytowana, i żebym śmiało zwracała jej uwagę, gdyby zasłaniała mi widok. I faktycznie przez cały spektakl się śmiała, po czym spoglądała na mnie, czy ja też się śmieję. Nie śmiałam się aż tak wiele, ale ta pani naprawdę była niebywale sympatyczna w swoim zachwycie.
Jest to dobry spektakl i dobrze zagrany przez dwóch tak różnych aktorów, wspomaganych przez Jane Horrocks and Karla Johnsona (którzy spędzają calutki spektakl… w koszach na śmieci), acz szczerze pisząc, brakowało mi w tym takiej chemii, jaką poczułam w A Number. Co nie zmienia faktu, że obaj bez wątpienia dobrze się czują w rozkosznie bezsensownym świecie Becketta (spójrzcie zresztą).
Tak sobie myślałam, że kiepski będzie stan kolan i kostek Daniela po tych wszystkich scenach z drabiną, na którą wbiegał, by na zmianę otwierać i zamykać absurdalnie wysoko umieszczone okna – bo on po niej zjeżdżał, nie schodził. Ale obawiać się już nie muszę, ponieważ (i to kolejny dowód na to, jak wiele zmieniło się w tak krótkim czasie) wczoraj Old Vic ogłosił, że podejmuje trudną decyzję o odwołaniu pozostałych spektakli. Radcliffe i Cumming mieszkają w Nowym Jorku, więc zapewne to dla nich ostatnia szansa na jakiś czas, by wrócić do domu przed zakazem lotów do USA, a i widownia Old Vic to głównie przyjezdni. Niby Wielka Brytania podchodzi do wirusa z dystansem, ale wielu ludzi zrezygnowało z wizyt w teatrze. Old Vic jednakże zachował się z klasą, bo tym, którzy wybierali się na odwołane przedstawienia, zaproponował obejrzenie nagrania.
No i ostatni show. Message In A Bottle.
Jeśli komuś kojarzy się z kawałkiem The Police, to słusznie, bo jest to widowisko baletowe, w którym wykorzystano muzykę Stinga. Produkcja trupy Zoo Nation prowadzonej przez wybitną choreografkę Kate Prince.
W niedziele w Londynie pod względem teatralnym dzieje się raczej niewiele – ale to nie jest też tak, że nic nie można dla sieie znalezć. Można. Ja znalazłam Message In The Bottle i tak trafiłam do Peacock Theatre, obok którego wielokrotnie przechodziłam, ale nigdy wcześniej nie byłam w środku. Bo i ten teatr, choć leży rzut beretem od Soho, formalnie należy do London School of Economics, dlatego nie zalicza się do licznych teatrów West Endu. Służy jednak jako druga scena legendarnych Sadler’s Wells w Islington, europejskiego jądra tanecznego świata. Sam w sobie jest niby niewyględny, bo zbudowany już w XX wieku, więc jeśli lubicie robić zdjęcia imponujących, złoconych sufitów West Endu, to raczej tutaj nie zrobicie. Niemniej teatr ma dość fascynującego ducha, mianowicie podobno tutejszym duchem jest… delfin. Wzięła się ta historia stąd, że w którejś z przedwojennych rewii występowały tu delfiny (prawda) i jeden z nich zdechł (nieprawda), stąd czasami słychać ponoć stłumione piski.
Jak obezwładniająco zdolni ludzie w tym są. Sama opowieść – rodzeństwa uchodzców wrzuconego w sam środek kryzysu – może nie jest najgłębsza, nie najbardziej zaskakująca, ale to nieważne, bo słabości fabuły wynagradza fenomenalne wykonanie. Intensywne tak, że niemal bolesne. Ten spektakl to nie tylko historia, ale przede wszystkim niemożliwy popis ludzkiej siły i sprawności fizycznej, zapierający dech w piersiach momentami. To nie balet w puentach i tutu, to balet niemal brutalny, a jednak tańczony z wielką żarliwością, z radością. I to wszystko w znakomitej, choć bardzo prostej oprawie wizualnej.
To była najbardziej gorliwa i przede wszystkim szczera owacja na stojąco, jaką widziałam od pewnego czasu. Sama byłam pod ogromnym wrażeniem.
Wróciłam do hotelu, odebrałam bagaż. Pociąg, lotnisko, lotnisko, dom.
Nie sądziłam, że ta wycieczka może być ostatnią na jakiś czas. Oczywiście, jak to ja, wierzę naiwnie, że na niezbyt długi czas. Ale nadal dziwię się temu, jak gwałtownie nasz świat się zatrzymał. Może i dobrze, że wszyscy przymusowo zwolniliśmy, niemniej coś mi w środku mówi, że nawet jeśli za parę miesięcy znowu będzie tak, jak było, to już będzie inaczej.