We shall live through the long procession of days before us, and through the long evenings

Pamiętacie te czasy, gdy można było swobodnie podróżować? Nieco ponad dwa tygodnie temu?
A zatem wtedy wstałam zbyt wcześnie rano i poleciałam do Londynu. Jak zwykle; upiorny tłok na lotnisku, piękny świt po drodze, deszcz na miejscu.

– Halo, jak się masz? Oto twoje śniadanie – rzekła miła kelnerka. – I zamawiałaś kieliszek bąbelków, prawda? Zaraz przyniosę.
Tam, skąd przybyłam, lada moment miało wybić południe, a ja miałam ciężki miesiąc, bardzo ciężki, zawodowo i nie tylko, więc te bąbelki na śniadanie trochę mi się należą, uważam.
Miła kelnerka wróciła, gdy zjadłam i popiłam bąbelkami.
– Jeszcze?
– O nie nie, dziękuję bardzo. To była jedna buntownicza lampka… Przepraszam, nieważne.
– Znam to, znam. Ładny masz płaszczyk!
– Dziękuję.
– Naprawdę! Bardzo ładny.
– Dziękuję, to miłe. Ja po prostu lubię płaszcze.
– A ta książka?
Pokazuję. Kelnerka czyta opis.
– Wygląda ciekawie. Lubię takie rzeczy.
(Bo jest ciekawa, i to bardzo – to memuary człowieka, który w pewnym momencie rzucił pracę za biurkiem i zajął się ratownictwem medycznym, ale opisuje sprawy, które nie trafią na czołówki gazet i paski w telewizorze z nagłówkiem „bohaterscy ratownicy”. Pisze o cichszych, mniej efektownych tragediach i jeszcze cichszych szczęściach).
– Dziękuję, do widzenia! – macha mi, gdy wychodzę.
– Do widzenia, dzięki!
– Kupię sobie tę książkę!
– Koniecznie.

Parę godzin później, Harold Pinter Theatre. Stoję w kolejce do baru przed Wujaszkiem Wanią, gdy wtem pani za mną mówi mi:
– Ładny ma pani płaszczyk!
– E… dziękuję, naprawdę bardzo dziękuję.
Imaginujecie sobie, Richard Armitage o parę ścian dalej, za parę minut na scenie, przedstawienie Czechowa, całe bogactwo rosyjskiej duszy skoncentrowane w dwóch godzinach przez znakomitego reżysera – a widzki uważają za ważniejsze rozprawy o ciuchach.
– Świetny! Przepraszam, nie obrazi się pani, jeśli spytam, jaki to sklep? Chciałabym taki…
– To nie było tutaj. Parę lat temu go kupiłam, w Hiszpanii.
Mąż mojej interlokutorki parska śmiechem.
– Niespodzianka – mówi. – Bo my z Madrytu przylecieliśmy specjalnie na to przedstawienie.
Żegnamy się ciepłymi słowy i rozchodzimy do swoich rzędów.

Wujaszek Wania to przepiękny spektakl. Przepiękny wizualnie, bo scenografka postanowiła oszołomić widownię, przedstawiając jej niby przytulne wnętrze rosyjskiego domu – piszę „niby”, bo przez ogromne okna do wnętrza wdziera się las, który jest jednocześnie piękny i niepokojący. Przepiękny pod względem ładunku emocjonalnego, choć paradoksalnie, w tym ujęciu wydobyto z dramatu humor i lekkość. Ogląda się to z wielką przyjemnością i chętnie poszłabym znów.
Oczywiście Richard Armitage jest naprawdę uderzająco przystojny, gdyby kto był ciekaw. Kolana człowiekowi miękną nawet, gdy siedzi. A jego wspaniały, głęboki, wibrujący głos, o matko. Cóż to za głos.
Ale Toby Jones wygrywa to przedstawienie i został słusznie nominowany do nagrody Oliviera. Jest w tym jego zabawnym, kąśliwym Wani ogromny smutek – smutek cichy, głęboko ukryty. Wania jest trochę jak postać z commedii dell’arte, ale nieporównanie bardziej subtelnie zagrana. Geniusz aktorski Jonesa objawia się w całej krasie w tej roli. On gra tym, co jest między słowami, między gestami – wtedy widz zauważa te wszystkie rysy, pęknięcia, tę gorycz.
Richard przemknął obok mnie, owiawszy zapachem i uśmiechem, złożył podpis, ale potem wyszedł mały ryży facet w kapeluszu, do którego wszyscy się rzucili.
– Bardzo mnie wzruszyła twoja postać – powiedziałam małemu w kapeluszu, a on opromienił mnie serdecznym uśmiechem i rzekł, że to wielce miłe.
Wania nadal jest wystawiany, ale Richard uprzejmie zasugerował tym, którzy czują się samotni w izolacji, słuchanie nagranych przez siebie audiobooków (30 dni za darmo, więc…).

Dobrze. Dzień następny, sobota. Teatr Bridge, który wszyscy lubią (w dużej mierze za zapach, o czym już kiedyś pisałam – specjalnością teatralnego baru są pieczone na miejscu magdalenki). Pogoda była nieco obrzygliwa i znowu się zgubiłam, wychodząc ze stacji London Bridge – za dużo mają tych wyjść i zawsze, ZAWSZE wybieram to niewłaściwe – ale dotarłam na miejsce i zasiadłam w pierwszym rzędzie. Przeważnie nie lubię, niemniej w tym przypadku było zdecydowanie warto.
A Number to dziwna historia. Historia nie tak nieprawdopodobna, jak chciałoby nam się wydawać. Trochę jak odcinek Black Mirror, tyle że napisany przez wybitną dramaturżkę Caryl Churchill wiele lat wcześniej.
Sama sztuka jest bardzo kameralna – ot, rozmowa ojca z synem, w salonie domu tego pierwszego. Tylko że synów jest więcej niż jeden. Ale oni nie są rodzeństwem, są klonami pierworodnego, z którego wychowaniem ojciec sobie nie poradził i go… oddał. Jego kopia miała naprawić rodzicielską porażkę, niemniej klonów powstało więcej. Targany poczuciem winy ojciec postanawia spotkać się z nimi.
Ani na chwilę nie opuszczamy salonu ojcowskiego domu, takiego wiecie, przykładnego, z kominkiem, pejzażykami i niezbyt ładnymi kanapami, z kapciami umieszczonymi strategicznie. Ten salon jednak zmienia się na oczach widzów, bo… oglądają go z różnej perspektywy. Scenografia prędziutko się obraca w krótkich momentach ciemności. W tych samych momentach ciemności znika jeden Colin Morgan i pojawia się drugi Colin Morgan. W innym ubraniu, ze włosem zmierzwionym lub ulizanym, z innym akcentem. Widziałam w teatrze błyskawiczne zmiany kostiumów i domyślam się, że zapewne za sceną czeka kilkoro ludzi gotowych, by go w mgnieniu oka przebrać i uczesać, ale to jest coś nieprawdopodobnego. Bo tu nie chodzi tylko o przebieranki. Colin Morgan gra w tym spektaklu trzech zupełnie innych mężczyzn. Roger Allam tymczasem gra ojca wszystkich Colinów, bardzo dyskretnie, delikatnie, a jednak z tej roli przebija ogromny smutek.
Kilka lat temu ci panowie grali razem w Shakespeare’s Globe, w Burzy. Allam – Prospera, Colin Morgan – duszka Ariela. I Jezusie, jaki Morgan był zjawiskowy w tym spektaklu. W dodatku pojawiał się tam na scenie w ogromnym, cudownym kołnierzu z pawich piór, a te w teatrze przynoszą pecha, nie wolno (parę lat później Globe wystawił tenże kostium na aukcję dobroczynną i sporo zań zapłacono).
Widać niewątpliwie, że oni się lubią i bardzo sobie ufają. Oni grają ze sobą, nie do siebie. Para aktorów, których niby dzieli bardzo wiele, działa w tym spektaklu jak znakomicie naoliwiona maszyna. Równie dobrze mogliby zrobić całe przedstawienie, siedząc na krzesłach w foyer, byliby tak samo zachwycający.

A obejrzawszy ten cudowny klejnot, poszłam troszeczkę na zachód, do Old Vic, by obejrzeć Endgame.
Muszę przyznać, że mam duży szacun dla Daniela Radcliffe’a za to, że wybiera sobie role, które po prostu chce zagrać, a które ani nie są łatwe, ani tłumów nie zadowolą (Shaffer, Stoppard, teraz Beckett). Oczywiście, on jest w tej komfortowej sytuacji, że zwyczajnie może sobie na to pozwolić. I dobrze, że sobie pozwala, choć tu mu spektakl ukradł fantastyczny Alan Cumming, grający okropnego, irytującego typa, czerpiącego wyraźną przyjemność ze znęcania się nad bohaterem Radcliffe’a – a w dodatku zmuszony do grania w bardzo niewygodnej, jak podejrzewam, pozycji (jego postać, siedząca w fotelu, ma doczepione blade chude nóżki, jego własne są ukryte wewnątrz fotela). A całe gorzkie, groteskowe przedstawienie osładzała mi widzka siedząca obok mnie, która powiedziała mi od razu, że ona bardzo kocha Radcliffe’a i jest ogromnie podekscytowana, i żebym śmiało zwracała jej uwagę, gdyby zasłaniała mi widok. I faktycznie przez cały spektakl się śmiała, po czym spoglądała na mnie, czy ja też się śmieję. Nie śmiałam się aż tak wiele, ale ta pani naprawdę była niebywale sympatyczna w swoim zachwycie.
Jest to dobry spektakl i dobrze zagrany przez dwóch tak różnych aktorów, wspomaganych przez Jane Horrocks and Karla Johnsona (którzy spędzają calutki spektakl… w koszach na śmieci), acz szczerze pisząc, brakowało mi w tym takiej chemii, jaką poczułam w A Number. Co nie zmienia faktu, że obaj bez wątpienia dobrze się czują w rozkosznie bezsensownym świecie Becketta (spójrzcie zresztą).
Tak sobie myślałam, że kiepski będzie stan kolan i kostek Daniela po tych wszystkich scenach z drabiną, na którą wbiegał, by na zmianę otwierać i zamykać absurdalnie wysoko umieszczone okna – bo on po niej zjeżdżał, nie schodził. Ale obawiać się już nie muszę, ponieważ (i to kolejny dowód na to, jak wiele zmieniło się w tak krótkim czasie) wczoraj Old Vic ogłosił, że podejmuje trudną decyzję o odwołaniu pozostałych spektakli. Radcliffe i Cumming mieszkają w Nowym Jorku, więc zapewne to dla nich ostatnia szansa na jakiś czas, by wrócić do domu przed zakazem lotów do USA, a i widownia Old Vic to głównie przyjezdni. Niby Wielka Brytania podchodzi do wirusa z dystansem, ale wielu ludzi zrezygnowało z wizyt w teatrze. Old Vic jednakże zachował się z klasą, bo tym, którzy wybierali się na odwołane przedstawienia, zaproponował obejrzenie nagrania.

No i ostatni show. Message In A Bottle.
Jeśli komuś kojarzy się z kawałkiem The Police, to słusznie, bo jest to widowisko baletowe, w którym wykorzystano muzykę Stinga. Produkcja trupy Zoo Nation prowadzonej przez wybitną choreografkę Kate Prince.
W niedziele w Londynie pod względem teatralnym dzieje się raczej niewiele – ale to nie jest też tak, że nic nie można dla sieie znalezć. Można. Ja znalazłam Message In The Bottle i tak trafiłam do Peacock Theatre, obok którego wielokrotnie przechodziłam, ale nigdy wcześniej nie byłam w środku. Bo i ten teatr, choć leży rzut beretem od Soho, formalnie należy do London School of Economics, dlatego nie zalicza się do licznych teatrów West Endu. Służy jednak jako druga scena legendarnych Sadler’s Wells w Islington, europejskiego jądra tanecznego świata. Sam w sobie jest niby niewyględny, bo zbudowany już w XX wieku, więc jeśli lubicie robić zdjęcia imponujących, złoconych sufitów West Endu, to raczej tutaj nie zrobicie. Niemniej teatr ma dość fascynującego ducha, mianowicie podobno tutejszym duchem jest… delfin. Wzięła się ta historia stąd, że w którejś z przedwojennych rewii występowały tu delfiny (prawda) i jeden z nich zdechł (nieprawda), stąd czasami słychać ponoć stłumione piski.
Jak obezwładniająco zdolni ludzie w tym są. Sama opowieść – rodzeństwa uchodzców wrzuconego w sam środek kryzysu – może nie jest najgłębsza, nie najbardziej zaskakująca, ale to nieważne, bo słabości fabuły wynagradza fenomenalne wykonanie. Intensywne tak, że niemal bolesne. Ten spektakl to nie tylko historia, ale przede wszystkim niemożliwy popis ludzkiej siły i sprawności fizycznej, zapierający dech w piersiach momentami. To nie balet w puentach i tutu, to balet niemal brutalny, a jednak tańczony z wielką żarliwością, z radością. I to wszystko w znakomitej, choć bardzo prostej oprawie wizualnej.
To była najbardziej gorliwa i przede wszystkim szczera owacja na stojąco, jaką widziałam od pewnego czasu. Sama byłam pod ogromnym wrażeniem.

Wróciłam do hotelu, odebrałam bagaż. Pociąg, lotnisko, lotnisko, dom.
Nie sądziłam, że ta wycieczka może być ostatnią na jakiś czas. Oczywiście, jak to ja, wierzę naiwnie, że na niezbyt długi czas. Ale nadal dziwię się temu, jak gwałtownie nasz świat się zatrzymał. Może i dobrze, że wszyscy przymusowo zwolniliśmy, niemniej coś mi w środku mówi, że nawet jeśli za parę miesięcy znowu będzie tak, jak było, to już będzie inaczej.

I love words that’s all

Rok się zaczął, miesiąc minął, jak bogowie dadzą, autorka znowu poleci do Londynu całkiem wkrótce, a jeszcze poprzedniej wycieczki nie opisała. Rzeczywistość noworoczna bardzo dała jej w twarz i daje nadal, choć (tfu, tfu) jest jakby troszkę lepiej, niż było jeszcze kilka dni temu. Zatem nadrabiam.

Mam taką tradycję od paru lat, że w okresie mniej więcej noworocznym latam do Theatrelandu. Zimno, wieje, ale świąteczne dekoracje jeszcze błyszczą, wszyscy jeszcze mają wolne, miasto wydaje się zatem nieco bardziej ospałe i wyluzowane, niż w innych porach roku. Poza tym ceny w hotelach bywają zaskakująco niskie, bo ci, którzy przyjechali do Londynu na romantyczne Christmas, już wyjeżdżają. To dobry czas na wycieczkę, a jak okazało się tym razem, jeszcze lepiej wyjechać tam tuż po fajerwerkach.
Oczywiście, jak to ja, przybyłam pierwszym porannym samolotem, który ląduje na ziemi Albionu o godzinie 07:50. Niby mam powyżej uszu ciężko rannych lotów, bo kojarzą mi się z pracą, a Balice o świcie to siódmy krąg piekieł, ale pechowo te okrutne rejsy są najbardziej przyjazne portfelowi, więc nie ma to tamto.
Niestety prawda taka, że wstawanie w środku nocy człowiek odczuwa jakoś bardziej niż kiedyś, więc dotarłam do Londynu mocno nieszczęśliwa i marzyłam o tym, by choć na chwilkę wyciągnąć nogi (bo na zawsze to jeszcze nie zamierzam). Szczęśliwie tym razem zamieszkałam w hotelu, który pozwala samodzielnie się zameldować i wybrać sobie pokój telefonem. Wybrałam zatem taki, który był już posprzątany i gotowy. I rzeczywiście, gdy stawiłam się w recepcji, miła dama powiedziała, że mogę już skorzystać z wszelkich dobroci mojej tymczasowej kwatery głównej. Cudownie! Weszłam, wzięłam prysznic, padłam w wykrochmaloną pościel i po zasłużonej drzemce udałam się spacerkiem na południowy brzeg, do National Theatre.

Nieco zwlekałam z zakupem biletu na Ocean na końcu drogi, a gdy wreszcie zabrałam się do tego, nabyłam jeden z najostatniejszych. Spektakl wyprzedany. Neil Gaiman, wiadomo. Ale udało się.
To nie jest moja ulubiona książka Gaimana. Spektakl jednak udał się bardzo; tchnięto życie w tę historię i dobrze uchwycono zarówno nostalgiczną nutę opowieści o zapominaniu, jak i tę gaimanowską magię (zwłaszcza że przy przedstawieniu pracował specjalista od iluzji i naprawdę były momenty, gdy widz myślał „ale… jak oni to zrobili?”; widownia, i ta dorosła, i ta małoletnia – choć swoją drogą, uważam, że to nie jest spektakl dla dzieci – wydawała z siebie okrzyki zaskoczenia). Adaptując tego typu powieści, można albo pójść w efekty specjalne, albo zaufać wyobraźni widowni. Twórcy wybrali drogę pomiędzy.
Chwilami podskakiwałam, chwilami włos mi się jeżył na grzbiecie, chwilami chichotałam, otwierająca spektakl scena pogrzebu trochę mnie wzruszyła. Nie jest to rzecz zmieniająca życie, ale oglądało się to znakomicie – bardzo zgrane ensemble, mnóstwo teatralnego czarowania, fajne lalkarstwo, genialne światło; plastycznie i wizualnie to klejnot. Lubię taki teatr. Szczery, uczciwy, porządnie zrobiony, który nie oszukuje widza, ale pozwala mu poczuć się przez chwilę dzieckiem. Przypomnieć sobie zapomniane. Każdy z nas kiedyś wierzył w oceany na końcu drogi, w potwory, w czarownice. Każdy z nas miał taki ocean. Niepostrzeżenie dla nas samych wyrastamy z naszych baśni.
– I thought it was supposed to be a feel-good show… – powiedziała pani obok mnie w antrakcie. Ano nie. To chyba najsmutniejsza powieść Gaimana, ale ten smutek nie ściska was za gardło, nie szczypie w oczy; to taki gorzki, łagodny smutek blaknących wspomnień.
Piękne przedstawienie.

Nasycona nim po uszy, wróciłam na „mój” brzeg Tamizy, żeby obejrzeć osławionego Cyrano de Bergerac w adaptacji kontrowersyjnego dość dramaturga, Martina Crimpa, i reżyserii Jamiego Lloyda.
Produkcje Lloyda, jednego z najbardziej znanych brytyjskich reżyserów teatralnych młodego pokolenia (już nie takiego młodego, urodziliśmy się w tym samym roku; mamy ponury jubileusz w 2020) zwykle dzielą publiczność i krytyków. Nie wszystkie mu się udały, to fakt. Lloyd ma taki trochę punkowy styl, czego dowodzi wystawiana latem ubiegłego roku Evita, rozebrana na części pierwsze, surowa, całkowicie pod prąd musicalowego kanonu pt. cekiny i patos. Widownia i krytycy byli głęboko podzieleni – co to ma być, Eva Peron w trampkach?…
Gdy w świat poszły pierwsze zdjęcia z Cyrano, niektórzy się wzdrygali, że to tak… europejsko wygląda (w Theatrelandzie to niekoniecznie jest komplement; tutaj teatr kontynentalny kojarzy się z awangardą, golizną i projekcjami wideo). A potem ruszyły zaskakujące pięciogwiazdkowe recenzje.

Cyrano de Bergerac, mistrz dobrej gadki, nie ma tu doprawionego nosa, za to ma muskuły, ogoloną głowę i jest nie do pobicia w rapowych pojedynkach. Jego nieodłącznym atrybutem jest mikrofon. Używany jak tarcza, jak broń. Cyrano istnieje, kiedy nawija. A nawija fenomenalnie, zwłaszcza że reżyser pozwolił mówić protagoniście z własnym, szkockim akcentem.
To jest spektakl-słuchowisko. Oparte na wzmocnionych mikrofonami głosach aktorów, na różnorodnej melodii ich akcentów, na wersach wystrzeliwanych z prędkością karabinu i szemranych powoli, niemal prosto do ucha widzowi. Nie ma scenografii, nie ma lśniących kostiumów, nie ma muzyki – jest za to fantastyczna beatboxerka. Są słowa. Są mikrofony. I świetna obsada… którą James McAvoy spycha w cień jednym mrugnięciem.
Nieprawdopodobną charyzmę ma ten facet. On po prostu rozsadza scenę i widownię rozkochuje w sobie natychmiast, wystarczy, że się do niej uśmiechnie. To jest elektrownia na dwóch nogach. Cyrano McAvoya jest, owszem, nieszczęśliwie zakochanym mężczyzną, ale jest też facetem doskonale zdającym sobie sprawę z tego, że jest troszeczkę bardziej błyskotliwy od innych… i takim, któremu lepiej nie podskakiwać.
McAvoy, jak Andrew Scott, ma niesamowitą zdolność przykuwania uwagi i bezczelnego zarządzania sceną. Scott przy tym robi to swoją lekko neurotyczną żarliwością. McAvoy – czarem łobuza z Glasgow i genialnie plastycznym głosem. Obaj znakomicie czują publiczność i grają, jakby to ująć… z lekko uchyloną czwartą ścianą. Chciałabym zobaczyć ich kiedyś razem w jednym przedstawieniu, ale teatr by chyba wybuchł.
W dzisiejszych czasach, a już zwłaszcza na West Endzie, gdzie miliony tłumnie przybywają, by oglądać przedstawienia głośne, lśniące i imponujące, to ryzykowne posunięcie, by zaprezentować widowni coś tak prostego, tak okrojonego z wszelkich efektów – czasami nawet gwiazda w obsadzie nie pomaga. Ale Cyrano to oczywiście jest sztuka o słowie i to, co zrobili z tym spektaklem Lloyd i Crimp, ma głęboki sens. Pokazali rdzeń tej historii. Cyrano-slammer? Śmiałe. No i się udało.
A gdy w antrakcie stałam w kolejce po lampkę wina, obok mnie przemknął wysoki i wielce przystojny mężczyzna, i gdy już mnie minął, to zdałam sobie sprawę, że to Tom Ellis we własnej osobie.
Kolejny dzień upłynął mi wielce leniwie – wpadłam do Wellcome Collection obejrzeć nową wystawę (Being Human, mała, ale bardzo ciekawa; zresztą niezmiennie polecam to muzeum), pokręciłam się troszkę po mieście, a potem poszłam na randkę z jednym z najwspanialszych mężczyzn świata.

Ian McKellen w programie do swojego one-man show napisał, że dwa razy w tygodniu chodzi na pilates.
Jeśli te zajęcia pozwalają mieć tyle energii w wieku 80 lat, to zapisuję się natychmiast. Chłopak przez prawie trzy godziny monologuje i przekomarza się z publicznością, będąc przy tym ruchliwy jak iskierka. W jednej ze scen w pierwszym akcie wspomina siebie z początków kariery, gdy miał grać 80-latka i demonstruje, jak go grał (wiadomo, ledwo dyszące zgarbione nieszczęście), ku ogromnej uciesze publiczności widzącej przed sobą sprężyście poruszającego się mężczyznę w obłędnym płaszczu z falującą podszewką w kolorze electric blue. McKellen robi to od roku, podróżował po Wielkiej Brytanii od południa po północ, aż wreszcie uznał, że spędzi z londyńską widownią jeszcze dodatkowe 80 wieczorów. Wszystko to, by celebrować jego wspaniałe życie i karierę, ale też by zebrać fundusze dla młodych twórców, dla scen wymagających remontu (i po wszystkim spokojny, uśmiechnięty czeka na widzów w foyer, z wiaderkiem w dłoniach). Rzecz jasna, wśród publiczności są ludzie – sądząc po językach – z całego świata. Oraz koledzy po fachu McKellena, na przykład Judi Dench, na której obecność wśród widzów wszyscy zareagowali bardzo po angielsku, to znaczy udając, że w ogóle jej nie rozpoznali.
Ian McKellen często zwraca się do publiczności, zwłaszcza w drugiej części, która jest wspólnym czytaniem Szekspira i prosi widzów, by wybierali kolejne sztuki (w wielu grał przynajmniej raz, więc powiedzieć, że zna je na pamięć, to niewiele powiedzieć). W tych wyluzowanych pogwarkach chyba najlepiej ujawnia się jego profesjonalizm – McKellen ma wszystko i wszystkich w budynku pod kontrolą. Publiczność je mu z ręki. Sytuacja rozwija się w tym kierunku, w którym on chce, by się rozwijała. Nie ma miejsca na przypadek.
– Jakie jest pierwsze słowo w „Ryszardzie III”? – pyta.
– Now – odpowiada zgodnie widownia.
– Właśnie. Teatr jest „in the now”, tu i teraz. Film jest „then”. Ale my jesteśmy tutaj teraz. To już się nie powtórzy.
To bardzo mądre i bardzo trafne.
Jest to wieczór niebywale radosny, ale też dość nostalgiczny. McKellen mówi dużo o swojej rodzinie, o przyjaciołach, których już nie ma i pobrzmiewa między wierszami słodko-gorzka nuta.
– Jeśli bardzo chcecie zobaczyć kogoś na scenie, idźcie, nie odkładajcie na później – mówi. – Następnej okazji może już nie być. Ja tak miałem z Judy Garland…
I oczywiście, trochę kurzu nagle do oka się dostaje, bo zdajecie sobie sprawę, że uroczy dżentelmen przed wami też nie jest ponad czasem (choć wydaje się, że jest). Ale to nieważne, bo nadal wszyscy świetnie się bawimy, łącznie z protagonistą, który ma spojrzenie i uśmiech rezolutnego chłopca. I chociaż na widowni siedzi 800 osób, każdy ma wrażenie, że spędza wieczór z McKellenem sam na sam. Atmosfera jest uroczo familiarna. Rzecz jasna, bardzo dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że to najpewniej też jest zagrane – profesjonaliści nawet improwizację mają pod kontrolą – niemniej słodycz tego wieczoru na długo ze mną zostanie. Ten człowiek to złoto i skarb. Tak mocnej pozytywnej energii dawno nie czułam. Coś niezwykłego.
No i doceniam jego słabość do electric blue, absolutnie.

W sobotę powróciłam na Ghost Quartet. Już o nim pisałam tutaj. Nieczęsto zdarza się, że na przedstawienia wracam, tyle jest przecież do oglądania – ale wiecie, co się dzieje, gdy się zakocham. Nie ma to tamto. Musiałam zobaczyć to ponownie i zobaczyłam, choć wyrwałam jeden z ostatnich biletów, bo teatr malusieńki jest, a był to ostatni dzień wystawiania tej perełki. Bo to dosłownie była perła. Wspaniale obsadzona – każdy z czworga członków obsady to fantastyczny wykonawca, każdy śpiewa i gra na licznych instrumentach, opowiadając przy tym cztery dziwne, splecione z sobą historie. Intymna bardzo. Za drzwiami głośne, kolorowe Soho, sex shopy, kluby go-go i chińskie knajpy z plastikowymi dekoracjami po sąsiedzku, a w Boulevard Theatre czysta magia i whisky. I teraz już mogę to napisać – przedstawienie kończy się w sposób dość niezwykły; otóż każdy z aktorów zaprasza któregoś z widzów do grania na instrumencie (nie to, że trzeba symfonie wygrywać, to proste nuty, nawet ja bym dała radę… chyba). Czworo widzów gra, a aktorzy niepostrzeżenie, jeden po drugim, znikają ze sceny i wtem publiczność zdaje sobie sprawę, że już ich nie ma. Cóż, w końcu to kwartet duchów!
Wieczorem wskutek serii fortunnych zdarzeń wylądowałam w Donmar Warehouse na sztuce pt. Teenage Dick.
Nie jest to nic sprośnego, aczkolwiek podwójne znaczenie angielskiego zdrobnienia imienia Richard dobrze pasuje, ponieważ bohater tytułowy jest, cóż, niezłym chu*em.
Jest to współczesna, luźna adaptacja szekspirowskiej sztuki o jednym z trzech braci-książąt, który ostatecznie, dążąc leciuchno po trupach do celu, objął władzę jako król Ryszard III, ale jak wiemy, długo się nią nie nacieszył.
Według przekazów, Ryszard III miał zdeformowaną sylwetkę. Toteż często aktorzy grający go mają garb lub kuleją, lub jedno i drugie. Acz oczywiście, na ogół są to aktorzy w pełni sprawni. Daniel Monks, grający Richarda w Donmarowym spektaklu, ma częściowe porażenie i naprawdę porusza się o kuli. Czy mu to w tańcu przeszkadza? Ależ ani trochę. On zresztą w wywiadach mówi zupełnie otwarcie o trudach swojej codzienności i żartuje, że jest nie tylko facetem niepełnosprawnym, ale i gejem, więc tyle wygrać. Taniec wspomniałam nieprzypadkowo, bo jest w tym spektaklu scena, która widzów wyrzuca z butów i frenetyczna owacja się zrywa – otóż Richard idzie na bal ze swoją wybranką (którą potem potraktuje bardzo brzydko) i tańczy z nią. Tak, że gdybyście nie wiedzieli, iż facet ma sparaliżowaną prawą połowę ciała, nawet nie przeszłoby wam to przez myśl. Imponujące.
Oto mamy historię z szekspirowskiej tragedii przeniesioną do amerykańskiego liceum (o znamiennej nazwie Roseland), w którym uczniowie walczą w wyborach o tytuł przewodniczącego. Richard startuje naprzeciw szkolnego gwiazdora Eddiego (trzecim konkurentem jest Clarissa – w oryginale oczywiście książę Clarence – która zostaje szybko wyeliminowana, szczęśliwie nie przez utopienie, jak prawdziwy Clarence). Richard na wiecu rzuca głodne kawałki o walce z prześladowaniem i działaniu na rzecz uciśnionych, ale prawda taka, że chce wygrać za wszelką – WSZELKĄ – cenę. Rozgrywa ludzi znakomicie, wykorzystując ich współczucie, bo kalece przecież współczuć trzeba; któż podejrzewałby takiego biedaka o bezwzględne knucie i wreszcie, w akcie paskudnej zemsty za własne w sumie czyny, przyprawienie największego konkurenta o trwałe kalectwo.
Co ciekawe, przedstawienia w Donmar Warehouse zwykle są wyprzedane – to nie było, być może zniechęcił ludzi nieco niefortunny tytuł. Niemniej gdy dobre słowo poszło w świat, coraz trudniej było o bilety. Nos mnie nie zawiódł. Fakt, troszkę długo ta sztuka się rozpędza, ale gdy już się rozpędzi, to jest pyszna. Fenomenalny Monks przyćmiewał i zachwycał w roli Richarda, bezdusznego moralnego dna, które widownię też łapie na lep fałszywego współczucia. A jak znakomity ten chłopak jest, dowodzi fakt, że niemal wprost z desek Donmar Warehouse trafił do obsady Mewy z Emilią Clarke, reżyserowanej przez tego samego Jamiego Lloyda, którego wcześniej wspominałam.

Niedziela.
W niedziele niewiele się dzieje w Theatrelandzie, ale są miejsca, które zapraszają – w tym między innymi Shakespeare’s Globe i Bridge Theatre. Bridge Theatre jest piękny, wygodny, pachnie w nim świeżo pieczonymi magdalenkami.
Sally Cookson to jedna z moich ulubionych reżyserek, a lubię ją za to, że trzyma się prostych środków – prostych, lecz nie zbyt prostych. Mam wrażenie, nie zapomniała zbyt wiele z dzieciństwa, bo będąc dorosłą reżyserką, chętnie sięga po te właśnie proste środki w wierze, że publiczność dobrze je odczyta. W A Monster Calls stworzyła tytułowego potwora, ożywione drzewo z banalnej części teatralnej maszynerii – zwisających lin. Zanim jednak powstał Monster, Cookson wyreżyserowała adaptację Lwa, czarownicy i starej szafy w 2017 roku. Spektakl powrócił świątecznie zimą 2019, w Bridge właśnie. I tu znowu śniegi Narnii stworzono z bieluchnego płótna wciąganego na scenę przez schodzących w dół audytorium aktorów. Oczywiście całemu spektaklowi towarzyszy muzyka na żywo, jak zawsze u Cookson. Ona nie lubi sztywnych granic i szufladek w teatrze, jej przedstawienia to miks dramatu, musicalu i cyrku, ponieważ dlaczego nie.
Nie jest to przedstawienie tak dobre, jak Monster (ale umówmy się, ja mam lekką obsesję na punkcie tamtego i też ciężar gatunkowy jest zupełnie inny), przy czym trudno te dwa porównywać, bo to całkowicie inne historie. Lew, czarownica i stara szafa to klasyk literatury dziecięcej, a na widowni zasiadało jednak wiele krasnali, ale dorośli bawili się równie pysznie, i też rozdziawiali buzie, gdy na scenie pojawił się wyczekiwany lew Aslan. Bo przypominało im się dzieciństwo i wszystkie wymyślone światy, w których spędzali czas, kiedy nikt nie patrzył. Wszystkie szafy i grube zasłony w mieszkaniach babć, wszystkie zakurzone, zapomniane kąty. W pewnym sensie jest to zatem przedstawienie podobne do Oceanu… – przedstawienie-wspomnienie.
Tak jakoś dziwnym trafem wyszło, że była to wycieczka dość nostalgiczna, trip down the memory lane. No i dobrze. Któż z nas tego nie potrzebuje?…

In my mind’s eye

W środę wstałam bladym świtem, właściwie to nawet nie bladym, bo ciemnym (jesień idzie), wpakowałam me zwłoki do taksówki i pojechałam na lotnisko.
Na szczęście przyjechał po mnie taksówkarz, którego lubię – a on też chyba lubi jeździć ze mną, bo zawsze może ponarzekać na żonę, córkę i koszenie trawy, i swój dom, który wybudował, a teraz żałuje.
Dotarłam do Londynu. W Londynie wsiadłam w pociąg do York i z niepokojem obserwowałam deszcz zacinający za oknami. Cholera jasna. Oczywiście gdy tłukę się przez cały kontynent, żeby obejrzeć plenerowy spektakl, to musi lać. Wspaniale.
Trafiłam do mojego pensjonatu, w którym recepcjonistka mówiła z absolutnie niezrozumiałym akcentem, więc po prostu potakiwałam i uśmiechałam się, nie mając pojęcia, co ona do mnie mówi w ogóle. Pensjonat – za cenę, w której w Londynie dostajecie piwniczną izbę z widokiem na tory kolejowe, jeśli macie okno – był zdumiewająco wypaśny, nawet prosecco dostałam na powitanie. Wspaniale. Zerkając nerwowo na ciemne chmury, rozważyłam opcje ubraniowe i jednak poszłam w sukienkę. Trudno, pomyślałam. Najwyżej będę żałować i zmoknę.
Dlaczego udałam się na tę wycieczkę krajoznawczą, to wiadomo. Nie mogłoby mnie tam nie być, bo późną wiosną wypłynął zaskakujący nius, że w tym sezonie Shakespeare’s Rose Theatre jako Hamlet pojawi się nie kto inny, jak jedna z moich ulubionych osób na tym łez padole. Nie mogłam przegapić.
Najpierw dygresja. Pamiętam, że gdy jeszcze bywał w lub na czytankach Read Not Dead, to powszechnie przyjętym wśród stałych bywalców terminem był „our David”. Po prostu. I każdy wiedział, o kogo chodzi. Ten osobliwie familiarny stosunek do człowieka z bardzo charakterystycznym nosem nie wynikał jednak z tego, że obecni próbowali się lansować na znajomość z człowiekiem z telewizji, ale dlatego, że on był zwyczajnie ogromnie lubiany, taka trochę maskotka. Czemu trudno się dziwić, bo jest to postać o nieodpartym uroku (i bardzo pięknych karmelowych oczach, przepraszam, musiałam). Zwykle ze wszystkimi się witał, dał się ściskać starszym paniom, na widowni śmiał się tak, że robił się cały czerwony i naciągał sobie ubranie na twarz, ale na scenie miał wszystkich w garści i każdą wtopę ogrywał. Raz miałam szansę oglądać czytanko, siedząc naprzeciwko – to było jeszcze wtedy, gdy odbywały się w takiej trochę zakurzonej salce nieopodal Shakespeare’s Globe – i powiem wam, że z nikim tak bardzo nie przegrałam w staring contest. Fantastycznie się bawiłam, ale z treści nie pamiętam absolutnie nic. Po czytanku uciekłam, ale wtedy pomyślałam, że następnym razem wezmę i się przedstawię. Ten następny raz to był nieodżałowany Shakespeare in Love i mój misterny plan szedł świetnie do momentu, gdy a) zorientowałam się, że jestem pod stage door absolutnie sama, b) nie pamiętam, co chciałam powiedzieć. Na szczęście pamiętałam moje imię, i osobnik również je zapamiętał.
Reżyser tego Hamleta znakomicie wykorzystał cechy mężczyzny obsadzonego w głównej roli. Wydobył jego uderzającą urodę – to jest bardzo elegancki Hamlet – ale przede wszystkim to, za co publiczność i nie tylko lubi tego dżentelmena, mianowicie nieprawdopodobny wdzięk. To jest duński książę, który czaruje widownię, uśmiecha do niej, poklepuje po ramionach. Nie jest wściekły ani szalony, on raczej puszcza oko do publiczności, jakby chciał powiedzieć „patrzcie, oni próbują zrobić wariata z tego gościa, którego gram, to się z nimi zabawimy trochę”. Ten Hamlet pokazuje, że czasami obsadzanie po tzw. warunkach działa, a i warto niekiedy pozwolić aktorom, żeby po prostu byli sobą.
Żeby nie było, zauważyłam innych członków obsady. Klaudiusz był rewelacyjny, takoż ojciec Hamleta (wśród widowni była dziewczynka, która szczerze się go przestraszyła). Ofelia, tym razem również nie wariatka, ale dziewczyna, która dobrze wie, co się dzieje – także.
To nie jest adaptacja wybitna ani spektakl z gatunku zmieniających życie, bo w gruncie rzeczy to bardzo tradycyjnie zrobiony Szekspir, i dość mocno pocięty. Ale jest zrobiony bardzo rzetelnie i z sercem, monochromatyczne kostiumy są wspaniałe, muzyka na żywo też. Hamlet natomiast po brawach zwrócił się do publiczności i powiedział, że to było bardzo fajne przedstawienie dla niego i że awesome. No ba.
Wyszłam i oczywiście żołądek mi profilaktycznie do gardła podjechał ze stresu – no, tak mam. Teatr Shakespeare’s Rose stoi na terenach zamku w York, pod majestatyczną Clifford’s Tower. Na trawniku (bo to jest „składany” teatr, stawiany tylko latem, przez co atmosfera jest nieco piknikowa).
– Przepraszam, gdzie tu jest stage door, jeśli jest?
– Nie ma. Ale jak pani pójdzie przez ten trawnik, to oni tam gdzieś wychodzą.
Aha. Luzik. To idę.
Błoto jakieś. Ciemno jak wiadomo gdzie. Po głosie tylko typa poznałam.
– Hej! Long time no see!
(Ma chyba lepszy wzrok niż ja).
– To było DOBRE. I to miejsce jest wspaniałe!
– Ładne, czyż nie? Piękne miasto. Cieszę się, że ci się podobało.
Bardzo. Tylko czuję, jak mi trampek w błocie grzęźnie.

Poranek. Wygrzebałam się z łóżka, poszłam na dworzec, pojechałam do Londinium, dokładniej do Barbican Centre, tego paskudnego betonowego labiryntu, zobaczyć Jesus Christ Superstar.
Tę adaptację Jesus Christ Superstar widziałam dwukrotnie w Open Air Theatre i zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ponieważ nie tylko na mnie, spektakl powrócił po raz trzeci, tym razem na scenę pod dachem. Obsada się zmieniła, bo poprzednia para, Jezus i Judasz, czyli Declan Bennett i Tyrone Huntley, obecnie wspólnie gra w innym przedstawieniu, The View UpStairs, o którym zresztą poniżej. Scenografia, ruch sceniczny i ogólny koncept pozostały takie same, ale jest to przedstawienie dużo surowsze i nieporównanie głośniejsze niż to w OAT. Taki prawdziwy rockowy gig.
Jak to często w teatrze bywa, najprostsze środki bywają najskuteczniejsze. Mimo wszystko scena, w której Judasz wiesza się na kablu od mikrofonu (nie dosłownie, ale bardzo jest to czytelne) jest powalająca, jako i jest scena 39 batów, w której ciało tytułowego bohatera pokrywa się brokatem.
Ricardo Afonso ma taki głos, że mi majtki spadły przez głowę. Ja cię nie mogę. Petarda. Nie wiem, jak on to robi osiem razy w tygodniu. To była jego wymarzona rola, którą miał zagrać w Open Air Theatre trzy lata temu, ale musiał się wycofać z przyczyny takiej, że… prawie stracił głos. Los okazał się życzliwy i Ricardo w końcu został Judaszem. I jakiż to jest Judasz. Dach Barbican trzeszczy, gdy Ricardo wjeżdża w swoje tony.
Niezmiennie znakomite widowisko, a Judasz, mam nadzieję, ma przed sobą sławę i nagrody. Tyrone Huntley, który grał tę rolę przed nim w Open Air Theatre, był bardzo dobry i zdobył nominację do Oliviera, ale Ricardo po prostu rzuca się w ten show na główkę, śpiewa tak, jakby jego życie od tego zależało i po Superstar cały teatr zerwał się na równe nogi w ogłuszającej owacji. Niebywałe. Miałam ciary w miejscach niewymownych.

Wieczorem tego dnia wróciłam do Open Air Theatre, tym razem by obejrzeć Evitę.
Open Air Theatre jest bez dwóch zdań najpiękniejszym teatrem w Londynie, a być może w Europie. On jest mistrzowsko ukryty wśród gęstych drzew i krzewów – poważnie, jeśli nie wiecie, że w tym zagajniku w parku stoi teatr mieszczący ponad tysiąc osób, to przejdziecie obok, nie zauważając niczego. Do Evity natomiast mam stosunek osobisty, bo po pierwsze, dzieciakiem jeszcze będąc, byłam na polskiej prapremierze tego tytułu w chorzowskim Teatrze Rozrywki i śmiem twierdzić, że gdyby nie to wydarzenie, moja miłość do teatru nigdy by nie osiągnęła takich rozmiarów, a może nawet nigdy się nie zalęgła; a po drugie Eva Duarte urodziła się tego samego dnia, co ja (tylko 60 lat wcześniej, rzecz jasna). Tyle że jestem dziś starsza niż ona w dniu, w którym zmarła.
Evita miała paskudną postać raka, który ją zabrał niedługo po 33. urodzinach.  Jej śmierć wywołała w uwielbiającym ją narodzie kompletną rozpacz. Wyobraźcie, to było jak baśń – młoda, piękna, popularna pierwsza dama, anioł ubogich i idolka tłumów, odchodzi tragicznie z tego świata. Nic dziwnego, że media i popkultura wyidealizowały jej postać, choć jeśli poczyta się jej biografie, to już nie tak piękny obraz się wyłania. Dość powiedzieć, że zwłoki Evity zostały wywiezione z Argentyny, by uchronić je przed zbezczeszczeniem i przez wiele lat tułały się po świecie. „Mieszkały” między innymi w Mediolanie, ukryte na cmentarzu jako Maria Monti, i w Madrycie, w domu jej męża Juana Perona i jego nowej żony (jeśli to nie brzmi creepy, to ja nie wiem, co brzmi). Evita była równie mocno kochana, co nienawidzona, oskarżana o pychę, chciwość, malwersacje finansowe, karierę przez łóżko. Niebezpodstawnie.
Ta adaptacja Evity nie jest wygładzoną historią o Kopciuszku. Jest bardzo surowa. Eva przez cały spektakl nosi ten sam kostium – kusą białą sukieneczkę. Poza ostatnią, znaczącą sceną, ale o tym za chwilę. To jest Evita, która bardziej przypomina koncert gwiazdki pop i ona sama też jest bardziej gwiazdką pop. Wygina się, mizdrzy, ma lśniący srebrny mikrofon, jest bardzo all eyes on me. Trochę odpychająca ta Eva. Sława nade wszystko. Ale… Gdy przychodzi wiadome, wydaje z siebie nieludzki wrzask i to jest naprawdę bardzo przejmujący moment, bo do widza dociera, że ta irytująca dziewczyna z przerostem ambicji, z ogromnym apetytem na życie jest na swojej ostatniej prostej i jest wściekła na to, że umiera.
I dopiero w finale pojawia się w innym wydaniu, tym ikonicznym – jako postać w bieli, z blond włosami, z ramionami uniesionymi wysoko. Ta baśniowa księżniczka, w którą miliony ludzi uwierzyły.

No dobrze.
Metro, łóżko, spać.

Następnego dnia było absolutnie obrzydliwie, mokro i wietrznie, ale nie ma to tamto, ponownie wsiadłam w metro i wróciłam do miasta. Bo trzeba wam wiedzieć, że tym razem wyjątkowo zatrzymałam się u kolegi, który użyczył mi mieszkania w pięknym Richmond, a sam wyjechał na weekend. Mam dobrych kolegów. I miałam fajną chatę w zielonej okolicy do mojej wyłącznej dyspozycji.
Przy moich wyjazdach do Wielkiej Brytfanny zwykle jest tak, że mam jedną sztukę, którą MUSZĘ zobaczyć. Wszystkie chcę, ale jedna jest najważniejsza i to wokół niej obudowuję sobie całą wycieczkę.
– Widziałaś to wcześniej? – spytał sympatyczny barman w Trafalgar Studios.
– Tak, choć w innej wersji.
– Czyli… wiesz, o czym jest.
– Mhm. Dość mroczne, prawda?
– Dość!
Equus to sztuka, która jest niestety bardzo rzadko wystawiana. Być może ze względu na to, że jest dość kontrowersyjna w treści – nastolatek brutalnie oślepia konie w stajni, w której pracował. Trafia pod opiekę doskonałego, ale nieco zmęczonego robotą, sfrustrowanego psychiatry i obaj wyruszają w niezwykłą, szokującą podróż przez zakamarki udręczonego umysłu. Lekarz sądzi, że przyczyną zbrodni była obsesja chłopca na punkcie koni, czy właściwie jednego konia, boga ich wszystkich i jego. Equus. Alan jako dziecko miał nad łóżkiem obrazek Chrystusa – nie taki zwyczajny, bo przedstawiający Chrystusa prowadzonego na śmierć. Ojciec chłopca, zdeklarowany ateista, zastępuje niepokojący obrazek innym – fotografią konia, że tak powiem, en face, z oczami wpatrującymi się w patrzącego. Jakiś czas później przyłapuje syna na odprawianiu dziwnego, religijnego rytuału przed tą fotografią. Fascynacja Alana końmi jest czymś na pograniczu żarliwej pobożności i fetyszyzmu, ale jest w niej coś jeszcze – dręczące poczucie, że Equus, jego wszechmocny pan, go widzi.
Lekarz (grany przez Zubina Varlę, jak na ironię byłego Judasza w Jesus Christ Superstar w 1996, tu bardzo wycofany, zablokowany, przygarbiony, w niezgrabnym beżowym sztruksie – i tylko momentami pomiędzy słowami pobrzmiewa ten jego szorstki, potężny głos) zaczyna rozumieć, co doprowadziło do tragedii, ale jednocześnie zaczyna dzieciakowi zazdrościć. Zazdrości mu pasji, emocji tak silnych, jakich sam nigdy nie czuł. Przy tym wie, że nie może mu pomóc. Że prawdopodobnie skazuje go na resztę życia w szpitalu i na pigułach, które może uwolnią go z koszmarów, ale otępią i pozbawią tego, co było jego paliwem.
Equus jest też niewątpliwie wyczerpujący dla aktorów.
I bardzo trudny do wystawienia.
To jest sztuka o obsesji, ale też sztuka o tym, czym jest normalność – co to w ogóle jest, normalność?
W ostatniej, przejmującej scenie psychiatra mówi do śpiącego chłopca:
– Okłamuję cię, Alan. Gdy Equus odejdzie – jeśli kiedyś odejdzie – to z twoimi trzewiami w zębach. Nie będziesz już galopował. Ale będziesz żył bez bólu… Mniej więcej bez bólu.

To jest dużo lepsza wersja niż ta sprzed dwunastu lat, gdy w roli Alana występował Daniel Radcliffe. Tamta była bardziej widowiskowa, z obrotową sceną, tancerzami baletowymi (w tym zjawiskowym Willem Kempem w roli konia Nuggeta). Ta jest za to bardziej… intensywna, bardziej fizyczna. Pozornie skromniejsza, całą scenografią są białe zasłony okalające scenę, jak ściany. Jak… klatka? Światło jest fenomenalne, acz zdecydowanie nie dla osób, które mają problem ze stroboskopem. I choć obie główne role są grane z wielką pasją i zaangażowaniem, show kradnie fantastyczny Ira Mandela Siobhan grający Nuggeta. Ktoś napisał, że jest to najbardziej przekonujące przedstawienie zwierzęcia, jakie widział i trudno się nie zgodzić. Jego nozdrza, żyły, napięte mięśnie, parsknięcia, klatka piersiowa pokrywająca się kroplami potu, taka czysta, surowa fizyczność – coś fantastycznego.

W sobotę miałam jechać na Noc Iguany, bo Clive Owen i w ogóle, ale COŚ MNIE TKNĘŁO.
Zamiast zaszczycić Clive’a Owena moim towarzystwem, w ostatniej chwili kupiłam bilet na coś innego i powiadam, ogromnie się cieszę z tej decyzji.
The View Upstairs to znakomity musical o współczesnym, nazwijmy go, influencerze, który kupuje kamienicę w Nowym Orleanie. Nie wie, że niegdyś działał w niej gejowski bar, miejsce przygarniające nie tylko osoby LGBT, ale wszelkich odmieńców i wyrzutków. Nie wie również, że w 1973 roku goście tegoż baru tragicznie zginęli – to prawdziwa historia. Prawdziwa i tym bardziej przejmująca, że bywalcy UpStairs Lounge spłonęli lub udusili się dymem na oczach swoich przyjaciół, którzy nie mogli ich uratować. Siedem lat później sprawę zamknięto bez wskazania winnych – człowiek podejrzany o podpalenie popełnił samobójstwo.
Główny bohater cofa się w czasie do dni, zanim zdarzył się koszmar i – jako przybysz z przyszłości – poznaje całe to dziwne towarzystwo, twarze przy barze, które natychmiast przyjmują go jako swojego, może trochę cudaka, ale kto by się tym przejmował. Każdy z nas jest trochę cudak, co nie.
Bardzo jest ten musical radosny, bardzo pozytywny i porażająco smutny zarazem. Wstrząsający nawet.
W ostatniej scenie główny bohater przenosi się z powrotem do współczesności. Jeden z gości baru pozostaje, żeby mu opowiedzieć, co się wydarzyło po tym, gdy barmanka odpowiedziała na dzwonek do drzwi feralnego wieczoru. Jaki los spotkał każdego z jego lekko ekscentrycznych nowych przyjaciół z przeszłości. Henri otworzyła drzwi, dopływ powietrza spowodował wybuch, wybiegła na ulicę, płonąc i krzycząc o pomoc. Inez się modliła, podczas gdy jej syn, Freddy, szukał wyjścia. Kiedy zorientował się, że dym jest zbyt gęsty, wciągnął mamę pod fortepian, zamknęli oczy i znaleziono ich spopielone ciała razem.
– Proszę, nie mów dalej – mówi Wes, nowy właściciel kamienicy, kryjąc twarz w dłoniach.
– Po pięciu minutach nie było już klatki schodowej – kontynuuje spokojnie duch bywalca klubu UpStairs. – Buddy pomógł Williemu przecisnąć się przez kraty w oknie, ale sam utknął. Spłonął na oczach gapiów. Policja nie usuwała jego szczątków przez cały długi dzień.
– Ale ty… żyjesz?!
– Nie. Mojego ciała nigdy nie zidentyfikowano.
I wtedy ani jednego suchego oka na widowni nie ma.
Kościoły odmawiały pogrzebu ofiar. Kiedy w końcu do tych doszło, niektórzy zostali pochowani jako Unidentified White Male. Tragedia z 1973 została zapomniana na wiele lat. Ten spektakl ją przypomina, ale nie jest ponurym requiem, wprost przeciwnie.

Wypłakałam się i wyruszyłam w dalszą drogę, do Bridge Theatre. Troszkę to daleko od West Endu, ale spacer przyjemny, nad rzeczką.
Londyn tego lata ma trzy Sny nocy letniej, ponieważ kto bogatemu zabroni, ale ja chciałam zobaczyć tylko ten.
I powiem wam, że jest to spektakl fenomenalny.
Jest to również spektakl, który lepiej oglądać na stojąco, pod sceną. Wiem, że nie każdego podnieca perspektywa przestępowania z nogi na nogę przez kilka godzin, ale wierzcie mi, na ogół warto. Groundlings, jak to się ich po angielsku nazywa, zwykle płacą najmniej za bilety, za to najwięcej wrażeń mają. Aktorzy bowiem na ogół starają się wynagrodzić im techniczne niedogodności, wciągając ich do zabawy.
To nie jest adaptacja dla purystów, ale ona doskonale pokazuje brytyjski stosunek do Szekspira – oni go kochają, ale nie podchodzą do niego na kolanach. Potrafią go znakomicie uwspółcześnić, potrafią też wydobyć z niego cały humor. A teatr Bridge, jeszcze pachnący nowością, ma audytorium, które można całkowicie przebudować – jak w tym przypadku, ustawiając ruchomą scenę pośrodku, by widzowie mogli ją otoczyć. Puk huśta się nad ich głowami, wykonując momentami absurdalne wprost akrobacje. W ogóle uroczy jest ten Puk – to zawsze jest postać figlarna, ten w dodatku wygląda jak punk. A żeby było jeszcze goręcej, to nie Tytania zakochuje się w jednym z Rude Mechanicals (którzy zabierają telefon jednemu z widzów, żeby strzelić sobie roześmiane selfie – fantastyczną ktoś ma pamiątkę), ale Oberon. I mają sexy time w wannie z pianą i w ogóle jest przebosko. A oba akty kończy puszczone na full Love On Top Beyoncé, podczas którego groundlings są zachęcani do tańca razem z ekipą, podczas gdy w powietrzu wirują elfy. W finale, na domiar ekstazy „glebingów” (tak się zastanawiałam przez parę dni, jaki byłby polski odpowiednik tego słowa i wymyśliłam, może nie za bystre to, ale zawsze coś) wypuszczane są ogromne balony-księżyce i „glebingi” skaczą, odbijając je pomiędzy sobą jak dzieciaki. Nieprawdopodobna radość. Dawno, być może nawet nigdy czegoś takiego w teatrze nie przeżyłam.

No, a potem nadeszła niedziela i trzeba było wracać do domu.
Czekając na peronie, sprawdziłam od niechcenia moją kartę pokładową i okazało się, że mam bilet na poniedziałek.
The rest is silence.