Jak widać, ciągle nadaję, co oznacza, że przetrwałam moje wystąpienie. Zgodnie z podejrzeniami większość audytorium zajmowała się sprawdzaniem maili. Albo Fejsbuka. Albo przesuwali w lewo i prawo na Tinderze, być może. Jestem jednak dłużniczką osoby, która siedziała w pierwszym rzędzie i uśmiechała się do mnie. Nie wiem, czy kiedykolwiek ponownie się spotkamy, ale ma u mnie duże piwo.
Nie zdążyłam pojechać do domu, więc taka wysztafirowana, w sukienusi i w czółenkach pomaszerowałam z tej imprezy prosto do kina na transmisję Everymana. Tym razem zabrałam znajomych. I dobrze, bo inaczej chyba publiczność dałoby się policzyć na palcach jednej ręki. Nie wiem, czy to przez sezon ogórkowy, czy przez fakt, że nie gra w tym żadne z niebieskookich bożyszczy o międzygalaktycznej sławie. Szkoda. To był naprawdę ciekawy spektakl. Domyślam się, że nie każdemu mógł przypaść do gustu – ale po kolei.
Jest sobie facet. Człowiek sukcesu. Trochę jak Patrick Bateman, choć nieco bardziej sympatyczny. Nie jakiś tam przeciętny Józio – jeden z tych, którzy żyją ponad problemami reszty społeczeństwa. Forsy jak lodu, wypasiony dom, Rolex, imprezy, seks, narkotyki (scena zbiorowego wciągania koki przy dudniącym I Feel Love fenomenalna). Po jednej z takich imprez, jego urodzinowej zresztą, budzi się z wyjątkowo kiepskim samopoczuciem i w wyjątkowo niepokojącym towarzystwie – nieco cudaczny starszy pan obok niego, wciągając lateksowe rękawiczki, przedstawia mu się jako Śmierć i informuje, że Bóg wzywa. Przerażony bohater odmawia i tak rozpoczyna się jego ucieczka przed kostuchą. Król życia, nieposkromiony bon vivant musi stawić czoła dość bolesnej prawdzie – ziemskie prawa dotyczą go tak samo, jak wszystkich innych, choćby z nie wiadomo jakim uporem je ignorował. Próbuje szukać pomocy u ludzi, którzy mogliby pójść z nim, ale przyjaciele przytomnie odpowiadają: „dla ciebie wszystko, stary, ale jak my stamtąd wrócimy?”. Próbuje udowodnić, że jednak był dobrym synem (nie był), że spełniał dobre uczynki (nie spełniał). Liczy, że ocali go majątek – ale czy ktokolwiek zabrał zbytki ze sobą w zaświaty? Może pokuta i umartwianie się? Może wdzięczność za to, co się przeżyło? Musi istnieć coś, co przekona opatrzność, że czas tego konkretnego człowieka – o imieniu Everyman, Każdy – jeszcze się nie skończył. Musi. Tak przynajmniej sądzi Everyman. Nie wie tylko, że jego nerwowa ucieczka przed końcem, usiłowanie oczyszczenia się z win i wytargowania sobie jeszcze paru chwil na świecie – że to wszystko na próżno. Wkrótce się dowie, że w gruncie rzeczy nigdy nie obudził się z tego, co wydawało mu się pijackim snem. Consummatum est.
Nie jest to spektakl kipiący odkrywczymi myślami, to po prostu wariacja na temat „nie znasz dnia ani godziny” (zresztą to uwspółcześniony średniowieczny moralitet), w pewnym sensie – bo to, choć momentami mocne, jest całkiem zabawne – satyra na naszą wiarę w życie wieczne i skłonność do wmawiania sobie, że śmiertelność to problem innych, a my mamy jeszcze mnóstwo czasu.
I jest to olśniewające wizualnie. Jeśli nawet treść nie zachwyci, to formie trudno się oprzeć.
– Czy oni tam drinki piją?… – spytał mój kumpel na parę minut przed rozpoczęciem, wskazując ekran, na którym zapełniała się widownia. Tak, piją. Oni są tacy zepsuci, ci Anglicy, że nawet w teatrze chętnie sączą. A w antrakcie zażerają się lodami, ewentualnie idą odebrać sobie kolejny, czekający na nich w barze interval drink. I oni Napoleona pokonali.
Gorzko ironiczny epilog zdarzył nam się podczas powrotu, gdy o mało nie zostaliśmy zepchnięci z jezdni przez wściekle pędzące porsche ścigające się z motocyklem. Gdyby nie refleks naszego drogiego szofera, który gwałtownie skręcił na tory tramwajowe, to dopiero przednio byśmy się ubawili. Włosy na grzbiecie dęba stanęły. Co z tymi ludźmi?…
Dla otrząśnięcia się wdepnęliśmy jeszcze do podgórskiej knajpy, gdzie akurat plumkał łagodny jazzik na żywo. Ci, co mogli, napili się wina i przed północą wrócili do domu. Zasnęli znacznie później, bo chociaż niemożebnie zmęczeni, nie potrafili się rozluźnić. To był interesujący dzień…