Ektenia

Nie tęskniłam.
Za to po raz wtóry przekonałam się, że szczęście to jednak suche majtki na tyłku, policzki zarumienione od słońca, obolałe mięśnie i gorący prysznic wieczorem. Zasypiałam kamiennym snem, nie doczekawszy ciszy nocnej. Rodzina zrobiła mi zdjęcie, jak po dziewięciu godzinach wytrwałego marszu siedzę zmarnowana okrakiem na granicznym słupku, ubłocona po kolana, wsparta o kijek i rozpaczliwie wysysam ostatnie krople z termosu. Bywało trudno. Bywało, rzecz jasna, pod górę – bo choć Beskid Niski jest niski, to jednak podejścia – na przykład od Przełęczy Pułaskiego w dowolną stronę, Lackowej lub też Ostrego Wierchu (wyjątkowo trafna nazwa…) – potrafią człowieka okrutnie sponiewierać. Bardzo stromo. Po drodze lubi leżeć zwalony pień albo dwa.
Ale są i nagrody za tę udrękę. Łąki po horyzont. Drugie śniadanie pod cerkwią w Bielicznej, wsi, której już nie ma. Gapiący się na mnie zając. Rodzinka bocianów łażąca rankiem po pastwisku. Maliny rwane prosto z krzaka. Kapliczki z prawosławnymi krzyżami w zdziczałych, dawno opuszczonych sadach – jabłka, gdyby kto był ciekaw, nie nadają się już do jedzenia. Borowiki, o które się potykałam, ja, dla której grzybobrania zawsze były udręką, bo zwykle nie zauważam grzyba nawet, gdy do mnie macha. Godziny błogiej samotności. Zachwycające przestrzenie. Herbata z garnka stojącego w palenisku w bazie namiotowej pod Rotundą, pilnowanej przez dziarskie kocię. Uroczy ojciec Mojżesz tłumaczący ikonostas w wysowskiej cerkwi. Ciasto za dwa i pół złotego w Blechnarce.
– Dla wszystkich, którzy tędy przechodzą, to jest koniec świata – gospodarz podaje mi herbatę. – A dla nas to początek.

Słońce zachodzi nad wzgórzami, koniki polne koncertują w trawie po pas. Pies pasie stadko kaczek, te oddalające się samowolnie od szeregu natychmiast przywołuje do porządku. Niechętnie kończymy popas, zarzucamy plecaki na ramiona, wędrujemy powoli w kierunku ciepłych łóżek i zimnego piwa, wzdychamy do widoków, spójrz, jaka wspaniała łąka – gdy wtem pośrodku tej łąki wyłania się z kwiatów golas, pulchny golas, który wyraźnie zażywał na pustkowiu kąpieli słonecznej. Trudno powiedzieć, kto bardziej zaskoczony. Golas wytrzeszcza oczy, pada plackiem w chaszcze i tyleśmy go widzieli.
Przez trzy dni słońce świecące mi w oczy stawiało mnie do pionu o siódmej, pakowałam plecak i w drogę. Czwartego dnia jakoś pociemniało. Wyszłam rankiem po mineralną, a gdy wróciłam, musiałam rozebrać się do rosołu.

Ściana deszczu.

Błogi spokój, żadnej napinki, kurczowego trzymania się planów. Cisza i uciecha, że nic nie muszę.
Kiedyś, gdy już nie będę wydawać każdego przyoszczędzonego grosza na bilety lotnicze, kupię sobie tam kawałek ziemi, postawię mały drewniany domek i wieczorami będę z przyjaciółmi – oraz, jasna sprawa, panem i władcą – pijać wino, patrząc na mgły snujące się w dolinach.
Zmieniają się już te okolice, samotne, puste, z niezwykłymi historiami zepchniętymi w zapomnienie. Rosną w nich dacze i oczywiście pensjonaty z kuchnią wegańską i warsztatami śpiewu gardłowego, 180 zyli za osobodobę, ale nie przypuszczam – może naiwnie – żeby Beskid Niski podzielił los Bieszczadów. I kiedyś, któregoś dnia, będę tam wychodzić do ogródka po miętę i jabłka na szarlotkę.

Od jutra znowu obcasy, sukienki, podwójna warstwa ulubionego błyszczyka – dziś jeszcze luz, opatrywanie podrapanych w krzaczorach łydek, czyszczenie niemiłosiernie ubłoconych butów, przeglądanie zdjęć. Ciągle nie wiem, która jestem bardziej prawdziwa.
Być może najprawdziwsza będę któregoś z nadchodzących wieczorów, bo ulubiona porcja testosteronu właśnie zbliża się na powrót ku granicom ojczyzny. Wpatruję się w telefon jak małolata.

Dlaczego (nie) warto się żenić

Nigdy nie zabieram laptopa na urlop. Nie zabieram też empetrójki, bo łażenie po górach z słuchawkami na uszach to byłby grzech.
Zabieram tylko mój wysłużony notesik. Tym razem przybyło wiele zapisanych maczkiem stron. Pisałam czasami przy obiedzie, czasami wieczorem na balkonie, owinięta w oba polary, z zasłużoną szklaneczką żołądkowej na dobranoc. Razem ze zmrokiem zapadała całkowita cisza. Dopiero przed szóstą rano gdzieś zaczynał piać samotny kogut. Ciemności nieprawdopodobne. Gwiazdy nad głową – również. Dawno nie widziałam takiego nieba.
Nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie zapomniała. Padło na piżamę. W domu nie używam, więc łatwo mi o niej zapominać – to nie pierwszy raz. Miałam za to latarkę, nóż, korkociąg i solidne buty, których teraz nie umiem doczyścić. Przynajmniej widać, że wróciłam z gór.
Na przyszły sezon będę musiała kupić sobie nowe, bo te zaczynają mi przemakać. Chyba je dobiły wiosenne Tatry.

Wiem, przewidywalnie, ale trudno – jestem zachwycona, zakochana, wróciłabym pierwszym autobusem. Trudno pozbyć się wrażenia, że trafiło się do innego świata. Wioseczki maleńkie jak dłoń, cebulaste wieżyczki cerkwi wyrastające spomiędzy drzew. Pochylone prawosławne krzyże na leśnych cmentarzach z pierwszej wojny światowej. Walące się chyże. Owocujące zdziczałe jabłonki w zapomnianych sadach.
Na szlakach błoto nieprawdopodobne. Podobno Beskid Niski słynie z błota. Szlaki, no właśnie. Jeśli komuś słowo ‚szlak’ kojarzy się z trasą na Klimczok lub na Halę Gąsienicową przez Królową Kopę – proszę zapomnieć. W Beskidzie Niskim szlak to albo wspomniane błoto po kolana, albo pozarastana chaszczami ścieżynka. Idąc, trzeba nie raz i nie dwa przeskoczyć powalone drzewo lub przeczołgać się pod nim. Gałęzie walą po pysku, a buty zapadają się w mlaskającym błocku. Pysznie, prawda? Co więcej, oznakowanie jest… takie sobie, mówiąc oględnie. Za to bardzo przyjemnie idzie się szlakiem granicznym, mijając słupki to z lewej, to z prawej strony (skutkiem ubocznym było 12 esemesów o treści „Witamy na Słowacji”). Co jakiś czas mija się też słupy, z których zdjęto tablice z napisem POZOR! . Została tylko jedna, chyba na pamiątkę dla turystów.

Gdybym miała euro przy sobie, sturlałabym się na dół do Cigelki po Starą Myslivecką dla taty.

Jednego dnia wybrałam się z Wysowej przez Ropki do Bielicznej, nieistniejącej już wsi, stoi tam jedynie cerkiew. Idzie się tam jednak ścieżką bez szlaku, a ja po pierwsze byłam sama, a po drugie – Beskid Niski to góry niewysokie, ale bezludne, są w nich za to i wilki, i niedźwiedzie. To pobudza wyobraźnię, prawda? Zwłaszcza, gdy obok w lesie trzaśnie gałązka, zaszeleszczą liście. Gdy pośrodku dróżki natrafi się na, hm, parujący ślad należący niewątpliwie do jakiegoś zwierzątka. Czytałam swego czasu wywiad z pracownikiem jednego z naszych parków narodowych, który mówił, że chodząc po górach, nie zdajemy sobie sprawy z tego, przez ile par ślepi jesteśmy obserwowani, i to czasem z bardzo bliska.
Poszłam zatem na Ostry Wierch. Nazwa wyjątkowo trafna – podejście co prawda krótkie, ale płuca można wypluć. I proszę sobie wyobrazić, że kogoś jednak spotkałam po drodze. Dogoniłam dwóch starszych panów, którzy zaprosili mnie na herbatę i ciastka, bo – jak to ujęli – dla nich każdy w górach to przyjaciel. Dalej szliśmy już wspólnie. Panowie przesympatyczni, z ogromną wiedzą, przyjemnie było słuchać ich opowieści, a na każdym przystanku częstowali mnie nowymi łakociami. Okazało się, że jeden z nich jest bratem naszego himalaisty.
– On się nie ożenił, to i biega po Himalajach. Ja się ożeniłem, więc po Beskidach…
No proszę! Mam szczęście do takich spotkań.
Opowiadał piękne historie o swojej żonie, którą poznał na szlaku w Tatrach.
– Szedł za mną taki facio, metr pięć w kapeluszu. Patrzę na tego kurdupla, a to dziewczyna. Oglądaliśmy razem jelenie na rykowisku, na Hali Pisanej. No i tak zostało.
Pożegnaliśmy się miło u celu. Może jeszcze kiedyś się spotkamy. Chciałabym.
Następnego dnia za to cofnęłam się z gór – takich niby niedużych, najwyższy szczyt ma 1002 metry. Jak niepyszna wracałam na dół. Wybrałam sobie trasę przez Kozie Żebro, Regietów Wyżny i Obycz. Dotarłam do jednej trzeciej. Na początku było i owszem, uroczo. Piękny las, gęsty jak u braci Grimm. Jeżyny do zrywania garściami. Rydze. Błoto, oczywiście. Im wyżej, tym bardziej gęsta była mgła, a później wiatr rozszalał się tak, że potężne buki gięły się jak trzciny. Huczało, szumiało, coraz mniej było widać. Wrażenie przerażające. Może bym jakoś zalazła na miejsce przeznaczenia, pytanie tylko – po co w takich warunkach. Żadna frajda, tylko strachu można się najeść. Tam nie ma schronisk co parę kilometrów. Tam NICZEGO nie ma, człowiek jest pozostawiony sam sobie, z tym, co niesie na plecach, a ja w tym roku już wystarczająco wiele razy kusiłam los.

Zawróciłam i poszłam otrzeć łzy nad obiadem w słynnej Gościnnej Chacie w Wysowej. Rany boskie, jak oni tam jeść dają… Mam lekkie uczulenie na karczmy regionalne, rzępolenie sksypecków nad uchem i kwaśnicę w wydumanej cenie. Jedliście kiedyś moskola z mikrofalówki? No właśnie. To wiecie, że napastnik trafiony nim w skroń nie dożyłby jutra. Ale to miejsce jest inne. Ryzykując obwodem w talii (poszedł…), przetestowałam połowę menu i polecam, bo karmią pysznie, obficie i niedrogo. I po łemkowsku.
Smutne, jak dużo swego czasu zrobiono, żeby tę kulturę zniszczyć. Nie udało się do końca i pomaleńku to wszystko się odradza.

Wysowa to takie uzdrowisko, po którym biegają gęsi, a jednego popołudnia pod cerkwią w tak zwanym centrum widziałam chłopaka prowadzącego na łańcuchu krowę.
Nie pijcie wody „Franciszek” – słony, żelazisty koszmar. Za to ponoć na kaca dobry.
Z balkonu natomiast widziałam stajnię i pastwisko. Codziennie rano konie były wypędzane na trawkę. Ganiały się tam, bawiły ze sobą, fukały na siebie. Przed zmierzchem wracały do stajni, pędem. Przepiękny widok. Spłukawszy z siebie pot i błoto pod gorącym prysznicem, szczelnie zapięta w ciepłej kurtce, słuchałam słowackiego radia (nie wiem, jaka to stacja, ale grali fenomenalnie – jednego wieczora trafiłam na program z muzyką tybetańską; proszę sobie wyobrazić, jak te gongi brzmiały na tym mglistym pustkowiu) i przyglądałam się tym koniom z zachwytem. To mi wystarczało do szczęścia. Nie chcę brzmieć jak serialowa nawiedzona karierowiczka, co to na zadupiu odkryła sens życia, ale naprawdę czuję się zresetowana.
Muszę tam wrócić.
Mam tylko nadzieję, że nie trafię na tego pana kierowcę autobusu, co przez blisko cztery godziny podróży umilał pasażerom życie muzyką zespołu Baciary. Ktokolwiek z państwa bywa regularnie na południu Małopolski, ten na pewno zna szałowe przeboje tej kapeli. Kto jakimś cudem uchował się przed nimi – proszę, tu jest próbka.

To nie są góry dla celujących w zdobywanie szczytów. Z pewnością nie góry dla lubiących przylansować trekkingowym ciuszkiem z najwyższej półki – zniszczy się. To nie jest miejsce dla ludzi, którzy boją się samotności. To jest miejsce dla ludzi, którzy chcą ze sobą pogadać, odkupić może jakieś winy, zmęczyć się mocno i oddalić od wszystkiego. Bo jedynym towarzystwem zwykle jest nasz własny cień, ewentualnie krowa lub przysypiający w rowie lokalny pijaczek.
Teraz muszę wszystko wyprać i powoli, ostrożnie wrócić na ziemię.
Dom przywitał mnie korkami, zgiełkiem, rozjeżdżonym przez machiny budowlane skwerem i wiadomością od właściciela uroczo owłosionych łydek, że niniejszym wyjeżdża z wycieczką zakładową na festiwal do Opola. Że niby służbowo. W proteście nie zamierzam tego oglądać. Telewizji właściwie nie oglądam i tak, ale przez najbliższe wieczory nie będę oglądać jeszcze bardziej.