Brunost

Tak naprawdę to ja wcale nie zamierzałam znaleźć się w Oslo. Kiedyś tak, owszem, ale niekoniecznie tego lata. Niemniej, jak powszechnie wiadomo, dla mnie wystarczającym powodem do wyjazdu jest to, że jeszcze gdzieś nie byłam. A że nadarzyła się bardzo sympatyczna okazja, no to poleciałam. Musiałam wstać o trzeciej w nocy, bo samolot odfruwał w porze absolutnie morderczej, i wcale nie byłam z tego powodu zadowolona. Gdy wylądowałam i wyściubiłam nos z dusznej kabiny, nos zarejestrował przenikliwe zimno. Nie spodobało mi się to ani trochę. Mimo to wróciłam cała w rumieńcach. Ee, dosłownie.

Sweterek owszem, przydawał się po zmierz… powiedzmy, że wieczorem. Za dnia można było paradować i w bikini, bo pogoda była piękna, a niedaleko centrum miasta leży lesista wysepka z plażami – może niezbyt spektakularnymi, ale jednak. Niedaleko to znaczy pięć minut promem od przystani w centrum Oslo. Gdyby kto był ciekaw, morze upiornie zimne, co tubylcom oczywiście nie przeszkadzało w kąpielach i trenowaniu skoków do wody. Na wysepce, która może i ma rozmiary chusteczki do nosa, ale mieści między innymi ruiny średniowiecznego klasztoru, można się ukryć w cichym zakątku z widokiem na fiord i piknikować do upadłego – no, w każdym razie do ostatniego promu kursującego pod Ratusz.

wpid-20150611_173901.jpg

Promy, no właśnie. Jeśli pamiętacie poprzednie relacje, to wiecie, że autorka nieszczególnie lubi podróże drogą wodną, ze względu na wybitnie przykre doświadczenie z młodości. Niestety co jakiś czas trafia w miejsce, w którym jest na taki transport skazana. Wreszcie się przyzwyczaja, ale pierwszemu razowi zawsze dotyczy ten sam irytujący zestaw rozważań (ciekawe, jak tu jest głęboko? czy to powinno tak się kołysać? czy naprawdę nie możemy usiąść bliżej wyjścia? czy górny pokład powinien mieścić aż tylu pasażerów? czy ten wycieczkowy kolos płynący przed nami robi duże fale? czemu odpływamy tak daleko od brzegu? gdzie są kamizelki ratunkowe? dlaczego nie robią takiego safety demo jak w samolotach? wcale nie uważam, żebym zbyt mocno trzymała się siedzenia, ale czy ktoś może ma przy sobie odrobinę koniaku?…). Ale na Hovedøyę, tę właśnie wysepkę, inaczej niż statkiem nie da rady. Do muzeów na półwyspie Bygdøy owszem, da się autobusem, ale bądźmy twardzi, to tylko dziesięć minut na morzu, wytrzymasz… Jak na ironię, właśnie w Oslo odkryłam, że nie tylko nie jestem osamotniona w mojej fobii, ale też mam w niej całkiem interesujące towarzystwo. Thor Heyerdahl – ten, który tratwą Kon-Tiki przepłynął Ocean Spokojny – bał się wody i ledwo umiał pływać (o żeglowaniu nie wspominając), gdy wyruszał w swoją podróż.
Nie lubicie morza? Plażowanie nie bardzo? Nie ma najmniejszego problemu. Wsiadacie w metro w kierunku stacji Frognerseteren, kolejka tuż po opuszczeniu ścisłego centrum wyjeżdża spod ziemi, więc jedziecie sobie, obserwując, jak wagonik wspina się wśród wzgórz, a w dole błyszczy morze, i po trzydziestu minutach wysiadacie w środku czegoś, co do złudzenia przypomina nasze Beskidy – gęsty las, błotniste szlaki, kamieniste ścieżki. Szarlotka w schronisku. Komary. Podmokłe łąki. A między tym wszystkim jezioro, nad brzegami którego można, oczywista, piknikować. Można też stopę zamoczyć, ma się rozumieć. Włos może ździebko się jeży, niemniej da się.
Koniec końców, gdy żadna z opcji przyrodniczych (łącznie z miejskimi parkami, w których kwitną jeszcze bzy, dozwolone jest leżenie na trawnikach i przytulanie się do drzew – tak stało na tabliczce pod Pałacem Królewskim) turysty nie przekonuje, turysta może łazić od muzeum do muzeum i gapić się z zachwytem na takiego na przykład Muncha.

Gdy weźmiecie do ręki dowolne pismo podróżnicze i przeczytacie o dowolnej europejskiej stolicy, najpewniej dowiecie się z tekstu – zwłaszcza jeśli autor cierpiał na brak weny – że to miasto kontrastów.
Problem z Oslo polega na tym, że do niego to określenie pasuje. Spójrzcie tylko. To wszystko mieści się w granicach administracyjnych stolicy Królestwa Norwegii.

Wrócę po więcej, gdy tylko nadarzy się kolejna okazja, a pewnie się nadarzy, bo gdy człowiek chce, to jakoś tak sam się o te okazje stara…
I tak, to prawda, co mówią – światło jest niesamowite.

Interwebular absence

Kilkudniowa nieobecność w sieci zrobiła mi wyjątkowo dobrze, bo przeczekałam nieświadomie parę burz i nie wdałam się w parę zapewne jałowych dyskusji, a poza tym gdy tuż po powrocie włączyłam na nowo transfer danych, odkryłam, że w sumie to nic ważnego się nie wydarzyło. A ja, chodząc po lasach, wylegując się na plażach i ciesząc się nieustającym dniem, mogłam przynajmniej odpocząć. Chciałabym powiedzieć, że wreszcie się wyspałam, gdyby nie fakt, że nieustający dzień właściwie nie pozwalał spać. Dla zilustrowania – tak miały się sprawy odpowiednio kwadrans po dwudziestej trzeciej i tuż po trzeciej nad ranem.

Rozwlekły opis będzie najpewniej jutro (choć nie mogę obiecać), a tymczasem na zaostrzenie apetytu jeden ze spotkanych na urlopie tubylców.

SONY DSC