I’m a superstar in a wonderbra

Przedczoraj po zmierzchu szłam przez pozamykany przed nocnym pokazem fajerwerków Londyn, złorzecząc, że muszę nadkładać drogi, przeciskać się przez dziki (i częściowo już wstawiony) tłum i w ogóle po co mi to, w przyszłym roku spędzę sylwestra w domu.
Wczoraj wszakże, lecąc nad Europą, wzdychałam smętnie.
Nie dogodzisz.
Był to wyjazd, muszę przyznać, wyjątkowo udany. Być może najbardziej w tym roku (wybacz, mały paskudo). Każdego dnia przynajmniej raz płakałam, to fakt. Ale nie dlatego, że byłam nieszczęśliwa – wprost przeciwnie. To była wycieczka pełna silnych emocji, dobrych emocji. W jakiś przewrotny sposób oczyszczająca. Głównie moje konto, choć nie tylko.

Zaczęłam od musicalu. Tu muszę podkreślić, że ja za musicalami aż tak znowu nie przepadam. Dawkuję je sobie bardzo oszczędnie. A jednak, gdy usłyszałam o Romantics Anonymous, nos zmarszczył mi się znacząco i zanim zorientowałam się, co czynię, miałam bilet w koszyczku. Skusiłam się z dwóch powodów. Po pierwsze, rzecz wystawiana być miała w moim ulubionym teatrze na całym tym łez padole, Sam Wanamaker Playhouse. Po drugie natomiast, reżyserii podjęła się Emma Rice, dyrektor artystyczna Shakespeare’s Globe, z którym rozstała się niby w zgodzie po tym, jak uznano, że jej spektakle są jednak zbyt nowatorskie. Było to dla mnie ogromne rozczarowanie, bo lubiłam te jej barwne, głośne, krzykliwe adaptacje. Tym samym jej pożegnalny spektakl zobaczyć musiałam.
Jest to opowieść – na motywach filmu zresztą – o dwojgu chorobliwie nieśmiałych ludzi i o tym, co ich ze sobą połączyło, mianowicie o czekoladzie. I tu dygresja.
Gdy po raz pierwszy weszłam do Sam Wanamaker Playhouse, w maju 2014 roku, natychmiast pomyślałam, że to miejsce wygląda jak bombonierka. Jest maleńkie, intymne, siedzi się na ławeczkach niewygodnych biodro w biodro, więc i zażyłość ze współwidzami większa niż w normalnym teatrze, a aktor oglądany nawet z najdalszego punktu jest na tyle blisko, że zauważycie, iż prawego policzka nie dogolił; wnętrze z jego złoceniami naprawdę przypomina zdobione pudełeczko. Nie sposób byłoby znaleźć lepszego miejsca dla tego przedstawienia. Od progu bowiem macie wrażenie, że oto w jakiś czarodziejski sposób znaleźliście się w pudełku pralinek. Dostajecie zresztą czekoladkę od dziarskiej, mówiącej li po francusku panienki – zaznacza ona przy tym, że nie wolno czekoladki zjeść od razu, ale dopiero na sygnał. Bo to magiczna czekoladka.
Czekoladka odgrywa w przedstawieniu rolę rybki Babel, jeśli czytaliście Douglasa Adamsa.
Nie muszę dodawać, że kupiona zostałam od razu.
Ale tak naprawdę coś innego w tym spektaklu mnie ujęło. Nie słodycze, nie czarowna muzyka, nie wspaniałe role (poza dwojgiem głównych bohaterów aktorzy mają po trzy wcielenia i niekiedy tempo, z jakim przeskakują pomiędzy nimi, jest imponujące – ja w takim czasie z trudem bym jeden trampek zasznurowała, a oni przebierają się caluchni łącznie z peruką). Sama historia. Historia uczucia rozkwitającego pomiędzy ludźmi, którzy boją się własnego cienia. Którzy nie potrafią okazać komuś, że jest im bliski – bardzo by chcieli, ale gdy się za to zabierają, wychodzi im koślawo. Dla których prosta konwersacja, a już nie daj Bóg spojrzenie komuś w oczy to wyzwanie dnia. Widzicie, ja wiem, jak to jest i może dlatego tak mnie ten spektakl wzruszył. Wiem, że nieśmiałość, która postronnym może wydawać się urocza, wcale taka urocza nie jest. Jest osobliwym rodzajem paraliżu, który sprawia, że trudno nabrać powietrza w płuca, nie sposób mówić pełnym głosem, bo gardło ściśnięte, dłonie lodowate, w głowie pustka. Zupełnie jak bohaterka tego przedstawienia, ludzie nieśmiali wolą nie odnosić sukcesów lub świętują je po cichu, bo nie muszą wtedy się bać, że ktoś będzie na nich patrzył. Przez wiele lat celowo wystawiałam się na sytuacje, które mogły mnie zestresować, żeby pozbyć się nerwów – albo choć nauczyć się trzymać je na wodzy, żeby nie były aż tak widoczne. Jakiś tam postęp poczyniłam, to fakt. W końcu jednak walczyć z moją nieśmiałością i wycofaniem przestałam. Zrozumiałam bowiem, że nie muszę być przebojowa, nie muszę najgłośniej się śmiać, a w barze tańczyć na stole, nie muszę natychmiast ze wszystkimi się zaprzyjaźniać, nie muszę chcieć kontaktu fizycznego z ludźmi, których nie znam, nie musi wszędzie być mnie pełno, nie muszę koniecznie mieć czegoś do powiedzenia na każdy temat – bo to nie będę ja. Ja jestem cicha i wszystkim przejmuję się zanadto, i czasami wyglądam, jakbym musiała pooddychać przez chwilę do torebki. Tak mam. I już. Może i moja nieśmiałość nie jest słodka i rozczulająca dla mnie, ale skoro bywa słodka i rozczulająca dla innych, to może w sumie nie ma co udawać pyskatego mocarza?…
Śliczne to było popołudnie i wszyscy opuszczali widownię uśmiechnięci.
Autorka również.
By, otarłszy niedyskretnie łezkę wzruszenia, pobiec do Donmar Warehouse, gdzie oczekiwał jej sam James Norton.
(To znaczy, James Norton tak naprawdę mnie nie oczekiwał, bo i też na swoje szczęście nie ma pojęcia o moim istnieniu. Taka figura retoryczna. Niech mam coś z życia).
Oczywiście się zgubiłam. O ile po głównych arteriach West Endu mogę maszerować z zamkniętymi oczami, o tyle te uliczki kręte to moje przekleństwo. Ja mam fatalną orientację w przestrzeni. Wreszcie wpadłam zdyszana do baru w Donmar, zaordynowałam lampkę wina i udałam się na widownię, gdzie niechcący stałam się świadkiem kłótni pewnej pary. Para siedziała w rzędzie obok mnie. SiedziałaBY, gdyby się nie pokłóciła – szeptem co prawda, ale i tak wszyscy słyszeliśmy – i pani odmówiła kategorycznie zajęcia miejsca obok pana. Nie wiem, o co poszło. Pan usiadł, pani stała nadąsana. Ponieważ obsługa w londyńskich teatrach jest uprzejma, ale gotowa porazić was prądem, gdy nie współpracujecie, na 15 sekund przed rozpoczęciem spektaklu madame zgodziła się usiąść, ale w trakcie oklasków opuściła przybytek, ciągnąc za sobą długi i obfity tren swojego focha. Nigdy nie zrozumiem ludzi.
Ta jednakże kłótnia była ciekawym wprowadzeniem do samego przedstawienia, którego osią też jest związek. Ot, dwoje młodych i pięknych Amerykanów mieszka sobie w Paryżu, w dzielnicy Belleville. On ma świetną pracę, ona… no, poszukuje, powiedzmy, ale mieszka w Paryżu z przystojnym, odnoszącym sukcesy mężem u boku. Cóż może pójść źle, państwo zapytają.
Otóż od pierwszych scen widz czuje, że coś tu nie gra. Co gorsza, żadnego z dwojga bohaterów nie potrafi obdarzyć szczerą sympatią. I co gorsza, zachodzi w głowę, jakim cudem oni w ogóle są razem.
Paryż okazuje się piekłem, w którym dwoje ludzi uwięziło się z powodu pozornie niewinnych kłamstw. Jak wiemy, żeby przykryć jedno kłamstwo, wymyśla się drugie. Spirala się nakręca, aż wreszcie pęka. Ich piękny Paryż zawala się pod ciężarem fałszu i miłości, której nigdy chyba nie było, a jeśli była, to nie taka, która buduje, tylko taka, która ciągnie w dół.
Lubię historie pozornie o niczym. Największe tragedie przecież rozgrywają się właśnie w czterech ścianach mieszkań w ładnych miastach, najbardziej winni są ludzie pozornie doskonali.

Sobota.
Autorka leniwie zsuwa nóżkę z łóżka o ósmej rano, wymacuje kapciuszek, bierze prysznic, nakłada bransoletki, stawia kołnierz i zasuwa na wczesny lunch do Wellcome Collection po sąsiedzku. Wspaniałe muzeum – jak większość w Londynie, darmowe. Możecie sobie obejrzeć kolekcję pił do amputacji, krzesła porodowe sprzed wieków, zmumifikowane głowy i sztuczne nogi. A potem możecie zamówić dobrą herbatę i zjeść do niej naprawdę dobrą tartę. A że Tottenham Court Road za rogiem, to i za 20 minut szybkim krokiem będziecie na West Endzie.
Ale nie szłam na West End.
Przemierzyłam marszem Strand i przez Waterloo Bridge wmaszerowałam wprost w objęcia teatru Old Vic.

Złą prasę miał Old Vic ostatnio. Bo wiadomo, poprzedni dyrektor artystyczny i tak dalej.
Jest to jednakże wspaniały teatr, z bogatą historią i niezmiennie w czołówce. Wchodzących wita neon mówiący: „Dare, always dare”. Te słowa miała ponoć powieszone nad biurkiem jego pierwsza dyrektor, Lilian Baylis, postać raczej niesamowita.
Tenże teatr postanowił wystawić Opowieść wigilijną. Wiadomo, święta. I choć myślałam, że znam przecież tę historię doskonale z licznych adaptacji, i że jest to raczej przeznaczone dla ludzi, którzy jeszcze chodzą wcześnie spać i nie mają dowodów osobistych, kupiłam bilet i poszłam. Przeżyłam dzięki temu dwie doskonałe godziny, popłakałam się niemożebnie (nie tylko ja – facet obok mnie łkał rzewnie i bezwstydnie, i bardzo dobrze, teatr po to jest, żeby czasem spuścić trochę emocji, po prostu, jak dziecko). Można udawać cynika, wiecie, można mówić, że nie przepada się za całym tym bożonarodzeniowym cyrkiem i tak dalej, można mówić, że dorosłemu już tego i owego nie wypada – a jednak znienacka zdarza się coś, co sprawia, że oczy bardzo się pocą i zapomina się na dwie błogosławione godziny o całym świecie na zewnątrz.
Oto jest Ebenezer Scrooge, okropny, zgorzkniały. I trzy duchy świąt, które go odwiedzą, nim zegar wybije pierwszą. Scrooge’a gra Rhys Ifans – tak, ten sam. Spike z Notting Hill i sexy radio DJ z Radia na fali (uwielbiam). Wyśmienity aktor.
Podczas spektaklu na widownię pada gęsty śnieg i sfruwają brukselki na malutkich spadochronach.
Tak.
Brukselki na spadochronach.
Gdy myślicie, że w teatrze widzieliście już wszystko, sfruwają na wasz podołek brukselki. Na spadochronach.
Po spektaklu lekko spłakana pobiegłam za róg; gęgam swoje „przepraszam, nie chcę zajmować ci czasu” i mówię coś kosmicznie głupiego, co – jak to na ogół bywa – budzi zainteresowanie tego bardzo wysokiego kolesia, który, mimo że wyraźnie biegnie po coś do zjedzenia między dwoma spektaklami, zatrzymuje się na chwilę, by pogadać, składa zamaszysty podpis na moim bilecie, uśmiecha się do mnie i życzy mi szczęśliwego nowego. Jak na osobę, która z rzadkimi wyjątkami nie uprawia stagedooringu, z przyczyn opisanych kilka akapitów wyżej, to całkiem nieźle mi poszło, myślę. No i teraz nowy rok musi być szczęśliwy!
(A tutaj możecie posłuchać, jak Rhys mówi w swoim ojczystym języku. On na pewno potrafi wymówić „Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch”).

Pozostając na południowym brzegu, wolnym kroczkiem (z przerwą na grzane wino) podreptałam do National Theatre, a że byłam dużo za wcześnie, to spłukałam się sakramencko w tamtejszej księgarni. Powinnam jej unikać, ale jakoś zawsze mnie tam zaniesie. Zataszczyłam moje zakupy na widownię, usiadłam i obejrzałam Follies. Bo Imelda Staunton, wiadomo. Imelda Staunton to zwierzę sceniczne, jakich mało. Drobniutka postać o potężnej charyzmie i głosie, który obudziłby nieboszczyka. Sam spektakl fabuły może nie ma zbyt złożonej, ba, ma ją przeraźliwie prostą – ot, spotkanie dawnych gwiazd rewii po latach, odżywają wspomnienia, budzą się dawne, niespełnione miłości – ale jest takim rasowym, klasycznym musicalem z piosenkami Sondheima, z piórami i cekinami, ze stepowaniem i obrotową sceną. Nie jest to moja teatralna bajka do końca, ale przyznam, że oglądało mi się to z wielką przyjemnością, bo jest to po prostu niesłychanie dobrze zrobione, podręcznikowo wręcz. No i te cekiny. Będzie u nas w kinach, więc polecam. Zwłaszcza dla Imeldy. Trudno uwierzyć, że ta skromna starsza pani w garsonce to toksyczna i pociągająca Martha z Kto się boi Virginii Woolf.

Taka to była sobota.
W niedziele na ogół teatry w Wielkiej Brytfannie są zamknięte, ale że była to niedziela wyjątkowa, trafiły mi się dwa spektakle, w tym jeden wieczorny, ku mojej ogromnej radości. Najpierw udałam się wszak do muzeum. Do Sir John Soane’s Museum, które chyba stało się moim ulubionym z ulubionych, choć nie ma w nim kawiarni ani kanap do kontemplowania dzieł sztuki. Są za to tych dzieł sztuki setki, zgromadzone w ciasnej przestrzeni domu przy Lincoln’s Inn Fields, nietkniętego od 180 lat. Jeśli do Londynu nie wybieracie się w najbliższym czasie, a chcielibyście zobaczyć to absolutnie niewiarygodne miejsce – mam znakomitą wiadomość, otóż muzeum zdigitalizowano i tutaj możecie je zwiedzić. Soane, wybitny architekt, wolnomularz i zapalony kolekcjoner, życzył sobie, by jego oszałamiające zbiory były w pełni dostępne i tak się stało. W jego domu zatem (może to i dziwne, ale naprawdę niemal czuje się tam czyjąś obecność) jest nieco klaustrofobicznie od natłoku rzeźb, obrazów, szkiców, archeologicznych skarbów – łącznie z alabastrowym sarkofagiem faraona Setiego. Coś cudownego. Niesłychanie pobudza wyobraźnię. Natychmiast pomyślałam, że aż chciałoby się spędzić tam noc. To co prawda raczej niemożliwe, ale wyczytałam, że można zorganizować sobie prywatne zwiedzanie po zmroku (może sprawdzę, gdy będę przy forsie, co przy moim stylu życia nastąpi w przyszłym życiu).
Opuściwszy muzeum, pospacerowałam sobie przez podekscytowany sylwestrowo Londyn aż pod Tower Bridge. Długi był to spacer, ale nienudny. Nieopodal Tower Bridge otwarto kilka miesięcy temu nowy londyński teatr, nazwany – w życiu nie zgadlibyście – Bridge Theatre. Teatr jest duży, pachnie jeszcze nowością, ma wygodne fotele, dobrze zaopatrzony bar (można sobie zamówić na antrakt świeżo wypiekane magdalenki). Ma też gwiazdy w spektaklach, ponieważ jego głównodowodzącym jest były dyrektor artystyczny National Theatre, Nicholas Hytner, człowiek, za czasów którego w tymże pojawiły się największe hity – War Horse, Dziwny przypadek psa nocną porą czy też Frankenstein z dwoma nikomu nieznanymi aktorami w rolach głównych. To za czasów Hytnera pojawiły się tanie bilety i retransmisje spektakli. A i sam wyreżyserował na przykład Otella na tej scenie. Nawiasem mówiąc, Hytner wydał bardzo dobre i zabawne wspomnienia z czasów swojego kierowania jedną z najważniejszych scen tego globu, Balancing Acts, które serdecznie polecam. Nie tylko dlatego, że urodził się 7 maja, jak najdoskonalsi ludzie na tym świecie (autorka skromnie spuszcza oczy). Teraz jednakże Hytner ma swój własny teatr, a w tym teatrze Młodego Marksa z Rorym Kinnearem w roli tytułowej i prześwietnym oraz jakże przystojnym Oliverem Chrisem w roli Engelsa. Też będzie w kinach. Dobre – są momenty bardzo błyskotliwe – ale nie z gatunku spektakli zmieniających życie. Ot, przyjemnie zobaczyć. Czarujący Engels troszkę kradnie Kinnearowi – trochę dziwnie oglądać go z włosami… – przedstawienie.
Wyszłam rozbawiona, ale nie poruszona. Szczęśliwie nie był to koniec mojej wycieczki. Musiałam tylko wrócić na drugi brzeg, co proste nie było, ponieważ trwały już przygotowania do sylwestrowego pokazu sztucznych ogni pod London Eye – co w praktyce oznacza zamknięcie części nabrzeża oraz niektórych mostów. Autorka maszerowała zatem wybitnie okrężną trasą, klnąc pod nosem i mając nadzieję, że się nie spóźni.
Zdążyłam.
I bardzo się z tego cieszę.
Albowiem miałam najlepszy koniec roku, jaki mogłam sobie wymarzyć.
A rok ów ogólnie nie był dla mnie lekki – co zapewne mogliście wyczytać między wierszami i nie tylko.
Czasami jest tak, że coś wcale was nie interesuje, po czym nagle słyszycie w głowie głos opatrzności mówiący: KUP BILET. Macie jakieś takie dziwne przeczucie, że powinniście to coś zobaczyć. I tak właśnie było z Everybody’s Talking About Jamie.
Od dwóch dni mam ochotę mówić tylko o Jamiem, to fakt.
Kim jest Jamie, zapytacie.
Otóż Jamie Campbell to jak najbardziej prawdziwy chłopak z Sheffield, który jako nastolatek już wiedział, że chce zostać drag queen. I został. Pewnego dnia ktoś wpadł na pomysł, by z jego historii zrobić musical. Tak też się stało i spektakl stał się sensacją. Wystawiany początkowo w Sheffield właśnie, prędko trafił na West End, gdzie bilety sprzedają się na pniu, a krytycy nie szczędzą pochwał. Są i tacy, którzy twierdzą, że to będzie klasyk. Myślę, że mają rację.
Jest to niesamowicie ogrzewająca serce historia. Jamie jest uparty w swoim dążeniu. Jest zawadiacko pewny siebie, zbyt pewny czasem, jak to małolat. Szkolnemu dręczycielowi odcina się zjadliwie. Ale pod tą pewnością tkwią kompleksy i rany – ojciec go nie akceptuje, kiedyś mu powiedział, że jest paskudny i Jamie wziął to sobie do serca. Kartki urodzinowe za tatę wysyła Jamiemu nieustannie wspierająca go mama, dla której to, że syn chciałby w prezencie czerwone szpilki, nie jest najmniejszym problemem. Jamie wreszcie odkrywa, że mama niekiedy podszywa się pod tatę, by syn nie czuł się porzucony, i oczywiście się wścieka. Tak czy inaczej, wie, czego chce i zamierza pójść na szkolny bal w sukience. I pewnie, że idzie. Nie czekaj, aż ktoś pozwoli ci być sobą, mówi przyjaciółka Jamiego.
Siedziałam otoczona przystojnymi dżentelmenami (jeden z nich, jak się okazało, był szkolnym kolegą aktora w głównej roli – zjawiskowego), zatem niechcący słuchałam ich rozmów. Jeden z nich w antrakcie powiedział, że zwykle musicale są dobre w warstwie muzycznej, ale słabe, gdy idzie o sam tekst i fabułę, ale tu jedno i drugie jest bardzo dobre. Całkowicie się z tym zgadzam. Następnie dżentelmen ów zapytał, czy wino mi smakuje – to był sylwestrowy wieczór, więc bary w Apollo Theatre pracowały na najwyższych obrotach, a zwykle zdystansowani Anglicy byli nawet gotowi z kimś się zbratać. A ja w ostatnich godzinach 2017 roku przytupywałam dziarsko nóżką na widowni i klaskałam w rączki, i płakałam trochę, i śmiałam się głośno. To było TO. Tego potrzebowałam.
Wspaniałe, wspaniałe.
(Prawdziwy Jamie i jego mama przybyli zresztą na premierę – spójrzcie, jacy są cudni).

A gdy wracałam do hotelu przez miasto już gotowe na Nowy Rok, Spotify w moim telefonie, ustawione na tryb losowy, znienacka postanowiło – naprawdę! – zagrać mi tę piosenkę.
– No nie wierzę – powiedziałam w głos po polsku.

Oby nam się, moi mili, wiele takich „no nie wierzę” chwil zdarzało w 2018.

Building castles in the air

Mam wielką prośbę.
Jeśli jeszcze kiedyś wpadnę na pomysł wylatywania na wycieczkę pierwszym porannym samolotem po całym tygodniu pracy i wracania ostatnim wieczornym przed całym tygodniem pracy, wybijcie mi to z głowy. Na krakowski dworzec dotarłam kwadrans przed drugą w nocy, a o szóstej zadzwonił budzik. Wyglądam dziś (i czuję się) już nawet nie jak moje zdjęcie w paszporcie, raczej jak portret trumienny. Tym milej ze strony pana i władcy, że wspaniałomyślnie posłodził mi, że kraj od razu wyładniał po moim powrocie. Ten to jednak wie, co babie powiedzieć.

Sama natomiast wycieczka całkiem udana, dziękuję – mimo drobnych perturbacji. Mianowicie gdy w przerwie pomiędzy jednym a drugim sobotnim spektaklem poszłam zameldować się w hotelu, pani w recepcji z podejrzanie przepraszającym uśmiechem rzekła, że cały dzień próbowali się ze mną skontaktować. Oho. Niedobrze.
Okazało się, że w hotelu jest awaria i muszą przenieść część gości w inne miejsca. Autorka trochę się spięła, albowiem za godzinę musiała stawić się w National Theatre i odbyć jeszcze z tej okazji podróż metrem, ale pani w recepcji wyjaśniła, że ten drugi hotel, do którego trafię w zamian, jest zaraz przy sąsiedniej ulicy i nie muszę iść, bo taksówka już czeka. Jakież było moje zdziwienie, gdy odkryłam, że moja nowa tymczasowa kwatera ma nieporównanie wyższy standard – otwierają przed wami drzwi, windziarz, deszczownica i plazma zajmująca pół ściany, te sprawy – a w dodatku w pokoju zastałam butelkę wina i kosz owoców w ramach przeprosin za niedogodność. Pomyślałam, że z takimi niedogodnościami to ja ewentualnie mogę żyć. Niemniej zamiast pławić się w luksusie, wybiegłam na Oczyszczonych.

Powiem tak.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam tyle penisów w tak krótkim czasie. O ile się nie mylę, żadnemu z aktorów nie udało się zagrać całego przedstawienia w ubraniu.
Czego tam nie było. Wstrzykiwanie narkotyku w gałkę oczną. Elektrowstrząsy. Odcinanie kończyn. Wtykanie metalowego pręta w… no, wszyscy wiemy, w co. Striptiz. Masturbacja. Raczej nieprzyjemnie, za to bardzo dosadnie zobrazowany seks. Upokarzanie. Wycinanie języka. Zmuszanie do jedzenia. Ogólnie rzecz biorąc, niemal dwugodzinny festiwal tortur zadawanych na różne sposoby. Widz zostaje całkowicie wytrącony ze swojej strefy komfortu i przez cały wieczór jest niemal jak Alex z Mechanicznej pomarańczy, zmuszany do patrzenia na okropieństwa. Czy to są rzeczy gorsze niż oglądamy w telewizji/sieci? Gdyby się zastanowić, to nie. Czy dziwię się ludziom, którzy mdleli albo wychodzili w trakcie? Też nie, mimo wszystko. O ile jestem dość odporna na krwawe obrazki i naprawdę trudno mnie zgorszyć, to jednak sama miałam pewien kłopot ze zniesieniem jednej sceny – tej z karmieniem siłą właśnie. To był moment, gdy myślałam: „rany boskie, niech oni już przestaną, przecież on zaraz zwymiotuje”.
Mocne. Nie odważę się mówić, czy dobre, czy niedobre, bo trudno to w ogóle w takich kategoriach oceniać. Zresztą spektakl miał pełną gamę recenzji, od jednej gwiazdki po pięć. Z jakiejś przyczyny bardzo chciałam to obejrzeć – vide wpis poniżej, ja lubię czasem trochę mroku, jest potrzebny – i cieszę się, że udało mi się zdobyć na to bilet. To był trudny wieczór, ale bez dwóch zdań interesujący.
Znałam dwójkę aktorów grających brata i siostrę (sceny, w których oni grają razem, są świetne), ale nie wiedziałam, że pewna znakomita niespodzianka obsadowa mnie czeka. Czytam sobie bowiem przed spektaklem listę płac i widzę nazwisko takie, Matthew Tennyson. Tennyson? Skądś znam. Czytam zatem, w czym osobnik dotychczas wystąpił, a tam stoi, że Sen nocy letniej w Globe. No przecież! Puk!!
(Zbieżność nazwisk ze słynnym poetą nieprzypadkowa, nawiasem mówiąc).

Jakby tego było mało, parę godzin wcześniej widziałam Ibsena. Też nieszczególnie w dobry nastrój wprawiające przedstawienie, ale zupełnie, dramatycznie wręcz inne. Przeszło już do historii, więc nie zepsuję nikomu przygody, jeśli napiszę o zakończeniu, które mnie powaliło. I naprawdę, naprawdę opadła mi szczęka. Dosłownie twarz rozdziawiłam.
Gdyż mianowicie scenografia w ostatniej scenie cała się zawala. TRRRACH. To ostatnia rzecz, jakiej widz się spodziewa – przed sekundami dosłownie przeżywszy tragiczną śmierć głównego bohatera.
I muszę trochę posypać głowę popiołem. Otóż, widzicie, ja nigdy nie byłam fanką Ralpha Fiennesa. Podchodziłam doń z nastawieniem „szanuję, doceniam, ale nie moja bajka”. Gdy obejrzałam wiosną Człowieka i nadczłowieka, moja rezerwa nieco osłabła. Potem obejrzałam parę wywiadów z nim i odkryłam, że to erudyta z dużym dystansem do siebie, rzadkie zjawisko w szołbiznesie, ale zawsze obiecujące. Potem przeczytałam rozmowę o tym, jak grał Koriolana (i jak wywiadującego przyjął we własnym mieszkaniu, robiąc przy tym tosty). A przedwczoraj obejrzałam ten spektakl i od kilkudziesięciu godzin Fiennes ma we mnie oddaną wielbicielkę. To jest tak, że są aktorzy zachwycający w filmach, którzy na scenie sobie nie radzą zupełnie. Są też tacy, którzy wchodzą i jeszcze zanim się odezwą, kradną waszą uwagę całkowicie. Mają taką charyzmę, że nawet gdy stoją w cieniu, chcecie patrzeć tylko na nich – właściwie nie tyle chcecie, co musicie, to się odbywa poza waszą kontrolą. Fiennes to jest ten właśnie przypadek, który potrafi przetrzymać was w nieznośnej ciszy, rozbawić kąśliwą uwagą wypowiedzianą bez cienia uśmiechu i złamać wam serce. Bez szarży, bez prób oczarowania publiczności, bez odstawiania maniany, bo sławny i ludziom i tak się spodoba. Klasa.

Obudziłam się w niedzielę umiarkowanie rano – te wszystkie poduszki były takie cudowne – spakowałam manatki i udałam się ponownie na południowy brzeg. Jakoś tak się zdarzyło tym razem, że wszystkie przedstawienia oglądałam poza West Endem, zatem w sumie nie wiem, czemu tam nie zamieszkałam; nie musiałabym metrem się tłuc.
Do Shakespeare’s Globe się udałam. Wiadomo wszak, że bez Globe wizyta się nie liczy.
Niestety przyszłam na tyle wcześnie, że musiałam coś ze sobą zrobić na miejscu. Globe ma sklep. Nienawidzę tego miejsca.

wp-1458589422896.jpeg

Poszłam na Zimową opowieść do Sam Wanamaker Playhouse – czyli tej ich wewnętrznej, zadaszonej sali teatralnej, która jest miejscem bardzo kameralnym i uderzająco pięknym. Już po wielokroć tu piałam nad jej urokami, więc tym razem pominę, ale niezmiennie polecam wizytę. Mam oczywiście wiele uroczych wspomnień stamtąd, wszak to tam siedziałam przebrana za pirata, ale pomijając sentymenty, to miejsce kojarzy mi się z bombonierką. Albo z pozytywką. Albo z domkiem dla lalek. Jest śliczne, maleńkie, przytulne i pachnące. Tak, pachnące. Teraz już trochę „wywietrzało”, ale gdy byłam tam niedługo po otwarciu, pachniało świeżym drewnem. Poza tym, choć jest tam sztuczne oświetlenie, przedstawienia gra się przy świecach osadzonych w zwisających z tego ich obłędnego sufitu kandelabrach. Teatr używa świec z pszczelego wosku, nie jakichś tam taśmowej produkcji, więc to przy okazji zdrowe.
Szczerze? Ta wersja Zimowej opowieści podobała mi się bardziej niż ta Branagha. Była oczywiście nieporównanie skromniejsza, dużo prostsza, ale przez to uroczo intymna. Plus oczywiście muzyka na żywo, jak zawsze w tym teatrze. Któż nie lubi posłuchać harfy czy innej tam wiolonczeli. Plus John Light (ależ on jest przystojny, przepraszam, musiałam to napisać). Plus interakcja z widownią, też obowiązkowa – szczęśliwie tym razem siedziałam z daleka od bezpośredniego pobliża sceny. A przede wszystkim wyśmienite wykorzystanie niezwykłych atutów tego miejsca i jeden z najbardziej magicznych momentów, jakie przeżyłam. Otóż Zimowa opowieść zawiera takie słynne didaskalia: exit, pursued by a bear. Od wielu lat mądre głowy próbują ustalić, jak niby William S. w swoich czasach wyczarował niedźwiedzia na scenie – możliwe nawet, że był to niedźwiedź prawdziwy, bowiem wówczas South Bank było nie tylko siedzibą teatrów, ale też aren niedźwiedzich zapasów… W każdym razie w Sam Wanamaker Playhouse ta kluczowa scena, która kończy pierwszą część opowieści i zaczyna drugą, rozgrywa się w całkowitych ciemnościach. Zupełnych. Płomyki świec zostają zdmuchnięte, kandelabry odjeżdżają w górę, aktorzy znikają. Nic, absolutnie nic nie widać. Zostaje z wami tylko zapach rozgrzanego wosku. I to jest chwila, gdy wasza wyobraźnia szaleje. Coś pięknego, niesamowitego.
Często bywam pod wrażeniem zastosowania techniki w teatrze, ale tak naprawdę to rozwalają mnie właśnie takie momenty – czarowanie widza bardzo prostymi, przaśnymi niemal środkami.

Wyszłam, popędziłam na dworzec Blackfriars (zawsze będzie mi się kojarzył z Nigdziebądź Gaimana – gdy raz się tę książkę przeczyta, usłyszy słuchowisko albo obejrzy serial, podróże metrem pod Londynem będą inne – Czarni Mnisi, Siedem Sióstr, Słoń i Zamek…), wsiadłam do pociągu, wsiadłam do samolotu, dotarłam do domu. Nadal czuję się wątła, marna, zwiędła i mam worki pod oczami. Ale och, czyż nie było warto.

Pish! One must lie a little

Tym sposobem doszliśmy do ostatniej atrakcji.
Niebo nad Londinium się rozpogodziło.
wpid-dsc_0002_203.jpg.jpeg

wpid-dsc_0005_152.jpg.jpeg
Nasza bohaterka również się rozpogodziła i ośmieliła wystawić gołe łydki na zewnątrz. Tak, miała balkon. Za to gorącej wody nie miała.
wpid-dsc_0007_132.jpg.jpeg
I na tych gołych łydkach pomaszerowała przez piękne, słoneczne miasto na czytanie sztuki.

Kiedyś czytałam recenzję, której autor pokrzykiwał, że jak płaci za bilet do teatru, to nie chce oglądać prowizorki.
Cóż.
Ja chcę.
Mnie prowizorka kręci.
Jeśli Read Not Dead odbywa się akurat wtedy, gdy jestem w Londynie, to idę.
W skrócie chodzi o to, że ktoś w Shakespeare’s Globe wpadł na pomysł, żeby wystawić wszystkie sztuki powstałe w czasach okołoszekspirowskich – nieważne, czy były literackimi arcydziełami, czy totalną grafomanią. Żeby nie było zbyt prosto, sztuki są wystawiane metodą ‘play in a day’, czyli publiczność przybywa o szesnastej, by zobaczyć coś, do czego próby zaczęły się o dziesiątej. Nie ma znaczenia, czy udało się je skończyć. O szesnastej przedstawienie musi ruszyć.
Jeśli przyjdzie się trochę wcześniej, można zobaczyć, jak obsada pali papierosy przed wejściem lub biega z obłędem w oczach po korytarzu, nosząc krzesła, wiążąc krawaty, sznurując tenisówki, wypijając duszkiem kawę.
Nigdy nie wiem, co zobaczę. To może być absurdalna komedia omyłek, może być tragedia przerobiona na makabryczną farsę, może być oniryczny, wzruszający spektakl w półmroku, a może być „Gorączka sobotniej nocy”. Nigdy też nie wiem, kogo zobaczę, bo obsada i reżyseria ujawniane są na parę dni przed całym wydarzeniem – w najlepszym wypadku. Rdzeń uczestników jest jednak mniej więcej niezmienny.
Jak pisałam, impreza się przeniosła z podnajmowanej salki w pobliskim biurowcu do tego cudeńka, co ma swoje minusy, ale miejsce jest naprawdę śliczne, maleńkie i przytulne, z malowanym sufitem, pachnie jeszcze świeżym drewnem i naprawdę przemiło się tam siedzi. No i można sobie w przerwie przynieść wino z baru. To ważne w razie problemów z oddychaniem. [Tu był rozwlekły akapit o muskułach, fruwających włosach, niemożliwych minkach, zmysłowym zaroście, dźwięcznie chrapliwym barytonie, kamizelce i mojej burzy hormonalnej, ale postanowiłam jednak go usunąć. Wiedzcie tylko, że znów wracałam do hotelu, obijając się o ściany mijanych budynków. Tylko że hotel również minęłam i nietomnie poszłam dalej. To nie jest żart].

Ta akurat sztuka była o miłości. A dokładniej o damsko-męskich gierkach, bo każda z płci usiłowała wywieść w pole tę drugą (i kto wygrał? oczywiście, że kobiety!). Oto jest wdowa, do której zaleca się – w dość koński sposób – jej własna pokojówka, oczywiście facet w przebraniu. Jest gardząca męskim miotem dziewica, która wreszcie się zakochuje i dla odmiany przebiera za chłopaka, żeby być bliżej ukochanego. Jest mąż, który nie dowierza w wierność żony i postanawia ją sprawdzić, namawiając własnego przyjaciela, żeby ją uwiódł. Przyjaciel nosi wdzięczne nazwisko Subtle, ale nie jest ani trochę subtle, ponieważ nie tylko zgadza się na tę zabawę, ale jeszcze idzie do wspomnianej żony, żeby jej naściemniać, jak on to tego męża zna od lat i wie, że to łobuz (nie to, co wspaniały Subtle), oraz by złożyć genialną propozycję – ty się ze mną prześpij, a ja mu nic nie powiem i wszyscy będą zadowoleni. Mężowi natomiast, wciskającemu mu sonety i błyskotki mające ułatwić zadanie, radzi, by żonę pobił, to wtedy on, wspaniały Subtle, wkroczy i będzie ją pocieszał. Brawo. Pan Subtle raczej by się nie nadał do prowadzenia kącika złamanych serc.

Całość była cudownie lubieżna, pełna niedwuznacznych żarcików, męskich pocałunków, przebieranek, nazwisk w stylu Whorebang i znaczących gestów w stylu leniwego poruszania w przód i w tył przypiętą do paska szpadą.
Jak na ironię, autor tej komedii był synem purytańskiego duchownego. Widocznie musiał odreagować, że napisał coś takiego…
Now, sir, by this time she began to kiss somewhat more openly, and familiarly, her resistance began to slacken, and my assault began to stiffen; the more her bulwark decayed the more my battery fortified.

I oczywiście nie wszystko szło zgodnie z planem.
Po pierwsze, podczas sceny bójki chłopaki tak się zapamiętali w walce, że połowa rekwizytów poleciała ze sceny na widownię, która kuliła się wtedy w panice, by nie dostać blaszanym dzbankiem w czoło, ale nadal się śmiała.
Po drugie, reżyser postarał się o muzykę na żywo, więc na górnym balkonie siedział człowiek z gitarą, przygrywając w chwilach, gdy jedni ze sceny znikali, a drudzy jeszcze nie weszli. W pewnej chwili człowiek z gitarą przerywa zatem brzdąkanie i wpatruje się w drzwi. Nic się nie dzieje. Wpatruje się bardziej. Nic. Publiczność chichocze. Człowiek z gitarą wraca do szarpania strun, by uniknąć krępującej ciszy, gdy wreszcie drzwi się otwierają i na scenę wbiega nieco zdezorientowany aktor. Jego dezorientacja uroczo się pogłębia, gdy uświadamia sobie, że jest sam. Kogoś brakuje. Współaktora, z którym miał prowadzić dialog, na scenie jakby nie ma. Skonsternowany rozgląda się na wszystkie strony, ale gościa nadal i z całą pewnością nie ma. Podnosi krzyk, za kulisami rozlega się niepokojący łomot, gwałtownie otwierają się drugie drzwi i wypada zza nich zaginiony, próbując sprawić wrażenie, że to tak miało być. Publiczność wybucha spazmatycznym śmiechem. Pokryty rumieńcem zaginiony odwraca się do niej i zamiast przeczytać swój kawałek, unosi rączkę, by zamachać do widowni z tekstem:
Hi everyone!
Jeszcze głośniejszy kwik i owacja.
Widzicie, jak ludziom niewiele trzeba do szczęścia?
Tak jest zawsze – ktoś się pogubi w tekście, ktoś coś upuści, zapomni, że teraz jego kolej, język mu się zaplącze. Ktoś komuś celowo wywinie numer, żeby go ugotować. Ktoś grożący mieczem wrogowi da mu na chwilę ostrze do potrzymania, żeby przewrócić kartkę. Nikt nie oczekuje, żeby było idealnie. Przychodzi się właśnie na te wpadki, ale też na wyśmienity teatr.
Usłyszałam w barze, że gdy uruchomiono tę inicjatywę, na spektakle przychodziło po sześć osób. Teraz – dziesięć razy tyle, ale ciągle nie jest to niesamowicie popularne wydarzenie. I dobrze. Lepiej, żeby utrzymał się ten familiarny, intymny klimacik.
Istnieje pewna szansa, że tym razem będę mogła wam pokazać zdjęcia. Istnieje też pewna szansa, że ja również na nich jestem.

Hi everyone, a niech cię…