Skala Becka

Nie wiem, jak to się stało, ale jednego z poprzednich dni budzik obudził mnie o 03:20.
To była moja normalna godzina wykopywania się z łóżka, gdy pracowałam w trybie wysokopodróżującym i trzeba było dotrzeć koło czwartej na lotnisko.
Coś się pokopsało chyba, albo jakiś złośliwy chochlik chciał dać mi znać, że czas w drogę. I owszem, w drodze jestem, lecz innej.

Cofnijmy się najpierw, proszę, o kilka miesięcy.

Marzec roku pańskiego 2023, siedzimy z mamą w knajpie – Chryste, jak ona się nazywała?… taki zwykły bar w bocznej, zasprayowanej ulicy. Takiej z pochylonymi balkonami, na których koty się wygrzewają, przydechłymi lekko oleandrami, maleńkimi sklepikami mięsnymi, oczywiście jakimś tabakiem i jaką chińską budką na rogu. Rzecz dzieje się w Madrycie, mieście wszystkich miast, dostojnym i dzikim, o szerokich alejach, pięknym i przyjaznym nadzwyczaj. Najwspanialsze muzea. Parę lat temu miasto przyjęło słynne, choć nie wszystkim przypadające do gustu hasło „Ames a quien ames, Madrid te quiere” – kochaj, kogo kochasz, Madryt kocha ciebie. Wśród tych wszystkich naszych Paryżów, Frankfurtów i Londynów ta stolica niezmiennie najbardziej mnie olśniewa, no kocham ją, od kiedy po raz pierwszy się spotkałyśmy.
Jak ktoś kiedyś napisał, miejsca to najciekawsi kochankowie i Madryt moim ulubionym kochankiem zdecydowanie jest.
No i właśnie, marzec, siedzimy z mamą w knajpie. Na słoneczku, z gołymi nogami, bo wiosną w hiszpańskim interiorze zazwyczaj bywa bardzo zimno rano, a później temperatura gwałtownie wzrasta. Drzewa w Retiro już pięknie kwitły, i tam obok świątyni Deboda (już o tym kiedyś pisałam, wiem, ale jak wam się nie chce lecieć do Egiptu, by zobaczyć egipskie świątynie, to w Madrycie stoi jedna, owszem prawdziwa; najlepiej tam przyjść lekko przed zachodem słońca). Popijamy gin z tonikiem, ten w najlepszym, hiszpańskim wydaniu, to znaczy orzeszki czy też solone chipsy, czy oliwki, czy może małe piklowane cebulki, oprócz tego wielki kieliszek i buteleczka toniku. A za tym dobrem podąża barman z butelką ginu, przechyla ją i mówi:

– Powiedz kiedy.
I to wczesnowiosenne słoneczko zachodzące – bardzo powoli – na Madrytem, ten majowy już zapach w powietrzu, ten gin z kroplami toniku, przyglądanie się światu… No powiedzcie, potrzeba czegoś więcej?
Fakt, była jeszcze jedna osoba dramatu. Niejaki Fer.
Fer (Fernando czyli) popierniczał na deskorolce w dół ulicy obok naszego stolika, z dużą częstotliwością i za każdym razem, przelatując obok, patrzył zalotnie pięknymi orzechowymi oczami, jakby sprawdzał, czy na pewno podziwiamy jego talent i urok.
Od czasu do czasu jeden lub drugi gość przy barowych stolikach wysuwał nogę, by Fera zahamować w szaleńczej jeździe z górki na pazurki.
Bo ten pięknooki gentleman miał raptem pięć lat. Może sześć.

Miałam wrażenie, że zaraz po powrocie z Hiszpanii wrócę do pracy. Wrażenie, nie nadzieję. Nadziei nie chciałam mieć. Na szczęście – jeśli można to tak nazwać – moje objawy nasiliły się tak bardzo, że stresowało mnie wszystko. I przez „wszystko” mam na myśli WSZYSTKO. Wszystko wokół wywoływało we mnie lęk. Schody – na schodach natychmiast miałam zawroty głowy. Mosty też, a w Krakowie mamy ich trochę. Wysiadanie z pociągu, jeśli nie miał tego wysuwanego stopnia. Za duża porcja jedzenia. Był taki czas, gdy nie jadłam, potrafiłam dwa dni przeżyć na kubku jogurtu – i to mnie chyba najbardziej przeraziło, bo gdy widziałam swoje ciało w lustrze, to widziałam ciało kogoś chorego, z wiotkimi ramionami, nogami, zapadajacą się dupą. To był najmocniejszy sygnał, żeby za tę dupę wziąć się na serio, nim będzie za późno. Tym samym łapiduch przedłużył moje zwolnienie lekarskie (teraz już podobno nie mówi się L4), wystawił moje recepty i ku mojemu przestrachowi, ale i uldze wypełnił druk pod złowieszczym tytułem „Skierowanie na Oddział Dzienny Leczenia Zaburzeń Emocji i Nastrojów Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie”.
Wiecie, jakie to jest uczucie? Idziecie do domu wariatów.
Na trzy miesiące. Zadzwoniłam, dowiedziałam się, że piątek świątek, nie ma że boli, ósma trzydzieści rano, nie wolno się spóźniać, żadnych citybreaków, żadnych ważnych decyzji życiowych, zero używek poza przepisanymi. Śniadanie między dziewiątą a dziesiątą. Wizyta kwalifikacyjna we wrześniu.
No co, to NFZ, liczyliście, że w przyszły czwartek? To i tak dobrze. Terminy na USG mają na marzec 2024. Serio, serio. Jestem na bieżąco.


Nim to nastąpiło, dla złapania kilku ostatnich oddechów wolności, poleciało się do Albanii. Ostatni kraj na mojej liście, poważnie, a jednak zakochałam się ogromnie. Otóż bowiem na zielonego przestwór wyjechaliśmy pustkowia, jeszcze deszcz zacinał, zakręty takie, że nie patrz w dół. Błogi tydzień w cudownie zapyziałej wiosce, no nasza Wysowa to metropolia przy tym. Dwa sklepy. Bankomat? W Durres, 20 kilometrów dalej. Pojechać można? Tak, ale taksówką, bo zbiorkomu nie ma, to znaczy czasem bywa, ale dawno nie było. Postoju taksówek nie ma, to w hotelu trzeba zamówić, za jakiś czas przyjedzie. Za jaki ? A to się zobaczy. Dosłownie dwie drogi na krzyż, jak w mojej ukochanej piosence Zauchy. Góry z jednej strony, a morze z drugiej. Niekończące się, rdzewiejące w zachodzącym słońcu pola; wspinające się po wzgórzach winnice. Cudowne, piaszczyste plaże, można było iść i iść, i tak właśnie chodziłam i chodziłam. I kąpałam się w zimnym jeszcze Adriatyku. Wieczorami pijałam raki, od której włos dęba staje nawet na piętach, bywałam też na plaży dokarmiać bezdomne psy, których jest tam niestety bardzo wiele. Wyrwałam się też do Macedonii i zwalczyłam opór przed podróżami drogą morską, bo dzielnie przepłynęłam lekko zardzewiałą łódką, którą kapitan prowadził techniką leniwego bujania steru nogą, ćmiąc przy tym i piwerko sącząc. Jezioro Ochrydzkie jest piękne.
A później wróciłam.


Przybyłam na wizytę kwalifikacyjną, oczywiście zgubiłam się po drodze – dla nieznających topografii Krakowa, szpital uniwersytecki to labirynt rozsiany po pięknych kamienicach i nie aż tak pięknych peerelowskich pawilonach pomiędzy ulicami Grzegórzecką a Lubicz, na tyłach Ogrodu Botanicznego. Long story short, przyjęli mnie.
Do psychiatryka.
Chodzę tam karnie codziennie. Ani razu się nie spóźniłam dotychczas. Bałam się, że zaśpię, ogarnie mnie zniechęcenie, w ogóle jakieś te terapie, kto to widział (poprzednia, indywidualna, to był zresztą dramat; kobita wypytywała mnie o seksualne fetysze, nie mam problemu z opowiadaniem o tej sferze życia, ale wydało mi się to jakieś straszliwie obleśne, tym bardziej, że z zupełnie innym problemem tam przyszłam). Krew pobierają, ważą. Ale – chodzę, wypracowałam sobie codzienny rytuał. Ktoś czasami płacze, czasem ja płaczę. Czasami jest wesoło, czasami ktoś siedzi zwinięty w kącie i wtedy ktoś inny podchodzi cicho zapytać: „wszystko dobrze?…”.
Nie są to „wakacje dla smutnych ludzi”, o nie. Tak zmordowana nigdy wcześniej nie bywałam. Czasami po powrocie do domu czuję się, jakbym przerzuciła tonę węgla szpadlem ogrodowym. To jest też, obok tego w myślach i duszy, najzupełniej fizyczne zmęczenie, bo istnieje urocze zjawisko somatyzacją zwane, czyli reakcje ciała. To jest boot camp.
No i w taką właśnie ciekawą podróż wyruszyłam. Jestem już w połowie.

Co zamierzam dalej? Hm. Żyć w spokoju, który sobie powoli klecę, jeśli można nazwać spokojem mój tryb życia – teatru dużo, zajęcia plastyczne, tańce, bębny (odkrycie roku, każdemu polecam, mimo że ustrojstwo strasznie ciężkie i następnego dnia ma się zakwasy, wcale nie w ramionach; ja głównie w udach i barkach mam). Wrócić do podróży, bo już mnie świerzbi i patrzę zazdrośnie na fotki znajomych w social mediach, no i ufam, że wreszcie wyruszę w tę stronę świata, której jeszcze nie zobaczyłam, a bardzo marzę, czyli do Ameryki Środkowej.
Pracę zmienić, tak, koniecznie.
Mam jedno marzenie, o którym nie napiszę, ono dziewczyńskie takie jest, lecz kto wie, kto wie. Może jakiś dobry duch dziś podczas Dziadów wysłucha.
No i jeszcze jedno.
Zaczęłam w końcu na nowo pisać, ale już nie ten kryminał, który próbuję z siebie w dotkliwych bólach wykrzesać od dziesięciu lat, i który ma już tyle wersji, że dawno mi się wszystkie wątki poplątały. Zaczęłam pisać niedawnego bardzo wczesnego ranka, nie wymyślając żadnej nowej historii, lecz biorąc na warsztat moją. Sądzę, że to nie będzie powieść. Nawet już wiem, że to nie będzie powieść.

Wyruszyłam w podróż, której nie planowałam i nie chciałam, ale która staje się chyba najciekawszą, a przede wszystkim najbardziej wartościową w moim życiu. Znam dokładną godzinę lądowania – 15 grudnia, 13:30. Wtedy wyjdę z oddziału ostatni raz. Może potańcówkę urządzę, a może zaszyję się w domu i będę odpoczywać, może pojadę w góry, może kupię bilet i polecę byle dokąd. Nie wiem. Ale czy muszę wiedzieć?
Czy muszę mieć wszystko zaplanowane?…
No chyba nie.

(Wszystkie zdjęcia pochodzą z moich tegorocznych wojaży, nie są retuszowane).

Tatowie

Dziś Dzień Ojca.

Wielokroć pisałam, że mój tata za młodu tak zapalczywie tańcował w zespole ludowym, że scena pod nim się zarwała.
Sam był wychowywany tylko przez własnego ojca, wraz z dwójką rodzeństwa, bo taty mama zmarła bardzo młodo. Noszę po niej oba imiona, tylko w odwrotnej kolejności. Podobno założyła amatorski teatr w szkole, w której była nauczycielką i również podobno umiała pilotować samolot, ale ile w tym prawdy, a ile mglistych wspomnień mojego taty, który pożegnał ją, mając niespełna dziesięć lat, nigdy się nie dowiem. W każdym razie gdzieś tam jest moja babcia, której nie poznałam, ale której dziedzictwo odrobinkę czuję.

Tata mojego taty, ten właśnie samotny ojciec, który wychował trójkę dzieci, sam będąc po wojennych traumach i obozie pracy (nigdy o tym nie mówił). Wspaniały, postawny, przystojny mężczyzna; niezłomny w każdym tego słowa znaczeniu. Nie był najlepszy w okazywaniu uczuć, ale też trudno się dziwić, nieprawdaż.

Tata mojej mamy, z cudownym poczuciem humoru i rzymskim nosem, którego kształtu niestety nie odziedziczyłam (tylko ten mój kartofel), a wszyscy kuzyni tak. Też wojennie doświadczony, lecz z drugiej strony – ciekawie jest urodzić się w śląskiej rodzinie, powiadam, macie od bajtla lepsze pojęcie o historii niż minister Czarnek… W każdym razie, tata mojej mamy skonstruował mi domek dla lalek. Wytapetowany, z mebelkami. Piękny on był, ten domek. Żałuję ogromnie, że gdzieś kiedyś zaginął w przeprowadzkach. Najlepsze jest to, że 30 lat później pamiętam, jak ten domek wyglądał.

No i mój tata. Jak on mnie czasami z równowagi wyprowadza, to pojęcia nie macie. Oczywiście ja też go z równowagi wyprowadzałam wiele razy – oj wiele. Wiem przy tym, że gdybym była na głębokiej mongolskiej prowincji i coś by mi się stało, i zadzwoniłabym do niego, to godzinę później byłby w drodze. Razem z bratem, byłym śledczym i także ojcem córek.

Zadzwoniłam dziś, by złożyć życzenia. „No, no, dziękuję, dobra, to dam ci mamę, bo ja zajęty w ogródku jestem”.

Polvito uruguayo

Jakiś czas temu zdałam sobie sprawę z tego, że moje poprzednie życie nie wróci. Podróże nie będą codziennością, a staną się na nowo atrakcją. Właśnie. Atrakcją, czy aby?…
Odwykłam od lotnisk, hoteli, planowania, jak w nieznanym kawałku świata przedostać się z punktu A do punktu B, więc gorączka podróżna wręcz mnie dusiła. Po co w sumie wyjeżdżać, myślałam, stojąc na lotnisku w kolejce pełnej poirytowanych ludzi. Niektórzy w dodatku byli wyraźnie mocno zdystansowani wobec idei dystansu społecznego. Po co wyjeżdżać? Mogłabym spędzić tydzień na miejscu, łazić z psem, oglądać „Wielkie brytyjskie wypieki” i pić poncz w ogródku. Cóż złego byłoby w takim planie? A jednak stałam na lotnisku w kolejce pełnej poirytowanych ludzi, ściskając dokumenty i myśląc, że czeka mnie prawie pięć godzin podróży w stalowej puszce naładowanej łatwopalnym paliwem, kilometry nad ziemią. Zapomniałam, jak to jest. Kiedyś zasypiałam natychmiast po starcie, ukołysana miarowym szumem i myślą, że przecież nikt nie zderzył się z powietrzem, ale kiedyś to były inne czasy.
Mimo wszystko kiedy zajęłam miejsce, nerwy przygasły; w ich miejsce pojawił się dawno nieobecny w mojej głowie spokój. Nieco zapomniana, a jakże lubiana myśl, że nikt i nic nie może mnie teraz dosięgnąć. Jeśli ktoś, oczywiście, chciałby.
Po kilku godzinach w dole pojawił się ląd otulony żółtawymi obłokami.
A potem rękaw i smutno pustawa hala przylotów. Załadowaliśmy się do taksówki, mało po podróżnicku, ale o tej porze to już człowiek chciałby dotrzeć do punktu docelowego i wyciągnąć nogi, że tak powiem. Taksówka, jak to w Hiszpanii, szybka i tanioszka. Pan kierowca ofiarnie wytargał Jadzię (no chyba nikt nie myślał, że pojadę bez Jadzi) z bagażnika, wskazał wejście do budynku, pożegnał się i odjechał. Ja tymczasem wbiłam w domofon kod podany przez właściciela.
Kod nie zadziałał.
Oczywiście.
Przeszłam do drugiego wejścia. Wbiłam kod. Nic. Wiedziałam, wiedziałam, że te pomysły z bezkontaktowym przekazywaniem kluczy są, ja bardzo przepraszam, o kant dupy rozbić.
Zadzwoniłam do właściciela.
– Español? – ten spytał w pierwszym słowie.
– No… English?
– No… Deutsch?
– Ein bisschen… Un poco…
Łamanymi językami usiłowaliśmy się porozumieć bez większego powodzenia, aż wtem otwarło się okno na trzecim piętrze, z okna wychylił się wielce wyględny facet machający telefonem i wołający:
– Kasandra? Kasandra?!
To chyba o mnie chodzi.
Facet w klapeczkach zbiegł, jakoś tę fortecę otworzył i nawet otworzył butelkę czerwonego wina, które oczekiwało na stole nakrytym z imponującą precyzją. Cóż, takie to miejsce. Niby mañana, a wszystko jak należy. Taki na przykład zbiorkom kanaryjski kursuje z punktualnością niemal szwajcarską, zatrzymując się na przystankach w środku niczego i pędząc krętymi drogami, jakby jutra nie było.
Wieczór został spędzony nader miło nad tą butelką czerwonego wina, w oczekiwaniu, aż zapadnie noc (zegarkowo to niby tylko godzina różnicy między Polską a Makaronezją, w istocie nieco więcej, bo to trzy i pół tysiąca kilometrów) i będzie można zakopać się w wykrochmalonej pościeli, przy oknach otwartych szeroko, wdychając suche i słone zarazem powietrze.
Rankiem, gdy oddalałam się na dworzec autobusowy, ciągnąc Jadzię za sobą, facet w klapeczkach akurat odjeżdżał samochodem sprzed domu; posłał mi szeroki wielce wyględny uśmiech i pomachał.

Wcale nie planowałam wracać na Fuerteventurę raptem rok po wakacjach tamże, ale tak się złożyło, że wróciłam.
Dziwne to miejsce. Niegościnne na pierwszy i drugi rzut oka – łyse, pustynne, kamieniste, smagane wiatrem, który potrafi dojmująco wyć nocami. Miejsce pełne tajemnic (polecam serdecznie lekturę „Fuerte” Kaspra Bajona), miejsce z historią bardzo długą i pełną przedziwnych wątków – krążą legendy o tajnej przystani u-bootów, o tym, że odosobniona, trudno dostępna willa Wintera na południowym skrawku wyspy była miejscem, w którym ukrywali się naziści przed ucieczką do Ameryki Południowej… To najstarsza wyspa w archipelagu i jej starość niemal czuć w powietrzu.
Formalnie to Europa, geograficznie Afryka, a w rzeczywistości to żadne z tych miejsc. Na Fuerteventurze nadal są święte szczyty. Nie dla nas. Dla ludzi, którzy mieszkali tam długo, długo wcześniej.

Na trzeci rzut oka surowa, marsjańska uroda Fuerteventury zachwyca. Ziemia tam ma masę barw, od pospolitej, miękkiej żółci wydm, przez paskudne szare kamienie, po intensywną czerwień płaskowyżu Betancuria.
Oczywiście Fuerteventura ma te swoje wybitne plaże. Plaże, na widok których każdemu miłośnikowi plaż opada miłośnie szczęka. Nie trzeba kochać sportów wodnych, ja nie kocham, za to kocham łazić kilometrami, czując pod stopami drobny piasek i widząc mokrego przestwór oceanu, łagodnego w lagunach lub tłukącego wściekle o brzeg ogromnymi falami – i pod tym względem ta wyspa jest jak stworzona dla mnie. Są oczywiście miejsca pełne blond surferów (choć mówienie o „pełności” w tym kawałku świata, zwłaszcza w covidowych okolicznościach, jest pewną przesadą), niemniej częstszym towarzyszem jest pustka. To szczególnie tam lubię. Na Fuerteventurze można spędzać czas wyłącznie we własnym towarzystwie. No, własnym i oceanu, który zawsze jest blisko, zawsze doprasza się uwagi. Za horyzontem są już tylko inne kontynenty, i to jest niesamowite.

Jest wszak coś, co lubię jeszcze bardziej niż tę pustkę i samotność.

Oto siedzimy sobie w Morro Jable w knajpie, która uchodzi za najlepszy tapas bar w okolicy, Mis Abuelos. Czynne od ósmej do szesnastej czterdzieści pięć, koniec. Rodzinna knajpeczka, mała, niepozorna, menu krótkie, ale w porze obiadowej trzeba stać w kolejce i zapisywać się na listę. Mama gotuje, tata zarządza kolejką i zbiera zamówienia, córka podaje do stołu. Kręcą się jak w ukropie, nosząc do stolików kolejne parujące patelnie, półmiski i dzbanki wina. Ludzie jedzą, piją, śmieją się, zamawiają jeszcze więcej rarytasów. Można pomyśleć, że żadna zaraza się nie wydarzyła. I powiadam, croquetas mają doskonałe. Być może najlepsze, jakie jadłam, delikatne i jędrne, cudownie doprawione.
– Postres? – pyta kelnerka, zabierając puste talerze po croquetas, grillowanych sardynkach, marynowanych anchois i nadziewanych owocami morza papryczkach. Desery?
– A jakie dziś macie?
– Sernik, flan, polvito uruguayo…
Tyle lat wegetowałam nieświadoma, że istnieje coś takiego jak polvito uruguayo (a co jest po prostu kruszoną bezą, kruszonymi herbatniczkami, śmietanką i kajmakiem; niby nic wielkiego, a razem tworzy symfonię taką, że aż łza się kręci w zachwycie). Jeśli ten nędzny rok zapamiętam dobrze z jakiegoś powodu, to właśnie tego. Codziennie chodziłam na polvito uruguayo.
Gdy zamknięte, to za rogiem w niezbyt wyględnym barze podają znakomicie chrupkie kalmary, przyprawiające człowieka o błogi uśmiech zadowolenia, prostego zadowolenia z życia. Podają również kielonek rozchodniaczka w postaci lokalnego rumu, ulepka okropnego, ale jakże miło. Brakowało mi tego uczucia.

Wiatr na Fuerteventurze jest ciągle obecny, ciągle, nieustannie; i nieustannie daje o sobie znać. Spędziłam jedną noc z kołdrą naciągniętą na głowę, bo na zewnątrz wydarzał się koniec świata – wyło, trzeszczało, fale waliły o brzeg, drzewa gięły się niepokojąco. A potem nagle, nad ranem, koniec świata został odwołany. Upiorny skowyt ucichł tak samo nagle, jak się pojawił.
Gdy wstałam, na zewnątrz powitała mnie kanaryjska wieczna wiosna jak z folderów biur podróży – przyjemny chłodek, błękit nieba, ocean nadzwyczaj spokojny, jakby zupełnie nic się nie wydarzyło. Nie dajcie się zwieść. W miejscach starszych niż znany nam świat nie wszystko jest takie, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Ani drugi. Ani trzeci.

Suszymy czy modelujemy?

– Dobrze, że przyjechałaś – rzekła moja matka, gdy tylko zrzuciłam torbę wypełnioną krakowskimi bambetlami na podłogę – bo umówiłam cię do fryzjerki na sobotę.
Nie no, oczywiście. Mam cztery dychy i matka umawia mnie do fryzjera. Cóż mogło pójść nie tak w moim życiu.
Ale dobrze. Umówiła, to poszłam.

Być może oglądaliście spektakl „Kroniki fryzjerskie” z National Theatre na YouTube ubiegłego lata. Spektakl znakomity, którego akcja rozgrywała się w – nie zgadniecie – salonach fryzjerskich. Salon był w tym przedstawieniu miejscem, w którym wszystko się działo. Sercem okolicy, sercem społeczności. Konfesjonałem, areną i widownią jednocześnie.
I oto po raz pierwszy trafiłam właśnie w takie miejsce.
Przez całe moje życie chodziłam do fryzjerów takich wiecie, „ach tak dzień dobry, co robimy jak tniemy, dziękuję do widzenia, czysta złotych”. Wychodziłam z nowymi włosami, albo i z niezbyt nowymi, ale przynajmniej uczesanymi. Ot, usługa. W pandemii to wiadomo, po prostu wiązałam sierść w kitkę i tyle na temat.
A tu taki salon małomiasteczkowy, obok bazarku i sklepu sprzedającego znicze, narzędzia ogrodowe, zabawki oraz kremy do rąk. Znakomicie, pomyślałam. Wyjdę z grzywką postawioną na lakier a’la nineties.
Tymczasem weszłam. Salon jak salon. Ten charakterystyczny zapach środków do stylizacji, farby ustawione na półce według koloru, szum suszarki, dwie krzątające się fryzjerki. Kilka klientek, w tym tylko ja nie z tych stałych. Poczułam się nieco obco.
– Uczesz mnie ładnie, kochanie, bo ja naprawdę nie chcę iść na to wesele, ale muszę dobrze wyglądać – mówi jedna z nich.
– A czemu pani nie chce? – pyta fryzjerka, starannie trefiąc loki pani na fotelu przed sobą.
– A bo…
I tu zaczyna się historia, o kłótniach rodzinnych, o romansach, o zawiedzionych nadziejach. Udaję, że nie słyszę, ale jak mogę nie słuchać.
– Do tego za dwa tygodnie mam kolejne – wzdycha klientka, już z lokami utrefionymi. – To mogę znowu przyjść?
– Jasne. A może by pani chciała makijaż? Koleżanka robi. Możemy wszystko ogarnąć przed południem.
– Pewnie, że chcę, dziewczyno. A wy chcecie zobaczyć zdjęcie mojej sukienki? Pani też chce?
Podsuwa mi pod nos swój telefon ze zdjęciem kiecki na ekranie, mnie, nieznajomej, siedzącej obok w czepku na głowie.
– Ładna – mówię, gdyż istotnie ładna.
W tym czasie druga klientka, w trakcie farbowania, donosi, że dom w pobliżu się sprzedał, a ona bezskutecznie poszukuje działki dla syna.
– Och, kochanie – mówi pierwsza klientka. – Tu to domy się na pniu sprzedają. Chyba że ten tam u góry, na końcu drogi. Ten to nie, ale tam jakieś menelstwo się zagnieździło.
– Menelstwo – wzdycha moja fryzjerka, cieniując moje cienkie włosy. – Jak jadę rano do pracy, to tu obok już o ósmej pod Żabką stoją. Ja się im dziwię, skąd zdrowie?
– Ja nie wiem – odpowiadam szczerze. – Troszkę zazdroszczę czasami.
– Ani nie tyją od tego cukru w alkoholu – klepie się po obfitym udzie. – A ja byle co zjem i już… A wie pani, jeszcze muszę gdzieś podjechać, mamie prezent kupić. Bo mama dziś urodziny ma. Do północy sałatki robiłam. Męża najpierw chciałam wysłać po ten prezent, ale pani wie, co on by teściowej kupił. Domestos.
Przez salon przebiega śmiech.
– A ma pani prezent wybrany?
– Kremy, bo mama lubi kosmetyki, ale jeszcze nie wiem, jakie.
Cała klientela salonu, łącznie ze mną, uruchamia smartfony i pokazuje kremy do wyboru.
– No, więc sama pani rozumie. W życiu bym męża nie wysłała z taką misją. Muszę sama podskoczyć. Ale pani włoski odrastają ładnie! – mówi fryzjerka, a ja cała w pąsach, bo przez dobry rok walczyłam o baby hair.
Klientka numer dwa do mnie podchodzi bezceremonialnie.
– Pani Basiu, ja bym właśnie taką fryzurkę chciała, jak u pani. Tylko w tym moim blondzie. Zdążę jeszcze pójść na papieroska przed zmywaniem?…
– Zdąży pani.
– Powinnam rzucić, bo tylko ja w domu palę. Pani pali? – spogląda na mnie w lustrze. Potrząsam strzyżoną głową. – Nie polecam. Ale co zrobić. Zaraz będę miała sześćdziesiątkę, to już trudno walczyć.
Klientka numer dwa wychodzi na zewnątrz, a w tym czasie klientka pierwsza zrywa się z kanapy z telefonem i mówi:
– Dziewczyny, jeszcze wam torebkę pokażę. W Katowicach jest super sklep z torebkami, ten model na Zalandzie jest o stówę droższy.

Po blisko dwóch godzinach wyszłam z salonu nieco lżejsza.
Mniejsza o fryzurę, poszłam tylko na odżywkę i podcięcie. Ale to był tak wspaniale spędzony czas, zwłaszcza po tym całym pandemicznym szajsie. Siedziałam sobie wśród kobiet, które natychmiast uznały mnie za swoją. Wysłuchałam plotek. Wypiłam rozpuszczalną kawę z rozpuszczalnym mleczkiem i dowiedziałam się, co w okolicy się dzieje. Pomieszkując tutaj, rozumiem o wiele lepiej, co znaczy słowo „społeczność”. Brzmi być może patetycznie, niemniej tak jest.
I, szczerze pisząc, moje poczucie osamotnienia znacząco zelżało.
I dostałam numer telefonu na świetne (podobno) przedłużanie rzęs.

Na wiosnę kwiatki rosną

Co piątek mam rozmowę z moją szefową, taką o wszystkim i niczym, która kończy się obowiązkowym pytaniem:
– Any plans for the weekend?…
Cóż. Plan był taki, by przez pięć dni nie wchodzić do pokoju, w którym urządziłam sobie biuro, przeczytać biografię Gustawa Holoubka i tekst o Makłowiczu w Tygodniku Powszechnym, oraz zapewne kilka razy pójść do lasu. Dwukrotnie już byłam. Było pięknie, mimo że zmokłam. Las dobrze robi na głowę. Plan zatem realizuję całkiem konsekwentnie.
Pomyślałam, że przy okazji coś napiszę, bo blogasek lekko zaśniedział, podobnie jak jego autorka. Co prawda jestem ostatnio zajęta pisaniem czegoś innego i mam szczerą nadzieję, że tym razem doprowadzę to do końca (który to już raz?…), ale wstyd mi, że porzuciłam mój skrawek internetu. Towarzyszył mi przez tyle lat, a czytający towarzyszyli mnie.

W maju minie dwadzieścia lat, DWADZIEŚCIA, odkąd opublikowałam pierwszą notkę na blogu – nie tym, innym, ale jednak. Kawał życia, ale rzadko cofam się do dawnych wpisów. Inna sprawa, że ostatnio na samo pisanie straciłam ochotę, bo i niby o czym tu pisać? Jak jest, każdy widzi. Siedzimy, nic się nie dzieje. Wiosna nawet się waha, w sumie jej się nie dziwię. Gdybym była wiosną, też wolałabym przespać ten czas.
Sama przespać go niestety nie mogę.
Rok temu o tej porze było o tyle lepiej, że człowiek widział jakieś światło w tunelu. Wierzył, że wszystko wróci do normy, zanim się obejrzy. Teraz już wie, że do normy – do tej, którą znał – nie wróci. Co w pewnym sensie jest komfortowe. Jeśli nie ma na co czekać, to nie ma czym się stresować, nie ma o co się bać. Ale też zasypia się z myślą „no cóż, nic się nie wydarzyło” i budzi z myślą „no cóż, nic się nie wydarzy”. Spodziewałam się czegoś innego po tym etapie mojego życia.
Przyzwyczajona do ciągłego czekania, do ciągłego działania, do ciągle zapełnionego kalendarza na przyszły tydzień, przyszły miesiąc, kwartał, nagle mam mnóstwo czasu i zapasów myślowych, których nie mam na co poświęcić. Z nadmiaru czasu na myślenie nic dobrego nie wynika, o tym wiem, dlatego staram się zapełniać sobie głowę, niechby gotowaniem i pielęgnacją włosów. No dobra, zamawianiem nowych torebek również (są mi umiarkowanie potrzebne, bo ostatnio używam głównie kieszeni, ale wierzę, że nadejdzie dzień, gdy na nowo poczuję duchową więź z moją torebką i nie ośmielę się wyjść bez niej z domu, to jest bez jednej z nich). Zauważam też u siebie pewne ciągoty do przejścia świadomie w tryb osiadły; myślę o zainwestowaniu w jakiś mały, własny kawałek gleby. Dość to dla mnie zaskakujące. Większość minionego roku spędziłam poza miastem, w Krakowie raczej bywam niż mieszkam ostatnimi czasy i na dobre przestałam za nim tęsknić, gdy zerwała się najmocniejsza z wiążących mnie z nim nici. Pracować mogę szczęśliwie skądkolwiek.

Kiedyś twierdziłam, że człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego. Nadal tak uważam. Przyzwyczajam się. Bez szczególnego zadowolenia, ale liczę, że za rogiem być może czeka coś… Zawsze czekało, w końcu. Teraz być może też tak będzie. A jeśli nie, to cóż, wydepczemy w tym wszystkim jakąś swoją skromną, nową ścieżkę. Baby steps.
A wiosna przyjdzie i tak.

Sensible shoes

Lubię kupować buty, no tak mam. Z pewnym wstydem przyznaję, że w mojej szafie są pary butów, których nigdy nie nosiłam. Imeldą Marcos z jej trzema tysiącami par może nie jestem, ale gdybym mogła, to zmierzałabym w jej kierunku zapewne.
Przez ostatnie lata kupowałam dużo randkowych szpilek, dużo balerinek, pantofelki zdobione błyskotkami, kowbojki, biker boots z ciężkimi klamrami brzęczącymi przy każdym kroku. Takie buty, wiecie, z gatunku „wychodzę i chcę zrobić wrażenie”.
Tymczasem w roku 2020 kupiłam kilka par sneakersów, buty trekkingowe bez sznurowania i Uggi.
Ach, i parę klapków Birkenstock, które jeszcze niedawno uznawałam za najbardziej antykoncepcyjne obuwie świata i w ogóle z czym do ludzi, a teraz wielce je szanuję. Założyłabym partię miłośników Birkenstocków.
I to chyba najlepiej podsumowuje rok 2020. Zaczęłam kupować wygodne buty. Trochę jestem stara, a trochę nie potrzebuję innych. No bo i gdzież ja bywam. W osiedlowym sklepie. Na Bagrach. W lesie u rodziców czasem. Tyle. Zatem daję sobie rozgrzeszenie i będę nosić tzw. praktyczne obuwie. Trudno.
Ale właściwie to nie o tym chciałam.

Widziałam się dziś z moją przyjaciółką.
No wydarzenie. W tym roku to łamiąca wiadomość, sensacja, spotkać się z kimś. Nie mogę słowami wyrazić, jak bardzo mam tego dość.
Moja przyjaciółka to bardzo ciekawa postać jest. Kilka lat temu miała słodkie, pocztówkowe życie. Cudowny mąż, potomstwo, wyprawy na koniec świata. Piękna kobieta, jęzor jak brzytwa, za kółkiem Lewis Hamilton; maraton przebiegłaby na kacu i jeszcze by się oglądała, czemu pozostali się ociągają. Jak to często bywa, nikt – NIKT – nie wiedział, jak wygląda rewers tej pocztówki. Nawet ludzie, którzy byli najbliżej. Dziś jest rozwiedziona, a jej eks mężowi życzę wszystkiego najgorszego, jak wszystkim przemocowcom – bardzo, ale to bardzo niskie instynkty budzą się we mnie, gdy myślę o takich jak on. W każdym razie, ona dziś wychowuje samotnie fajnego dzieciucha, znalazła sobie hobby, które ją napędza i na punkcie którego ma absolutnego szmergla, i bardzo dobrze.
Zawsze nazywam ją zdrobnieniem, którego nienawidzi. A ona zawsze robi to mnie, bo wie, że nie cierpię, gdy się do mnie mówi „Olka”.
Uściskałyśmy się. Tak, wiem, zaraza. Nie obejmowałam nikogo od dawna. Czucie na swoim ciele ramion kogoś, na kim mi szczerze zależy – nawet przez warstwy puchu naszych kurtek – jest absolutnie niezwykłe. Taka prosta, naturalna rzecz, a taka niesamowita, kto by pomyślał?… Zaraza odebrała nam przytulasy, a ja bardzo lubię się przytulać. Owszem, cenię sobie ogromnie dystans społeczny, mógłby zostać i po pandemii. Owszem, jestem osobą, która znakomicie sobie radzi bez towarzystwa i lubi spędzać czas sama (przez ostatnie kilka lat byłam głównie sama, i to jeszcze daleko od domu; dopracowałam ten stan do perfekcji), ale fizyczny kontakt z kochanymi ludźmi to niesłychanie ważna sprawa. Dotyk. To dla mnie trudne, stać półtora metra od kogoś bardzo dla mnie ważnego. Robimy to dla siebie, oczywiście, ale to przykre. I ten jeden moment, gdy moja przyjaciółka nagle mnie objęła, sprawił, że kompletnie się rozkleiłam, ale sprowadziłam jakoś do pionu moje kanaliki łzowe, przełknęłam, uśmiechnęłam się do niej przez maskę.

Ten rok pozbawił mnie właściwie wszystkiego, co sprawiało, że chciało mi się rano wstawać. Nie ukrywam, bywało mi potwornie ciężko. Bywały noce, podczas których w ogóle nie spałam. Bywały poranki, gdy miałam myśli bardzo nieciekawe. Ale ta jedna chwila, to jedno grudniowe spotkanie – to było jak zastrzyk witaminy, której wszyscy najbardziej potrzebujemy. Miałam serdecznie powyżej uszu wszystkich tych ogłoszeń i hashtagów, że wszystko będzie dobrze, tego sztucznego optymizmu, och, jeszcze będzie przepięknie. Miałam dość określenia „w dobie pandemii”. Miałam dość, po prostu. Nie chciałam czekać na ten dzień, gdy będzie przepięknie i normalnie, chciałam, by tu i teraz ktoś mnie poklepał po plecach, pogładził po policzku.
Najprostszy ludzki gest mnie zresetował, przywrócił mi chęć toczenia dalej tego mojego garbu.

Życzę nam wszystkim na 2021, żebyśmy się przytulali. Jak najwięcej, jak najczęściej. Żebyśmy się kleili nieznośnie do ludzi nam najbliższych. Żebyśmy okazywali sobie miłość, choć to oczywiście obciachowe i nie wypada pierwszemu się przyznać, że nam zależy, i wiecie co – wuj z tym. Miłości przedawkować nie można.
No i praktycznego obuwia też nie.

Meine Damen und Herren

Uwielbiam latać.
Każdy, kto mnie czyta lub miał ze mną kontakt w realnym życiu, to wie. Jestem tak zwanym aviation geek od wczesnych lat nastoletnich. Jestem z tych, którzy jak słyszą samolot, to natychmiast patrzą w niebo i próbują po kształcie zgadnąć, jaki to. Na paralotni latałam, i nawet rąbnęłam na niej w ziemię tak mocno, że po upływie 12 lat nadal to czuję w nodze, która wówczas miała przyjemność zaryć glebę jako pierwsza, zanim zaryła reszta autorki ciągnięta przez rozpędzony glajt – to jest niesamowite, co z wami może zrobić kawałek nylonu ważący niespełna 5 kilogramów… – i już po wsze czasy będę pamiętać, że zawsze startuje się i ląduje POD WIATR. Miałam zresztą cudownego instruktora, który lubił powtarzać, że w lataniu chodzi o to, żeby nie psuć bardziej. Prawa fizyki zrobią swoje, trzeba im tylko na to pozwolić i nie próbować być mądrzejszym, bo się skończy… no właśnie, boleśnie się skończy. W sumie „nie psuć bardziej” to dość dobra filozofia życiowa… Kupowałam każdy numer „Przeglądu Lotniczego”. Kiedyś publikowali tam w odcinkach „język” marshallerów – tych ludzi, którzy w wielkich słuchawkach machają samolotom na pożegnanie, a na powitanie wymachują im radośnie świecącymi pałkami do momentu, aż je skrzyżują nad głową – i ja się go skwapliwie uczyłam. Serio. Mam zresztą kolegę w robocie, który zanim został audytorem, faktycznie pracował w obsłudze naziemnej lotniska, ma taki sam odpał jak ja, a jego obecny i poprzedni zawód wymagają takich samych cech (czyt. dokładności na granicy upierdliwości i przywiązania do procedur), więc nie jest to szczególnie nietypowa ścieżka kariery. W czasach, w których oboje jeszcze dużo podróżowaliśmy, jako jedyny zawsze mnie pytał, jakim samolotem leciałam. Przy kluczach nosi breloczek, tasiemkę z napisem REMOVE BEFORE FLIGHT. Swój człowiek.
O lataniu wiele napisano, ja też wiele o nim napisałam.
Lubię to poczucie zawieszenia, poczucie, że przez chwilę zupełnie nic ode mnie nie zależy. Niektórych ludzi to przeraża, mnie uspokaja. Nic nie może się wydarzyć. Jeszcze nikt nie zderzył się z powietrzem.

Zgodziłam się na tę służbową podróż w dużej mierze właśnie dlatego, że mogłam oderwać się od ziemi. Co prawda do ojczyzny Wagnera to tylko godzina lotu, ale zawsze coś.

– A na które lotnisko jedziemy? – spytał taksówkarz, który zabierał mnie z domu. – Bo wie pani, kiedyś kogoś zawoziłem do Radomia. Nie, naprawdę!

Na miejscu… cóż.
Frankfurt to miasto przyjazne i dość ładne, ale nie porywające. To nie jest miasto, dla którego człowiek natychmiast traci głowę i płacze z żalu, odjeżdżając, ale też nie miasto, które człowiek znielubia na dzień dobry. Frankfurt jest miastem z imponującą skyline, a zarazem jest troszeczkę nudny. Nie w zły sposób nudny, bo jest tam co robić – to miasto, które po prostu nie wzbudza w was szczególnych emocji. By oddać sprawiedliwość, muszę dodać, że Frankfurt podczas wojny obrócono praktycznie w perzynę; niewiele po wojnie odbudowano, stąd starówka jest troszeczkę rozczarowująca. Ale za to jest to miasto zielone – do pracy codziennie chodziłam przez park – łatwo się w nim poruszać i ludzie są bardzo przyjaźni.
Tak szczerze, to załatwiłabym to, co miałam załatwić w dwa dni. Czy żałuję, że zostałam tydzień? Ani trochę. Było mi tego trzeba. Zawsze lubiłam hotelowe życie, wieczorne wskakiwanie w bawełnianym szlafroczku rozmiar XXXL pod wykrochmaloną kołdrę i oglądanie programów telewizyjnych w średnio znanych mi językach (teoretycznie niemiecki jako tako znam, ale nigdy go nie pokochałam i niezbyt dobrze w nim mówię, choć czytam, a odkąd musimy nosić maseczki, w ogóle kiepsko rozumiem germańskich braci i moje próby konwersacji niestety sprowadzają się do „Entschuldigung?…”). Pogoda była paskudna i troszeczkę mnie powstrzymała od włóczenia się po nadrzecznych dzielnicach, ale powiadam, nie myślcie, że Frankfurt to tylko zimne centrum biznesowe.

Gdy zlazłam dziś rano bladym świtem do recepcji, zamaskowany dżentelmen wręczył mi kopertę z fakturą oraz poinformował, że taksówka już czeka, a moje śniadanie czeka w taksówce.
– Terminal pierwszy – mówię taksówkarzowi.
– Wiem – odpowiada. – Teraz działa tylko pierwszy. Drugi jest zamknięty.
No tak. No tak.
Dojechaliśmy na lotnisko, gute Reise i tak dalej. Weszłam i trochę mnie zatkało. Zobaczyłam bowiem smętną pustkę. Kontrolę bezpieczeństwa przeszłam w minutkę – uwielbiam ten ich skaner, przed którym trzeba się ustawić w nieco nienaturalnej pozycji, tak trochę a’la Golem, ze sztywnymi rączkami; mam nadzieję, że nie zobaczyli, że miałam bieliznę nie do kompletu.
Na lotnisku we Frankfurcie spędziłam wiele godzin. Gdyby je zliczyć, wyszłoby pewnie kilka dni. To jest kolos, monstrum, tysiące hektarów (a jednak walizkę można odebrać szybciej niż w Balicach…). Nie jest to moje ukochane lotnisko, bo jestem fanką hubu w Monachium, który został zaprojektowany tak genialnie, że nigdzie nie czuje się tłoku, a poza tym ma swój browar, ale Frankfurt to imponująca machina. To jest zasadniczo miasto. Nie sądziłam, że kiedykolwiek zobaczę tę machinę w stanie uśpienia.
Samoloty do Krakowa zwykle odlatują z bramki A69, na samiuchnym końcu bardzo długiego korytarza. Pokonywałam go parę razy sprintem, więc wiem, jak bardzo jest długi. Jest bardzo, bardzo, przebardzo długi. Często musiałam przepychać się między ludźmi stojącymi na ruchomych chodnikach, ku ich wielkiemu oburzeniu (stójcie chociaż tylko po prawej stronie, proszę, lewą zostawcie biegaczom…). Dziś rano szłam przez to kilkusetmetrowe ramię terminalu i widziałam tylko rzędy pustych foteli w poczekalniach, i ciemne monitory nad zamkniętymi na głucho bramkami. Bardzo zatęskniłam za dawnymi czasami, gdy wszędzie byli irytujący inni pasażerowie, i człowiek chciał już po prostu usiąść w samolocie i mieć święty spokój. Teraz świętego spokoju mamy aż nadto.

– Boże, czemu on się tak przechyla, czy to normalne, że on się tak przechyla?! – spanikowała pani za mną, gdy samolot wykonał piękny zakręt nad Placem Centralnym.
Tak, proszę pani, normalne. Musi wytracić prędkość i dlatego krąży.
Fakt, czasami też mam wrażenie, że zaraz przeciągnie, ale jeszcze nigdy nic takiego się nie wydarzyło. Poza tym nauczona doświadczeniem, zaczynam się martwić dopiero wtedy, gdy samolot zakręca nad tym samym obiektem w dole po raz drugi. Albo trzeci. Albo czwarty.
Ale za to samolocik był taka nówka sztuka nieśmigana, jeszcze prawie pachnąca fabryką w Tuluzie, że aż przyjemnie. I miałam cały rząd dla siebie.

Czasem warto dobrze upaść

wp-1601839632966418385847.jpgMatkojedyno, czuję się, jakbym miała startować w kosmos. Osiem razy sprawdziłam, czy mam w torebce dokumenty, EKUZ, piniondz, płyn do soczewków, rzeczy najpotrzebniejsze.

Przez ostatnie lata doprowadziłam pakowanie się do takiej perfekcji, że zrobiłabym to pijana w sztok o trzeciej w nocy i spakowałabym się całkiem nieźle, ale to były troszeczkę inne czasy. Poza tym nabyłam pewnej odporności nerwowej na to, że czegoś na pewno zapomnę albo na pewno coś się stanie, albowiem wielu rzeczy po drodze zapomniałam i wiele rzeczy się stało. Zatem dla pocieszenia przypominam sobie wszystko, co poszło nie tak.

Raz sobie złamałam kartę płatniczą, sama, wkładając ją do portfelika.
Kilka razy mi ją zablokowano – mój bank bardzo lubił myśleć, że zagraniczne transakcje są podejrzane i chwała im za to, ale jednak było to niesłychanie upierdliwe, zwłaszcza w czasach, gdy istniały jeszcze opłaty za roaming w UE i trzeba było wisieć na telefonie, by udowodnić, że naprawdę osobiście dokonało się tej płatności i nie maczał w tym szlachetnych palców żaden nigeryjski książę.
Raz moja kompania nie przelała mi na czas kwoty na spłatę służbowej karty, zatem mój hotel na obczyźnie ją odrzucił, informując łaskawie, że przez jedną noc mogą mnie zatrzymać, ale jeśli nie zadziała jutro, to wypad. Jednocześnie przemiła koleżanka w dziale finansów poinformowała, że mogą wyeskalować moją sprawę (jak ktoś mi mówi, że może coś wyeskalować, to już wiem, że trzeba szukać alternatywnych rozwiązań), ale tak czy inaczej przelewy robią raz w tygodniu, więc ewentualnie w środę dostanę. Była niedziela. Gdyby nie bardzo wyrozumiały pan w dziale obsługi moich służbowych kart, tobym musiała zamieszkać w hostelu.
Dwa razy nie doleciałam do domu. Za pierwszym przy okazji byłam w Moguncji, podobno ładne miasto, ale niewiele mogę wam powiedzieć, bo jej nie widziałam nic a nic, poza autostradą, hotelem i skrzyżowaniem obok.
(Tak naprawdę to trzy, bo wojażując prywatnie, też raz wylądowałam w Czechach zamiast w Krakowie i zamiast wrócić do domu w południe, wróciłam o dwudziestej drugiej. Wspominam to w sumie miło, bo każdy dostał po czeskiej czekoladzie, a poza tym kapitan, krążąc nad zamgloną Małopolską, wygłosił cudowne zdanie „panie i panowie, nie wiem, co się z nami stanie, ale to nie wasz problem”).
Dwa razy rozstałam się z walizką. Raz czekałam na nią przez dwa dni.
Raz klucz ugrzązł mi w zamku i nie mogłam dostać się do wynajętego mieszkania. Ściąganie ślusarza w niedzielne listopadowe popołudnie we Francji to jest mission: impossible. Siedziałam przez kilka godzin na schodach z walizką i żarliwą myślą, że nienawidzę tego kraju. Jak wiemy, troszeczkę później się pozmieniało. Pan na infolinii firmy wynajmującej apartamenty nie omieszkał dodać zgryźliwie, że jeśli sama popsułam zamek, to oni mnie za to skasują dodatkowo.
Dwa lata później, w innym mieszkaniu, ale w tym samym kraju klucz znowu mi ugrzązł i tym razem nie mogłam zamknąć, więc po prostu poszłam do roboty, zostawiając mieszkanie otwarte na oścież. Na szczęście wtedy na infolinii siedział już ktoś inny i bez wzdychania załatwił usunięcie awarii, gdy byłam w pracy.
Kolejny rok później w innym apartamentowcu, ale tym samym kraju, zdarzyła się awaria taka, że jeśli ktoś wyszedł z mieszkania, to nie mógł do niego wrócić – karty wejściowe przestały działać. Siedzieliśmy zatem wszyscy w lobby, a recepcjonista przynosił nam wino. Cóż. Jak to mówią, problem to okazja w przebraniu.
Miałam rozstrój zdrowia (przynajmniej myślałam, że mam…) i zamiast umrzeć w szpitalu na obczyźnie, wielce zdumiona wylądowałam we własnym łóżku, czując się całkiem dobrze. Nabawiłam się upiornego zapalenia spojówek – od tamtej pory zawsze mam ze sobą wielką apteczkę, dla siebie i innych.
Wysiadałam na złych stacjach, gubiłam się w miastach, mokłam, kurwowałam, samotność nie pozwalała mi zasnąć wieczorami, a nad ranem budziłam się, nie do końca wiedząc, gdzie jestem – to nie jest pretensjonalny wymysł autorów powieści obyczajowych, to prawda. Przetrwałam strajki taksówkarzy („To jak my dojedziemy do miasta?” – „Pociągiem, mój drogi, pociągiem” – „Jak to pociągiem?! Ja nie jadę! – „To nie jedź. Idziemy na peron”), zbiorkomu, gilets jaunes. Wyjeżdżałam z miasta, w którym parę godzin wcześniej zdarzył się zamach terrorystyczny – a ja siedziałam spokojnie w teatrze i dowiedziałam się, gdy po powrocie do hotelu włączyłam BBC. Nawet małe trzęsienie ziemi mam za sobą, prawdziwe. Nie jeździłam po strefach wojennych ani wiecznej zmarzlinie pełnej niedźwiedzi, ale miałam dość przygód, by uznać, że w mniej więcej każdej sytuacji dam sobie jakoś radę.

I czego się boisz, głupia?

Wiecie, czego bym tylko chciała?
Żeby jutro rano przyjechał po mnie mój ulubiony taksówkarz. Nie widzieliśmy się ponad rok, a on mnie woził tak często. Zawsze narzekał na swoją córkę (narzekał na nią tak obficie, że można by pomyśleć, że był z niej dumny…) i na to, że musi kosić trawę przed domem, gdy wraca z pracy, i że on już nie chce tego domu, i może ja bym chciała. A najbardziej polubiłam go za historię o kotku, któremu zapalał świeczkę na Wszystkich Świętych, bo zwierzak to członek rodziny przecież.
Nie obraziłabym się też na tego drugiego, z którym pobiliśmy rekord prędkości na trasie Balice – moja dzielnia. Nic chwalebnego, wiem, ale to było dość niesamowite.
Albo na tego z głosem jak Maciej Zembaty.

Now I know the things I know

Brakuje mi moich poleciałków.
Nawet wstawania o trzeciej trzydzieści.
Ciekawa jestem ogromnie, co u mojego taksówkarza; czy ma nowego kotka po tym, który mu zdechł, czy nadal złości się na córkę.
Tęsknię nawet za tymi pasażerami, którzy zawsze blokowali miejsca w jedynej otwartej o tej porze na lotnisku knajpce, drzemiąc na blatach.

A gdy już docierałam na miejsce, musiałam irytować się na metro, pociągi i autobusy, zgubione bagaże, zepsute zamki w mieszkaniach i dziwacznych recepcjonistów w hotelach… którzy czasem wpuszczali mnie wejściem dla personelu na basen.

Tak, brakuje mi moich poleciałków. Poleciałki zmieniły się w blade poniedziałki, a potem we wtorki, środy, czwartki, świartki, czwątki… Przywykłam niby do tego, co mamy, ale sami wiecie. Czuję się jak taki za przeproszeniem konik czy osiołek, któremu wszystko pasuje na łączce, tu sobie trawkę poskubie, tu się motylkiem zachwyci, tu na drzewka popatrzy, ale gdyby tylko bramę otwarto, toby pogalopował przed siebie, aż by się za nim kurzyło.
Lufa wysłała mi jednakże wiadomość, że zachowuję mój status często podróżującej mimo okoliczności, więc chociaż tyle. Wiem, marketingowy banał, ale dziwnie podniósł na duchu.

Jakoś po drodze minęły moje urodziny, które obchodziłam bez znajomych, bez tańców, bez wina, bez niczego, cytując klasyka. Nie ja jedna oczywiście. Obiecałyśmy sobie z przyjaciółkami, że przy najbliższej możliwej okazji wyprawimy sobie wspólnie wszystkie cztery zaległe imprezy urodzinowe, żadne tam wznoszenie toastów przez internet, tylko normalnie, po bożemu. Nie mogę się doczekać.
A ponieważ były to dość okrągłe urodziny, naszły mnie pewne refleksje, gdy tak siedziałam sama w domu i czytałam wiadomości, trochę bolejąc, że nie mogę na nie odpowiedzieć bardziej normalnie, na przykład uściskać. Cztery zero. Dziwne. Czyli teraz jestem w średnim wieku? Jeśli uśmiechnę się do kogoś w barze, to pomyśli „czyja to starsza kuzynka taka zdesperowana”? Czy ta lwia zmarszczka, której – dałabym słowo – jeszcze niedawno nie było, będzie się tylko pogłębiać? I co dalej, zacznie mnie boleć kręgosłup?… Aha, prawda. Już i tak od dawna mnie boli.

Przypominają mi się „my”, które sobie wyobrażałam 10, 20, więcej lat temu.
Kiedy miałam jakieś 13-14 lat, miałam bardzo klarowną wizję mojej przyszłości. Chciałam być cenioną aktorką dramatyczną i mieć czworo dzieci. Owszem. Też mnie to bawi.
Kiedy miałam lat 18, miałam wizję równie klarowną. Chciałam pracować w radiu. Mówiąc szczerze, miało to pewien związek z kolegą, w którym wówczas okropnie się kochałam. Powiedzmy, że nie do końca to wyszło, ale też nie do końca nie wyszło, ponieważ opatrzność, kim- lub czymkolwiek jest, ma ogromne poczucie humoru.
Kiedy miałam 30 lat, cała przyszłość jawiła mi się jako jedna ogromna zagadka. Tamte urodziny zresztą z wyboru spędzałam samotnie w górach. Nie pamiętam, czemu uznałam, że tak chcę, ale była to dobra decyzja. I ta kolejna dekada była w sumie – dotychczas – najlepszą.
Moje lata dwudzieste były, nie bójmy się tego słowa, potwornie głupie. Trochę cud, że wyszłam z nich bez większego szwanku. Nie uważam tego czasu za szczególnie wspaniały. Lata trzydzieste to była zupełnie inna sprawa. Bardzo mi się podobały. Jestem zadowolona. Dałabym mocną czwórkę. Byłam w tylu miejscach – nigdy bym nie przypuszczała, że w niektóre trafię, a w innych spędzę długie (lub całkiem krótkie, zależy od temperatury mojego związku z nimi) miesiące. Poznałam tylu ludzi, tylu niesamowitych ludzi. Ludzi, do których jako dwudziestolatka nawet bym się nie odezwała, ba, nie, westchnęła w ich kierunku. Widziałam górę Fuji i Jeremy Irons przeprosił mnie, że zmarzłam (nie, jedno z drugim nie ma związku, ale to mógłby być niezły film, n’est-ce pas?). Nie żeby każdy dzień był usłany różami, przeciwnie, bywało bardzo ciężko. Z jednej strony ta uciecha, że w sumie mogę wszystko, mam jak chciałam i nikogo nie muszę pytać o zdanie. Z drugiej strony – mnóstwo smutku. Bardzo dużo obaw. I wiem, że nie będzie ich mniej. To jest właśnie to, co najbardziej nie podoba mi się w całym tym tykaniu zegara – że człowiekowi przybywa potworów pod łóżkiem. Może i staje się mądrzejszy (acz w moim przypadku raczej nie sądzę), może bardziej odporny, może bardziej zrelaksowany, ale coraz więcej głosów odzywa się w w jego głowie, gdy zasypia.
A teraz?
Ciekawam, co będzie teraz.
W każdym razie nadal mam status często podróżującej.

Musisz tam pojechać i zobaczyć

Tego roku obchodzę dość okrągłe urodziny i od lat miałam takie marzenie, żeby pojechać sobie w prezencie do Nowego Jorku. Urodziło mi się ono, to marzenie, gdy byłam jeszcze na studiach.
Wszystko idealnie się składało. Urlop zaplanowałam. Wizy znieśli. Co mogłoby pójść źl…

No właśnie.
Jest drugi kwietnia 2020 roku i wszyscy wiemy, co poszło źle.

Nie pojadę do Nowego Jorku.
Przyznam – niezależnie od tego, jak to brzmi, gdy usłyszałam o zamknięciu granic, w pierwszej chwili pomyślałam, że mi nie przedłużą statusu frequent flyer. Wiem. Pindzia ma problem pierwszego świata. Oderwała się radośnie od rzeczywistości i zdziwiona.
Pracuję sobie wygodnie z domu moich rodziców (w przebłysku szaleństwa lub geniuszu, zależy z której strony spojrzeć, przyjechałam tu na parę dni przed tym, jak wprowadzono ograniczenia i już siedzę). Jestem zdrowa, wszyscy ważni też. Świat, choć gwałtownie skurczony, nadal się kręci, bardzo powoli. Cisza i spokój. Wiosna do tego. Luzik.
Tylko że…
… to jest dokładne przeciwieństwo mojego życia przez ostatnie cztery lata.
I nie będę ściemniać – męczy mnie to bardzo, tym bardziej, że obawiam się, iż obecna sytuacja odbije mi się i na życiu zawodowym, i prywatnym, bo jedno i drugie lubiłam spędzać w podróży. Nie jest mi dobrze w domu. Taka jest prawda. Jest mi tym gorzej, że chociaż siedzę na tyłku, to nie mogę zobaczyć miłego, który oczywiście został w Krakowie i pracuje z „biura”, jak zwykle. Co prawda jesteśmy całkiem wprawieni we wzmaganiu żądz mocy za pomocą telefonu, ale gdybym mogła się przytulić, to chociaż te głupie nerwy by mi trochę zelżały. Tego przez telefon jeszcze nie da się zrobić.
Wiem, że nikomu nie jest dobrze. Wszyscy siedzimy w tej samej mętnej kałuży, huiwi, jak długo jeszcze. Przeżyliśmy najdłuższy marzec w historii ludzkości. Wstępne zachwyty slow life i nadrabianiem zaległych lektur dawno nam przeszły. Oglądamy w emocjach retransmisje spektakli i baletów online, ale te emocje jakoś tak słabną, gdy na koncie znajdujemy kolejny zwrot za bilet, który nie zostanie wykorzystany. Wymyślanie nowych fancy potraw z soczewicy i pieczenie bezy wegańskiej jakoś przestaje pociągać, gdy człowieka ogarnia przemożna chęć zeżarcia pizzy po bożemu, w knajpie za rogiem. Albo nawet w tej trochę dalej, w której pizza jest okropna, ale z przyjaciółmi fajnie się siedziało nad piwem.
Dlatego przełykam to moje znużenie, ten lęk przed tym, że być może już nie będzie tak samo; być może nie tak szybko wrócę tam, gdzie lubiłam być i w sposób, w jaki lubiłam być. Zresztą może przesadzam i wszystko będzie jak ubiegłej wiosny, zanim się obejrzymy. Póki co budzę się zaniepokojona, a nie wypoczęta; budzę się stęskniona i zmartwiona.
Social media dawkuję sobie oszczędnie, bardzo oszczędnie, zwłaszcza po tym, jak odkryłam, że mój znajomy jest zagorzałym antyszczepionkowcem, obecna pandemia to woda na jego młyn i codziennie z zapałem godnym lepszej sprawy informuje o spisku, witaminach, sekretnych laboratoriach i niewidzialnej ręce. Nie mogę social mediów. Za to uwielbiane przez moich rodziców Radio Pogoda sprawdza się znakomicie, bo oszczędnie dawkuje stresujące wiadomości pomiędzy „Słodkimi fiołkami” i „Rudym rydzem”.
Jakoś to przejdziemy. Przeturlamy się. Dzieciom będziemy opowiadać, a one będą się dziwić, że nasze pokolenie przeżyło na żywo tyle filmów katastroficznych – samoloty wbijające się w budynki, spadające we mgle, zarazę, a w dodatku rok, w którym David Bowie i Alan Rickman zmarli w tym samym tygodniu.

Twarzoksiążka uporczywie przypomina mi zdjęcia opublikowane tego dnia w poprzednich latach. Załączam je, trochę dla siebie. 2 kwietnia 2017 poleciałam do Madrytu. To była niedziela, przepiękna, słoneczna.
I wrócę tam, wrócę też do moich londyńskich peregrynacji, ba, do Paryża wrócę i znowu będę wkurzać się na urok zaszczanych bruków i strajki. I do Nowego Jorku też pojadę.
Ale przede wszystkim zeżrę tę pizzę w knajpie za rogiem, z przyjaciółkami, a potem z panem i władcą beztrosko upijemy się winem nad ranem. Tak zrobimy.
Tak będzie.

I love words that’s all

Rok się zaczął, miesiąc minął, jak bogowie dadzą, autorka znowu poleci do Londynu całkiem wkrótce, a jeszcze poprzedniej wycieczki nie opisała. Rzeczywistość noworoczna bardzo dała jej w twarz i daje nadal, choć (tfu, tfu) jest jakby troszkę lepiej, niż było jeszcze kilka dni temu. Zatem nadrabiam.

Mam taką tradycję od paru lat, że w okresie mniej więcej noworocznym latam do Theatrelandu. Zimno, wieje, ale świąteczne dekoracje jeszcze błyszczą, wszyscy jeszcze mają wolne, miasto wydaje się zatem nieco bardziej ospałe i wyluzowane, niż w innych porach roku. Poza tym ceny w hotelach bywają zaskakująco niskie, bo ci, którzy przyjechali do Londynu na romantyczne Christmas, już wyjeżdżają. To dobry czas na wycieczkę, a jak okazało się tym razem, jeszcze lepiej wyjechać tam tuż po fajerwerkach.
Oczywiście, jak to ja, przybyłam pierwszym porannym samolotem, który ląduje na ziemi Albionu o godzinie 07:50. Niby mam powyżej uszu ciężko rannych lotów, bo kojarzą mi się z pracą, a Balice o świcie to siódmy krąg piekieł, ale pechowo te okrutne rejsy są najbardziej przyjazne portfelowi, więc nie ma to tamto.
Niestety prawda taka, że wstawanie w środku nocy człowiek odczuwa jakoś bardziej niż kiedyś, więc dotarłam do Londynu mocno nieszczęśliwa i marzyłam o tym, by choć na chwilkę wyciągnąć nogi (bo na zawsze to jeszcze nie zamierzam). Szczęśliwie tym razem zamieszkałam w hotelu, który pozwala samodzielnie się zameldować i wybrać sobie pokój telefonem. Wybrałam zatem taki, który był już posprzątany i gotowy. I rzeczywiście, gdy stawiłam się w recepcji, miła dama powiedziała, że mogę już skorzystać z wszelkich dobroci mojej tymczasowej kwatery głównej. Cudownie! Weszłam, wzięłam prysznic, padłam w wykrochmaloną pościel i po zasłużonej drzemce udałam się spacerkiem na południowy brzeg, do National Theatre.

Nieco zwlekałam z zakupem biletu na Ocean na końcu drogi, a gdy wreszcie zabrałam się do tego, nabyłam jeden z najostatniejszych. Spektakl wyprzedany. Neil Gaiman, wiadomo. Ale udało się.
To nie jest moja ulubiona książka Gaimana. Spektakl jednak udał się bardzo; tchnięto życie w tę historię i dobrze uchwycono zarówno nostalgiczną nutę opowieści o zapominaniu, jak i tę gaimanowską magię (zwłaszcza że przy przedstawieniu pracował specjalista od iluzji i naprawdę były momenty, gdy widz myślał „ale… jak oni to zrobili?”; widownia, i ta dorosła, i ta małoletnia – choć swoją drogą, uważam, że to nie jest spektakl dla dzieci – wydawała z siebie okrzyki zaskoczenia). Adaptując tego typu powieści, można albo pójść w efekty specjalne, albo zaufać wyobraźni widowni. Twórcy wybrali drogę pomiędzy.
Chwilami podskakiwałam, chwilami włos mi się jeżył na grzbiecie, chwilami chichotałam, otwierająca spektakl scena pogrzebu trochę mnie wzruszyła. Nie jest to rzecz zmieniająca życie, ale oglądało się to znakomicie – bardzo zgrane ensemble, mnóstwo teatralnego czarowania, fajne lalkarstwo, genialne światło; plastycznie i wizualnie to klejnot. Lubię taki teatr. Szczery, uczciwy, porządnie zrobiony, który nie oszukuje widza, ale pozwala mu poczuć się przez chwilę dzieckiem. Przypomnieć sobie zapomniane. Każdy z nas kiedyś wierzył w oceany na końcu drogi, w potwory, w czarownice. Każdy z nas miał taki ocean. Niepostrzeżenie dla nas samych wyrastamy z naszych baśni.
– I thought it was supposed to be a feel-good show… – powiedziała pani obok mnie w antrakcie. Ano nie. To chyba najsmutniejsza powieść Gaimana, ale ten smutek nie ściska was za gardło, nie szczypie w oczy; to taki gorzki, łagodny smutek blaknących wspomnień.
Piękne przedstawienie.

Nasycona nim po uszy, wróciłam na „mój” brzeg Tamizy, żeby obejrzeć osławionego Cyrano de Bergerac w adaptacji kontrowersyjnego dość dramaturga, Martina Crimpa, i reżyserii Jamiego Lloyda.
Produkcje Lloyda, jednego z najbardziej znanych brytyjskich reżyserów teatralnych młodego pokolenia (już nie takiego młodego, urodziliśmy się w tym samym roku; mamy ponury jubileusz w 2020) zwykle dzielą publiczność i krytyków. Nie wszystkie mu się udały, to fakt. Lloyd ma taki trochę punkowy styl, czego dowodzi wystawiana latem ubiegłego roku Evita, rozebrana na części pierwsze, surowa, całkowicie pod prąd musicalowego kanonu pt. cekiny i patos. Widownia i krytycy byli głęboko podzieleni – co to ma być, Eva Peron w trampkach?…
Gdy w świat poszły pierwsze zdjęcia z Cyrano, niektórzy się wzdrygali, że to tak… europejsko wygląda (w Theatrelandzie to niekoniecznie jest komplement; tutaj teatr kontynentalny kojarzy się z awangardą, golizną i projekcjami wideo). A potem ruszyły zaskakujące pięciogwiazdkowe recenzje.

Cyrano de Bergerac, mistrz dobrej gadki, nie ma tu doprawionego nosa, za to ma muskuły, ogoloną głowę i jest nie do pobicia w rapowych pojedynkach. Jego nieodłącznym atrybutem jest mikrofon. Używany jak tarcza, jak broń. Cyrano istnieje, kiedy nawija. A nawija fenomenalnie, zwłaszcza że reżyser pozwolił mówić protagoniście z własnym, szkockim akcentem.
To jest spektakl-słuchowisko. Oparte na wzmocnionych mikrofonami głosach aktorów, na różnorodnej melodii ich akcentów, na wersach wystrzeliwanych z prędkością karabinu i szemranych powoli, niemal prosto do ucha widzowi. Nie ma scenografii, nie ma lśniących kostiumów, nie ma muzyki – jest za to fantastyczna beatboxerka. Są słowa. Są mikrofony. I świetna obsada… którą James McAvoy spycha w cień jednym mrugnięciem.
Nieprawdopodobną charyzmę ma ten facet. On po prostu rozsadza scenę i widownię rozkochuje w sobie natychmiast, wystarczy, że się do niej uśmiechnie. To jest elektrownia na dwóch nogach. Cyrano McAvoya jest, owszem, nieszczęśliwie zakochanym mężczyzną, ale jest też facetem doskonale zdającym sobie sprawę z tego, że jest troszeczkę bardziej błyskotliwy od innych… i takim, któremu lepiej nie podskakiwać.
McAvoy, jak Andrew Scott, ma niesamowitą zdolność przykuwania uwagi i bezczelnego zarządzania sceną. Scott przy tym robi to swoją lekko neurotyczną żarliwością. McAvoy – czarem łobuza z Glasgow i genialnie plastycznym głosem. Obaj znakomicie czują publiczność i grają, jakby to ująć… z lekko uchyloną czwartą ścianą. Chciałabym zobaczyć ich kiedyś razem w jednym przedstawieniu, ale teatr by chyba wybuchł.
W dzisiejszych czasach, a już zwłaszcza na West Endzie, gdzie miliony tłumnie przybywają, by oglądać przedstawienia głośne, lśniące i imponujące, to ryzykowne posunięcie, by zaprezentować widowni coś tak prostego, tak okrojonego z wszelkich efektów – czasami nawet gwiazda w obsadzie nie pomaga. Ale Cyrano to oczywiście jest sztuka o słowie i to, co zrobili z tym spektaklem Lloyd i Crimp, ma głęboki sens. Pokazali rdzeń tej historii. Cyrano-slammer? Śmiałe. No i się udało.
A gdy w antrakcie stałam w kolejce po lampkę wina, obok mnie przemknął wysoki i wielce przystojny mężczyzna, i gdy już mnie minął, to zdałam sobie sprawę, że to Tom Ellis we własnej osobie.
Kolejny dzień upłynął mi wielce leniwie – wpadłam do Wellcome Collection obejrzeć nową wystawę (Being Human, mała, ale bardzo ciekawa; zresztą niezmiennie polecam to muzeum), pokręciłam się troszkę po mieście, a potem poszłam na randkę z jednym z najwspanialszych mężczyzn świata.

Ian McKellen w programie do swojego one-man show napisał, że dwa razy w tygodniu chodzi na pilates.
Jeśli te zajęcia pozwalają mieć tyle energii w wieku 80 lat, to zapisuję się natychmiast. Chłopak przez prawie trzy godziny monologuje i przekomarza się z publicznością, będąc przy tym ruchliwy jak iskierka. W jednej ze scen w pierwszym akcie wspomina siebie z początków kariery, gdy miał grać 80-latka i demonstruje, jak go grał (wiadomo, ledwo dyszące zgarbione nieszczęście), ku ogromnej uciesze publiczności widzącej przed sobą sprężyście poruszającego się mężczyznę w obłędnym płaszczu z falującą podszewką w kolorze electric blue. McKellen robi to od roku, podróżował po Wielkiej Brytanii od południa po północ, aż wreszcie uznał, że spędzi z londyńską widownią jeszcze dodatkowe 80 wieczorów. Wszystko to, by celebrować jego wspaniałe życie i karierę, ale też by zebrać fundusze dla młodych twórców, dla scen wymagających remontu (i po wszystkim spokojny, uśmiechnięty czeka na widzów w foyer, z wiaderkiem w dłoniach). Rzecz jasna, wśród publiczności są ludzie – sądząc po językach – z całego świata. Oraz koledzy po fachu McKellena, na przykład Judi Dench, na której obecność wśród widzów wszyscy zareagowali bardzo po angielsku, to znaczy udając, że w ogóle jej nie rozpoznali.
Ian McKellen często zwraca się do publiczności, zwłaszcza w drugiej części, która jest wspólnym czytaniem Szekspira i prosi widzów, by wybierali kolejne sztuki (w wielu grał przynajmniej raz, więc powiedzieć, że zna je na pamięć, to niewiele powiedzieć). W tych wyluzowanych pogwarkach chyba najlepiej ujawnia się jego profesjonalizm – McKellen ma wszystko i wszystkich w budynku pod kontrolą. Publiczność je mu z ręki. Sytuacja rozwija się w tym kierunku, w którym on chce, by się rozwijała. Nie ma miejsca na przypadek.
– Jakie jest pierwsze słowo w „Ryszardzie III”? – pyta.
– Now – odpowiada zgodnie widownia.
– Właśnie. Teatr jest „in the now”, tu i teraz. Film jest „then”. Ale my jesteśmy tutaj teraz. To już się nie powtórzy.
To bardzo mądre i bardzo trafne.
Jest to wieczór niebywale radosny, ale też dość nostalgiczny. McKellen mówi dużo o swojej rodzinie, o przyjaciołach, których już nie ma i pobrzmiewa między wierszami słodko-gorzka nuta.
– Jeśli bardzo chcecie zobaczyć kogoś na scenie, idźcie, nie odkładajcie na później – mówi. – Następnej okazji może już nie być. Ja tak miałem z Judy Garland…
I oczywiście, trochę kurzu nagle do oka się dostaje, bo zdajecie sobie sprawę, że uroczy dżentelmen przed wami też nie jest ponad czasem (choć wydaje się, że jest). Ale to nieważne, bo nadal wszyscy świetnie się bawimy, łącznie z protagonistą, który ma spojrzenie i uśmiech rezolutnego chłopca. I chociaż na widowni siedzi 800 osób, każdy ma wrażenie, że spędza wieczór z McKellenem sam na sam. Atmosfera jest uroczo familiarna. Rzecz jasna, bardzo dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że to najpewniej też jest zagrane – profesjonaliści nawet improwizację mają pod kontrolą – niemniej słodycz tego wieczoru na długo ze mną zostanie. Ten człowiek to złoto i skarb. Tak mocnej pozytywnej energii dawno nie czułam. Coś niezwykłego.
No i doceniam jego słabość do electric blue, absolutnie.

W sobotę powróciłam na Ghost Quartet. Już o nim pisałam tutaj. Nieczęsto zdarza się, że na przedstawienia wracam, tyle jest przecież do oglądania – ale wiecie, co się dzieje, gdy się zakocham. Nie ma to tamto. Musiałam zobaczyć to ponownie i zobaczyłam, choć wyrwałam jeden z ostatnich biletów, bo teatr malusieńki jest, a był to ostatni dzień wystawiania tej perełki. Bo to dosłownie była perła. Wspaniale obsadzona – każdy z czworga członków obsady to fantastyczny wykonawca, każdy śpiewa i gra na licznych instrumentach, opowiadając przy tym cztery dziwne, splecione z sobą historie. Intymna bardzo. Za drzwiami głośne, kolorowe Soho, sex shopy, kluby go-go i chińskie knajpy z plastikowymi dekoracjami po sąsiedzku, a w Boulevard Theatre czysta magia i whisky. I teraz już mogę to napisać – przedstawienie kończy się w sposób dość niezwykły; otóż każdy z aktorów zaprasza któregoś z widzów do grania na instrumencie (nie to, że trzeba symfonie wygrywać, to proste nuty, nawet ja bym dała radę… chyba). Czworo widzów gra, a aktorzy niepostrzeżenie, jeden po drugim, znikają ze sceny i wtem publiczność zdaje sobie sprawę, że już ich nie ma. Cóż, w końcu to kwartet duchów!
Wieczorem wskutek serii fortunnych zdarzeń wylądowałam w Donmar Warehouse na sztuce pt. Teenage Dick.
Nie jest to nic sprośnego, aczkolwiek podwójne znaczenie angielskiego zdrobnienia imienia Richard dobrze pasuje, ponieważ bohater tytułowy jest, cóż, niezłym chu*em.
Jest to współczesna, luźna adaptacja szekspirowskiej sztuki o jednym z trzech braci-książąt, który ostatecznie, dążąc leciuchno po trupach do celu, objął władzę jako król Ryszard III, ale jak wiemy, długo się nią nie nacieszył.
Według przekazów, Ryszard III miał zdeformowaną sylwetkę. Toteż często aktorzy grający go mają garb lub kuleją, lub jedno i drugie. Acz oczywiście, na ogół są to aktorzy w pełni sprawni. Daniel Monks, grający Richarda w Donmarowym spektaklu, ma częściowe porażenie i naprawdę porusza się o kuli. Czy mu to w tańcu przeszkadza? Ależ ani trochę. On zresztą w wywiadach mówi zupełnie otwarcie o trudach swojej codzienności i żartuje, że jest nie tylko facetem niepełnosprawnym, ale i gejem, więc tyle wygrać. Taniec wspomniałam nieprzypadkowo, bo jest w tym spektaklu scena, która widzów wyrzuca z butów i frenetyczna owacja się zrywa – otóż Richard idzie na bal ze swoją wybranką (którą potem potraktuje bardzo brzydko) i tańczy z nią. Tak, że gdybyście nie wiedzieli, iż facet ma sparaliżowaną prawą połowę ciała, nawet nie przeszłoby wam to przez myśl. Imponujące.
Oto mamy historię z szekspirowskiej tragedii przeniesioną do amerykańskiego liceum (o znamiennej nazwie Roseland), w którym uczniowie walczą w wyborach o tytuł przewodniczącego. Richard startuje naprzeciw szkolnego gwiazdora Eddiego (trzecim konkurentem jest Clarissa – w oryginale oczywiście książę Clarence – która zostaje szybko wyeliminowana, szczęśliwie nie przez utopienie, jak prawdziwy Clarence). Richard na wiecu rzuca głodne kawałki o walce z prześladowaniem i działaniu na rzecz uciśnionych, ale prawda taka, że chce wygrać za wszelką – WSZELKĄ – cenę. Rozgrywa ludzi znakomicie, wykorzystując ich współczucie, bo kalece przecież współczuć trzeba; któż podejrzewałby takiego biedaka o bezwzględne knucie i wreszcie, w akcie paskudnej zemsty za własne w sumie czyny, przyprawienie największego konkurenta o trwałe kalectwo.
Co ciekawe, przedstawienia w Donmar Warehouse zwykle są wyprzedane – to nie było, być może zniechęcił ludzi nieco niefortunny tytuł. Niemniej gdy dobre słowo poszło w świat, coraz trudniej było o bilety. Nos mnie nie zawiódł. Fakt, troszkę długo ta sztuka się rozpędza, ale gdy już się rozpędzi, to jest pyszna. Fenomenalny Monks przyćmiewał i zachwycał w roli Richarda, bezdusznego moralnego dna, które widownię też łapie na lep fałszywego współczucia. A jak znakomity ten chłopak jest, dowodzi fakt, że niemal wprost z desek Donmar Warehouse trafił do obsady Mewy z Emilią Clarke, reżyserowanej przez tego samego Jamiego Lloyda, którego wcześniej wspominałam.

Niedziela.
W niedziele niewiele się dzieje w Theatrelandzie, ale są miejsca, które zapraszają – w tym między innymi Shakespeare’s Globe i Bridge Theatre. Bridge Theatre jest piękny, wygodny, pachnie w nim świeżo pieczonymi magdalenkami.
Sally Cookson to jedna z moich ulubionych reżyserek, a lubię ją za to, że trzyma się prostych środków – prostych, lecz nie zbyt prostych. Mam wrażenie, nie zapomniała zbyt wiele z dzieciństwa, bo będąc dorosłą reżyserką, chętnie sięga po te właśnie proste środki w wierze, że publiczność dobrze je odczyta. W A Monster Calls stworzyła tytułowego potwora, ożywione drzewo z banalnej części teatralnej maszynerii – zwisających lin. Zanim jednak powstał Monster, Cookson wyreżyserowała adaptację Lwa, czarownicy i starej szafy w 2017 roku. Spektakl powrócił świątecznie zimą 2019, w Bridge właśnie. I tu znowu śniegi Narnii stworzono z bieluchnego płótna wciąganego na scenę przez schodzących w dół audytorium aktorów. Oczywiście całemu spektaklowi towarzyszy muzyka na żywo, jak zawsze u Cookson. Ona nie lubi sztywnych granic i szufladek w teatrze, jej przedstawienia to miks dramatu, musicalu i cyrku, ponieważ dlaczego nie.
Nie jest to przedstawienie tak dobre, jak Monster (ale umówmy się, ja mam lekką obsesję na punkcie tamtego i też ciężar gatunkowy jest zupełnie inny), przy czym trudno te dwa porównywać, bo to całkowicie inne historie. Lew, czarownica i stara szafa to klasyk literatury dziecięcej, a na widowni zasiadało jednak wiele krasnali, ale dorośli bawili się równie pysznie, i też rozdziawiali buzie, gdy na scenie pojawił się wyczekiwany lew Aslan. Bo przypominało im się dzieciństwo i wszystkie wymyślone światy, w których spędzali czas, kiedy nikt nie patrzył. Wszystkie szafy i grube zasłony w mieszkaniach babć, wszystkie zakurzone, zapomniane kąty. W pewnym sensie jest to zatem przedstawienie podobne do Oceanu… – przedstawienie-wspomnienie.
Tak jakoś dziwnym trafem wyszło, że była to wycieczka dość nostalgiczna, trip down the memory lane. No i dobrze. Któż z nas tego nie potrzebuje?…

Star Alliance

Chmury wiszą tak nisko nad dachami, że od rana czuję się, jakby był wieczór.
I właściwie czułam się tak przez cały miniony rok.
Może wreszcie, zgodnie z wieloletnią tradycją (wiecie, że w przyszłym roku stuknie mi 20 lat blogowania? Koszmar) opublikuję zatem drobne tym razem podsumowanie 2019.

Nie mogę powiedzieć, żeby to był czas cudownie udany, choć nie mogę również powiedzieć, by był zły. Był intensywny, być może troszeczkę za bardzo. Nadal tu jestem, 57 startów i lądowań później, po ponad 200 nocach przespanych w hotelowych łóżkach w ośmiu różnych krajach. Do chłodu i nijakiego zapachu tych łóżek przywykłam tak bardzo, że zasypiam w nich jak dziecko, w odróżnieniu od łóżka własnego. W sumie trochę przestałam rozróżniać tryby „dom” i „niedom”. Nie twierdzę, że to dobrze, po prostu mówię, jak jest.

Po stronie plusów zapisać mogę niewątpliwie bogactwo wrażeń. Kilkadziesiąt razy w teatrze (co więcej, udało mi się zobaczyć prawie wszystko, co zobaczyć najbardziej chciałam w Krakowie). Kilkadziesiąt przeczytanych książek (no dobra, przez cały grudzień, będąc przykuta do kanapy, przerabiałam jedną średnio grubą dziennie, więc trochę sobie nabiłam statystyki – polecam rwę barkową, *nieco* upierdliwe, ale jeśli narzekacie na brak wolnego czasu, to rozwiązanie jak znalazł). Nowe doświadczenia kulinarne, nowe punkty na mapie, nowi znajomi. Odrdzewienie kilku starych przyjaźni. Lato trwające od marca do końca października, gdyż mój szef zadbał o to, bym odwiedzała tylko ciepłe kraje.
Widziałam Maggie Smith na scenie. Uściskał mnie Rhys Ifans, zrobiłam sobie czwarte selfie z Andrew Scottem (tj. on zrobił). Byłam w La Scali na spektaklu i na festiwalu filmowym w Paryżu, niechcący, bo były bilety na film z Goldblumem (który się nie pojawił wszakże). Tańcowałam do Beyonce w finale Snu nocy letniej i wracałam pociągiem w wianku na głowie, jak przystało na kobietę w moim wieku. W Westminster Abbey też tańczyłam, do Happy i było to chyba najpiękniejsze, najbardziej absurdalne doświadczenie dekady – niewielu było to dane jednak. Dodajmy, że aby dotrzeć do Westminster Abbey tamtego wieczoru, pokonałam trasę Monako-Nicea-Amsterdam-Kraków-Katowice-Londyn w 16 godzin, bez grama snu. Nie polecam.
Zobaczyłam zupełnie puste Pola Elizejskie, jak w horrorze, i uzbrojonych po zęby policjantów. W sobotnie popołudnie, gdy ludzie zwykle walą wartkimi strugami do Louis Vuittonów i muzeów. Nikogusieńko. Tylko ołowiane niebo, zabite dechami witryny i rzędy zaparkowanych policyjnych motocykli, i oficera żandarmerii przeganiającego mnie surowo. Żyć w ciekawych czasach, mówicie?…
Widziałam moją pierwszą burzę piaskową. We Włoszech kupiłam sobie elegancką bransoletkę z wygrawerowanym MA VAFFANCULO, oczywiście nie noszę jej do roboty, ale bardzo ją lubię. Przejechałam się lizbońskim tramwajem. Śpiewałam na głosy Bohemian Rhapsody w barze w Madrycie (wszystko było fajnie, dopóki następnego dnia nie obudziło mnie bardzo głośne madryckie słoneczko). Na Lazurowym Wybrzeżu ulewy i wichury uśmierciły mi parasolkę – jedno wielkie oszustwo z tym lazurem, tyle powiem. Lufthansa dwukrotnie zafundowała mi fantastyczny citybreak-niespodziankę w Niemczech – któż mógłby chcieć więcej?
Z boku wygląda całkiem fajnie, nie?
Byłabym głupia, gdybym narzekała.

Jeśli wszak myślicie, że to wszystko za darmo, to nie. Na tej karuzeli nie jeździ się na piękne oczy.

Po stronie minusów zapisuję bowiem przede wszystkim nieustanny niedoczas. Nieustanne „przepraszam, ale nie ma mnie w mieście”, „przepraszam, ale zapomniałam”, „przepraszam, ale padam z nóg”, „przepraszam…”. Nie byłam najlepszą przyjaciółką, córką ani partnerką, no taka prawda. Regularnie plułam sobie w brodę, że albo mnie nie było, albo byłam zbyt zmęczona.
Tęsknotę w dużych dawkach. W DUŻYCH dawkach. Po raz pierwszy minionego roku poczułam, że naprawdę da się za kimś tęsknić jeszcze zanim zamknie się za sobą drzwi.
Uświadomienie sobie, że mama się starzeje i stres, że coraz częściej zapomina o drobiazgach.
Kręgosłup, oczywiście.
Ogólną kiepskość w ogarnianiu codzienności. Za to mam do siebie duże pretensje. Podsumowując, rok 2019 był tym, w którym dopadło mnie wyjątkowe niezadowolenie z siebie i ciągle lazła za mną nostalgia. To był rok, w którym nader często myślałam: „a co, jeśli marnuję czas?…”

Trochę się obawiam tego 2020. 2010 był dla mnie bardzo, bardzo niedobry. Co prawda jestem o dekadę starsza i być może, miejmy nadzieję, nieco mądrzejsza, ale kto wie.
Tak czy inaczej.
Nieco spóźnione, ale szczere państwa zdrowie i oby nam się w nowym roku.

Kopiec Kopciuszka

Październik.

Nie lubię tego miesiąca, zawsze wtedy jakoś mi smutno, dociera do człowieka, że lato już na dobre odeszło, a w perspektywie niekończące się wieczory, ziąb, pierwszy śnieg, i po co to wszystko, i jaki tego sens. Żałośnie.
W Krakowie październik oznacza też oczywiście przypływ studentów. Nagle całe miasto zapełnia się ludźmi. Na przystankach gęsto. Do tramwaju trudno wsiąść. Co chwila ktoś pyta o drogę. W knajpach pełniutko. Ta fala powodziowa minie za jakieś dwa tygodnie i będzie znowu mniej więcej normalnie, ale muszę przyznać, że moim ulubionym Krakowem jest ten letni, pustawy, w którym człowiek może poczuć się jak turysta.
W każdym razie.
Wracałam dziś do domu, pomstując na paskudne korki i studentów, i wtem uświadomiłam sobie, że oto przecież mija okrągła (yghhh) rocznica mojego zostania studentką. Jakoś bowiem dostałam się na Uniwersytet Jagielloński, szacowną uczelnię ukończoną przez wielu wybitnych ludzi, na przykład pana i władcę – choć on to wzorowym studentem nie był, bo inne rzeczy interesowały go znacznie bardziej, ale jakoś po latach dociągnął do magisterium. No i razem z październikiem wylądowałam w Krakowie.
Pierwsze dni były straszne. Nikogo nie znałam. Prawie nie jadłam, bo żołądek miałam ściśnięty z nerwów. Mieszkałam na stancji u pani, która była bardzo religijna i co wieczór słuchała głośno Radia Maryja, a ja miałam tylko discmana i mały telewizorek, bo wiadomo, jak się chciało internetów czy innych nowoczesności, to trzeba było zasuwać do kafejek internetowych i gadać na IRC-u. W każdym razie, u starszej pani mieszkałam bardzo krótko, potem przeniosłam się na Aleje (matkobosko, jakie tam imprezy były, drinki przyrządzaliśmy dosłownie w wiadrach, wychodziło się na dach przez okno! i mój arcyprzystojny współlokator raz niósł mnie na barana od Rynku aż pod naszą kamienicę – to był chyba ostatni raz, gdy ktokolwiek niósł mnie na barana), gdzie przemieszkałam kolejne trzy lata, by rok ostatni spędzić na Osiedlu Podwawelskim. No i z samotnością też szybko się uporałam. Okienka wszak spędzało się na piwie i towarzystwo studenckie bardzo się zżyło. Co ważniejsze jednak, już w drugim tygodniu mojego pierwszego krakowskiego października udałam się na pierwszą prawdziwą randkę.

Pamiętam jak dziś. Spotkałam się z dżentelmenem pod Mariackim, poszliśmy na kolację, a potem mój towarzysz zabrał mnie na spacer. Na Kopiec Kościuszki. I ja się na to, głupia, zgodziłam. Przez las po ciemku z obcym facetem. Fakt, z Kopca Kościuszki po zmroku widok jest przepiękny (choć jako wieloletnia mieszkanka Podgórza muszę powiedzieć, że z Kopca Krakusa widoki są dużo lepsze) i bardzo jest to romantyczne miejsce. Tak romantyczne, że po miesiącu takich spacerów pocałowaliśmy się i tak już się całowaliśmy przez kolejne parę lat, przez co moje życie studenckie było istną sielanką. Prawdą jest, że jako grzeczna jedynaczka przez pierwsze miesiące skrzętnie ukrywałam fakt pojawienia się w moim życiu chłopaka; trochę mnie to wysiłku kosztowało… Przez trzy lata podbijaliśmy wspólnie miasto, aż nagle wszystko dupnęło z hukiem (dziś uważam, że stało się dobrze, zwłaszcza że odkrycia kolejnych miesięcy były dość, jakby to ująć, szokujące). Ale przecież nie chcemy o tym mówić.

Żeby było śmieszniej, współlokator i najlepszy przyjaciel mojej ówczesnej wielkiej miłości pracował w miejscu, w którym dokładnie w tym samym czasie zjawił się pewien koleś przed trzydziestką, który wreszcie skończył te nieszczęsne studia i po latach rozmaitych frapujących zawodowych przygód postanowił podjąć w miarę normalną pracę, a tę zresztą niezmiennie wykonuje do dziś, z dużym powodzeniem. W odróżnieniu ode mnie, która w ciągu tych dwóch dekad zdążyłam kilkakrotnie zmienić i branżę, i zawód.
Czyli widzicie, pan i władca już wtedy gdzieś tam krążył obok mnie, i zastanawiam się czasami, co by było, gdybyśmy spotkali się wtedy, a nie dobre parę lat później.

Od tamtej pierwszej randki nigdy na Kopcu Kościuszki nie byłam. Po dziś dzień lubię sobie na niego spojrzeć. Po zmroku, gdy spojrzycie nań z perspektywy Błoń, wygląda jak takie UFO zawieszone nad miastem. Nad ciemnością Lasu Wolskiego nagle wyrasta świetlisty spodek.

Kiedy wylądowałam w Krakowie z październikowym wiatrem wiele lat temu, byłam bardzo przestraszona, a zarazem przekonana, że zostanę wybitną dziennikarką radiową. I Kapuścińskim w spódnicy też, będę podróżować i pisać. Ogólnie wielofunkcyjną gwiazdą mass mediów zostanę.
W radiu przepracowałam dwa miesiące w życiu. Co do podróżowania i pisania, cóż. Trochę popisałam, ale nie aż tak dużo. Przez wiele lat byłam bardzo sfrustrowana z tego powodu.
– Przecież ty właśnie to robisz – powiedziała mi koleżanka rok temu, gdy zesłane do roboty piłyśmy wino pewnego wieczoru. – Zobacz, gdzie jesteś. Podróżujesz i piszesz!
W sumie fakt. Jak na ironię, to właśnie robię. I dziś pakuję się przed kolejnym wyjazdem.
Dziwnie się to wszystko pokręciło. Zupełnie nie tak, jak się spodziewałam. Nie gorzej, ale tak bardzo inaczej, że gdyby ktoś mi powiedział, co będę robić 4 października 2019, zabiłabym go śmiechem.

Anxiety is a feeling grown too large

Jesień idzie, co czuję nader intensywnie, bo powietrze pachnie inaczej. Nad ranem budzi mnie chłód. To nawet mi nie przeszkadza.
Bardziej przeszkadza to, że o tej porze zwykle miewam zjazd nastroju. Ostatnie tygodnie nie były dla mnie szczególnie dobre – to znaczy, obiektywnie nie były złe, ale samopoczucie szorowało po dnie morza. Do tego stopnia, że wykręciłam się z udziału we wszystkich planowanych w minionym tygodniu wydarzeniach towarzyskich, a rankiem czasami trudno było wstać. Poczucie bezsensu wszystkiego nie jest moim ulubionym, że to tak ostrożnie ujmę.
Cóż.
Czekam na wiatr, co rozgoni.

Nie pomaga mi ani to, że chwilowo ogromnie irytuje mnie moja praca, ani to, że praca pana i władcy irytuje mnie tym bardziej, bo go wessała zupełnie i trudno mi go zobaczyć w jakichś ludzkich godzinach. Ani wiadomości z lewa i prawa, walące niczym w piorunochron.

Tylko w sobotę dowiedziałam się, że młody znajomy mojego ojca popełnił samobójstwo – tak po prostu, pokłócił się z żoną, wyszedł z domu i po ptokach; wpadł do taty na kawę dwa dni wcześniej, gadali jakby nigdy nic – a mój dobry kumpel przechodzi kolejną chemię.
Nie miałam o tym pojęcia. Zauważyłam, że nagle trochę znikł, ale przecież nikt nie myśli, że gdy ktoś cichnie, to dlatego, że ma raka. Może ma kłopoty z dziewczyną albo w pracy, albo doła – jak ja – ale że raka?… Nie jakiegoś dusiołka, od którego czasem chce się wymiotować czy boi się z domu wyjść, ale wiadomo, że nie zabije, tylko raka?…
Dowiedziałam się przypadkiem, bo on nie chciał, by ktoś spoza rodziny wiedział i całkiem dobrze to rozumiem. Myślę, że też bym nie chciała. Mimo wszystko usiadłam tam, gdzie stałam, z telefonem w dłoni.
Dziwne, to za każdym razem wydaje się tak nieprawdopodobnie dziwne, nie z tej ziemi, takie rzeczy zdarzają się innym. Nie naszym znajomym, nie naszej rodzinie, nie nam. Zdarzają się w smutnych filmach i zbiórkach na Facebooku, ale nie nam.
Za każdym razem, a było tych razy w moim życiu trochę za dużo, jestem tak samo zaskoczona i za każdym razem przeraża mnie ponura bezwzględność tego potwora.
Nie potrafię zgodzić się na to, że to włazi w życie ludzi mi bliskich – dotychczas zawsze po to, by mi ich zabrać. Oczywiście moja niezgoda nie ma najmniejszego znaczenia i nic nie zmieni.

Męczy mnie ten czas.
W biurze siedzę ledwo obecna. Czas poza biurem spędzam na stronach linii lotniczych, w nadziei, że znajdę bilet, który kupię i znów się stąd wyrwę, dokądś, gdzie nic mnie nie dotknie; albo rezerwując bilety do teatru. Albo też zakładam słuchawki na uszy, wychodzę z domu i maszeruję przed siebie. Uciekam, jak mogę. To żadne rozwiązanie, wiem. Mam tyle lat, ile mam i powinnam zachowywać się dojrzale, ale dojrzałości wystarcza mi na tyle, żeby po prostu piekielnie bać się i martwić, i nieudolnie próbować ten strach od siebie odsunąć.

Czasem, gdy nie mogę zasnąć, siadam na balkonie i patrzę na drzewa.
Ich szum mnie uspokaja.
Przed zaśnięciem upewniam się, że okno w sypialni mam otwarte. Żeby ten szum w nie wpadał.

Prossima fermata: Gioia

– Oj – mówi dziś mój lokalny kolega przy porannej kawie. – Gdybym miał dwadzieścia pięć lat, jak ty, to też by mi się chciało tak podróżować.

Dziękuję ci, mój drogi.
(Jest ode mnie dwa lata młodszy).
Nawiasem mówiąc, typowo włoskie zagranie. Włosi bardzo lubią czarować. Tak dla sportu, to nic nie znaczy. Ich to po prostu bawi, czyni życie nieco bardziej znośnym i wszystkim jest wesoło. Niezależnie od wieku i powabu, Italiani flirtują z przymrużeniem oka, rano i wieczorem, tak to tu działa i już. Wszyscy. Recepcjoniści, barmani, nieznajomi w windzie, dyrektorzy zarządzający. Tak to tu działa, i to w tym kraju lubię, bo wymierzony prosto i bezczelnie w was uśmiech mijanego przechodnia potrafi zdziałać cuda. Dwa lata temu, gdy siedziałam tu przez sześć tygodni, trochę mnie deprymował łamane przez wkurzał ich sposób bycia, który dla nas jest dość może nazbyt poufały, a dla nich normalny. Potem przywykłam, a teraz już wiem, że gdy do biura wkracza włoski kolega niewidziany przez dłużej niż tydzień, będzie ściskanie i buziaki w oba policzki. Koleżanek też to dotyczy.

Skąd się wzięłam w stolicy Lombardii, mogę wyjaśnić. W miarę łatwo. W miarę.
Jak wiemy, jedyną stałą w życiu jest to, że wszystko się zmienia.
Najpierw, zaraz po moim urlopie, miałam jechać do Madrytu. No i cudownie, myślałam. Wtem, gdy jeszcze sobie bimbałam na wakacjach, przyszła wiadomość.
– Przepraszam, była zmiana planów. Potrzebowalibyśmy cię w Luksemburgu w przyszłym tygodniu.
Ach, Luksemburg. Nie mogę sobie wyobrazić miejsca bardziej fascynującego. Okej, trochę jestem złośliwa, bo w istocie kraj Luksemburg jest bardzo ładny i lesisty, tylko że pracując tam, siedzę głównie w mieście Luksemburg, a ono jest mało porywające.
– Zmienię ci loty, nic się nie martw – czytam. No okej.
Dwa dni później.
– Nie, wiesz co, jednak nie musisz jechać do Luksemburga.
– To znaczy, że donikąd nie jadę?
– No… jedziesz. Tylko czy mogłabyś sobie sama zarezerwować lot, bo ja nie potrafię…
– A dokąd – pytam – jadę?
Jak możecie się domyślić, autorka była już w stanie najczystszej, niczym niezmąconej kurwicy.
– I czy ludzie na miejscu wiedzą, że przyjeżdżam?
– Och. No tak.
Aha.
– Dam im znać.
No myślę, bo przydałoby mi się biurko do pracy w poniedziałek.
Zadzwoniłam do agencji rezerwującej nam podróże.
– Od poniedziałku? – spytała pani. – Od tego poniedziałku?… To został tylko Hyatt.
No i dobrze. Nie mój problem, nieprawdaż.
Na dobry wieczór po przyjeździe pan recepcjonista mnie przeprosił, bo akurat trwa remont i wobec tego wszyscy goście mają darmowy wstęp do strefy wellness. Codziennie wieczorem łaziłam do strefy wellness pluskać się w nastrojowo oświetlonym basenie. Pewnego dnia, gdy windy się zepsuły i nie miałam jak zjechać do podziemia, pan recepcjonista pokazał mi zejście służbowe, z którego skwapliwie korzystałam i nikt mi nic nie powiedział, albowiem to Włochy, kraj, w którym procedury działają tylko wtedy, gdy ktoś patrzy.

I tak oto właśnie trafiłam do Mediolanu.
To nie jest moje ulubione włoskie miasto. Mało czyje jest, bo w porównaniu z innymi słynnymi miastami półwyspu Mediolan jest urody dość trudnej. Z drugiej strony ma swoje perły – Duomo, oczywiście (choć też nie wszyscy ją lubią), Castello Sforzesco i park Sempione, w którym jedynym minusem są wściekłe komary, ale rozłożyste drzewa służą cieniem, oparciem i energią; muzea i stare kościoły, dzielnice Isola i Navigli, wyluzowane, malownicze i z pyszną kuchnią, słynny Bosco Verticale.
No i mają Leonardo.
Mediolan kocha Leonardo, a w Castello Sforzesco właśnie trwa nieduża, ale piękna wystawa, w ramach której możecie wejść do sali przez ładnych parę lat zamkniętej, a którą Da Vinci zamienił dla Ludovico Sforzy, zwanego Il Moro (Maur, ale też morwa) w koronę drzewa właśnie. Coś niesamowitego, buzia sama się rozdziawia, zwłaszcza że staranne oświetlenie wydobywa wszystkie cuda tej koronkowej roboty. Rzecz jasna, każdy w naszym kręgu kulturowym wie, że Leonardo był geniuszem, ale spoglądanie na zaciągnięte w ramach kolejnego punktu męczącej wycieczki dzieciaki z Dalekiego Wschodu, zapatrzone dwie minuty wcześniej w swoje smartfony i nagle oczarowane sufitem nad ich głowami – wow.

W piątek poszliśmy do La Scali, która już właściwie zakończyła sezon, ale załapaliśmy się jeszcze na wieczór z dwiema krótkimi operami – pierwszą Salieriego, drugą Pucciniego w reżyserii Woody’ego Allena. Nie będąc ogromną wielbicielką opery jako takiej, jestem, jak wiecie, wielką fetyszystką teatru, toteż samo znalezienie się w tym miejscu było dla mnie czymś bardzo dużym.
Poszliśmy, to jest ja i mój towarzysz z kraju, który też stoi operą, ale raczej Wagnerem. Młody zna Józefa, powiem wam. Poszliśmy do baru w La Scali, gdzie wytworni panowie o kamiennych twarzach leją wino do kieliszków z rżniętego szkła, ponieważ oczywiście. Zajęliśmy strategiczne miejsce w foyer, pod kolumną, i obserwowaliśmy ludzi. Panie w cekinach i sukniach po pięty. Pana w szortach, stanowczo zatrzymanego w progu. Strażaków pilnujących bezpieczeństwa. Ludzi podekscytowanych i zblazowanych.
– Czy to nie jest ciekawe? – spytał Młody. – Lubię patrzeć na ludzi, a ty?
Ponieważ dzwonek zadzwonił, grzecznie przerwaliśmy obserwacje i wspięliśmy na nasz balkon, nie taki zły, jak się zdawało.
– Możecie zająć całą lożę, tu nikt więcej nie usiądzie – rzekł nam pan z obsługi i zamknął za nami drzwi.

Niedziela (bo sobotę poświęciłam wspomnianemu Leonardo. I zakupom. I ravioli z masłem i szałwią). Jak przy niedzieli wypada, relaksuję się. Kończę pizzę gourmet (teraz tu jest szał na pizzę gourmet, nie żeby ceny też były gourmet – Włosi nawet w światowej stolicy lansu nie będą przepłacać za posiłek tak podstawowy, jak pizza) w Assaje – serdecznie polecam, fenomenalne żarcie, a w ramach tradycyjnego rozchodniaczka zamiast limoncello podają melonówkę, w trzech smakach. Skwar jak jasny pieron. Docieram do hotelu, by schłodzić się w klimatyzacji, a najchętniej zatrzasnąć w minibarze. Telefon piszczy. Młody.
– Ola, a nie chciałabyś pójść na kolację do Navigli?
Szlag.
Dobrze, że spakowałam szorty na gumce (dodam, iż mimo gumki są bardzo szykowne, w sensie w niedzielne popołudnie oblecą).
Taksówkarz przez całą drogę gadał do mnie uroczą mieszanką włoskiego i angielskiego, a na masce rozdzielczej kiwał mu się Siddhartha. Przejechał dwukrotnie na czerwonym, zatem śmiem twierdzić, że obecność Siddharthy w jego samochodzie nie jest przypadkowa. Różaniec też miał, oczywiście. Zawsze warto wybrać możliwie najszerszą opcję ubezpieczenia.

Znaleźliśmy się w Navigli. Nie było to proste, bo autorka jest dość żenująco słaba w kwestiach nawigacji, ale za pomocą intensywnego machania – byliśmy na przeciwnych brzegach kanału – udało się.
Wypiliśmy Aperol lub dwa, zjedliśmy risotto – obłędne, z kwiatami cukinii tylko – słońce zachodziło nad kanałami, romantycznie bardzo.
– Nie czujesz się samotna, gdy tak podróżujesz? – zapytał mój towarzysz.
– Nie. Czasami… czasami tak. Ale gdy nauczysz się znajdować dom daleko od domu, to będzie dobrze.

(Dziś po szychcie poszliśmy na lody. Uprzednio młody padawan zjadł kotlet po mediolańsku, wpatrując się z niepokojem w mój makaron z sepią, bo ja mięso nie bardzo jadam: „to ci wystarczy?”).

„If I can’t breathe I’m in trouble” – Karl Lagerfeld

Rok temu spędzałam mój urodzinowy tydzień w Londynie. Praca mnie wysłała. Zbieg okoliczności, ma się rozumieć, ale byłam przeszczęśliwa. Czułam się, jakbym Ponbócka za nogi złapała. Pierwszego wieczoru poszliśmy do restauracji z gwiazdką Michelin – to były dokładnie moje urodziny – i pomyślałam „rany, co to się dzieje”. Niemal co wieczór biegałam na West End, kupiłam sobie też bilet do Royal Opera House…
… i nie poszłam.
Za to zrobiłam niezłą scenę w hotelowym lobby, myśląc, że umieram.

Do dziś pamiętam ten głupi dialog z dżentelmenem, który przybył mi na pomoc po tym, jak przerażony recepcjonista uznał, że słaniająca się na nogach babina sapiąca wniebogłosy niczym Darth Vader potrzebuje pogotowia.
– Nie mogę oddychać.
– Ale oddychasz, rozmawiasz ze mną. Nie mogłabyś mówić, gdybyś nie oddychała.
– …Naprawdę?

No niestety, człowiek w takim stanie nie jest tytanem intelektu i myśli bardzo, bardzo powoli.
Lada dzień minie rok od tej karuzeli śmiechu, więc pomyślałam, że z tej okazji przygotuję wpis rocznicowy.

Skąd to się bierze – nie wiadomo. Ilu ludzi, tyle przyczyn. Trauma, geny, hormony, chemia mózgu, inne choroby, uzależnienia lub… nic. Są na to lekarstwa, ale opinia wielu specjalistów jest taka, że stany lękowe nie są w pełni uleczalne. Zawsze mogą wrócić.
Dusiołek nie wybiera dnia ani godziny. Oczywista, są okoliczności, które szczególnie lubi, o czym później, ale jeszcze bardziej lubi zaskakiwać. Możecie obudzić się w spokojny sobotni poranek i poczuć, jak wam żołądek podjeżdża do gardła. Możecie jechać sobie wygodnie tramwajem i nagle poczuć, że musicie natychmiast wysiąść. Możecie znienacka poczuć paraliżujący strach przed czymś, co często robicie – taką absurdalną, ale głęboką pewność, że tym razem na dwieście procent coś pójdzie nie tak. Możecie siedzieć na nudnym spotkaniu i wtem oblać się zimnym potem; długopis trudno utrzymać w dłoni i macie pobożną nadzieję, że nikt nie zauważył waszej trzęsawki. Może obudzić was w nocy natrętna myśl, że coś złego się stanie. Zwolnią mnie. Rzuci mnie. Moi bliscy umrą. I zamiast ziewnąć i przewrócić się na drugi bok, zaczynacie się nakręcać, aż nadchodzi ranek i jesteście kompletnie wykończeni apokalipsą, która nie nadeszła.

Moja mama, zanim – podobnie jak ja – dokopała się do końca internetu, czytając o tej przypadłości, pytała mnie:
– Ale czym ty się właściwie denerwujesz? Czego się tak boisz?
Odpowiedź zawsze brzmiała tak samo:
– Nie wiem.
Na tym polega cały dowcip. Zagrożenie nie jest realne. Za to wasz lęk jest, jak najbardziej.
Można nauczyć się z dusiołkiem żyć. Nie powiedziałabym, że zaprzyjaźnić – to byłoby troszkę za duże słowo. I ludzie różnie żyją z dusiołkiem. Jedni robią sobie z niego tarczę, którą zasłaniają się przed światem, inni idą z nim na wojnę, ja uznałam, że to po prostu jak moja wada wzroku czy skolioza. Nie sposób udawać, że nie ma, ale też nie ma co się roztkliwiać.
Nie jestem jeszcze doskonała w radzeniu sobie z sytuacjami, gdy potwór mnie łapie za kostki. Nadal potrafi mnie zaskoczyć, choć nauczyłam się już wyczuwać, kiedy nadchodzi i mniej więcej wiem, co robić. Ogromnie dużo zmienia sama świadomość, że tak naprawdę nic złego mi się nie dzieje, nie umrę, nie zemdleję, po prostu mój mózg przeprowadza coś w rodzaju próbnej ewakuacji. Wystarczy sobie ostrożnie odwrócić uwagę od samopoczucia, wystarczy powoli wydmuchiwać powietrze z płuc (to powietrze, którego, jak się wydaje, wcale w nich nie ma) i potwór, niepocieszony, znika. Zresztą i tak zniknie – i to kolejna rzecz, której świadomość pomaga. To zawsze przechodzi. Nie ma szans na inne zakończenie.
Mam i piguły, rzecz jasna, ale nie lubię zbytnio na nich polegać, choć pomagają. Najbardziej jednak pomaga wiedza i nauka oswajania (czy raczej stanowczego odganiania widłami) tego nadmuchiwanego tyranozaura.
Oczywiście mam to szczęście, że mimo gorszych dni, które czasem się zdarzają (na przykład dziś) wylosowałam względnie łagodną postać. Można trafić gorzej. Niektórym zaburzenia lękowe praktycznie uniemożliwiają normalne funkcjonowanie – bywają nieszczęśnicy, którzy przestają wychodzić z domu. Ataki paniki dręczą ich nieustannie, a kto miał jeden, ten wie, że to jest pełnowymiarowy horror, na żywo w technikolorze. Trudno się dziwić, że niektórzy pechowcy targają się na życie.

Ale.
Żeby nie było tak smętnie.

Jako urodzona Pollyanna staram się wszędzie widzieć dobre strony. Ma się rozumieć, głupawo to brzmi w tym kontekście, niemniej spróbujmy. Czy czegoś dusiołek mnie nauczył?
Bien sûr.
Dbania o siebie.
Jak pisałam, są okoliczności, które ten gremlin lubi. Lubi niewyspanie, głód, zmęczenie, stres. Lubi życie na zbyt wysokich obrotach. Żyjąc z nim – i wiodąc życie, jakie wiodę – nauczyłam się, że trzeba mieć rytuały. Herbatka w łóżku, zanim wstanę, nawet jeśli wstaję o piątej rano. Przerwa na drugie śniadanie. Czas dla siebie. Gdziekolwiek jestem, muszę wykroić czas dla siebie. Przejść się, pobiegać, poleniuchować, zjeść coś treściwego, wziąć długi gorący prysznic. Nauczyć się nic nie robić i nie mieć wyrzutów sumienia. Posłuchać, gdy wasz organizm cichutko wam mówi „przepraszam, ale ja bym sobie na chwilkę usiadł”.
To właśnie usiłowanie bycia całodobowym sexy cool niezłomnym superbohaterem zasilanym energią kosmiczną doprowadziło mnie do tamtego czarownego stanu.
Zaprawdę powiadam, nie warto. I nie trzeba. Przez ostatni rok odkryłam też, że nie jestem sama. Takich jak ja jest mnóstwo. Czasami to ludzie, po których nigdy człowiek by się nie spodziewał. Czasami – ludzie z najbliższego otoczenia.

No i przestałam pić kawę. Zdumiewające, ale można żyć bez kawy.

When it’s not always raining

Dzień dobry.
Przesiedziawszy dwa tygodnie na Lazurowym Wybrzeżu (w biurze, nie na plaży – zresztą zbyt chłodno na kąpiele, choć niektórzy twardziele próbowali; kiedy około ósmej rano szłam do fabryki, widywałam śmiałe ciała unoszące się na wodzie, żywe gwoli ścisłości), wróciłam na parę okołoświątecznych dni do domu. Jakaż była moja radość, gdy dotarłam na lotnisko w Nicei, czyli nazad w Unii Europejskiej, a tam – darmowy transfer danych, kawa za półtora euro (a nie pięć, jak u sąsiadów jeżdżących bentleyami), ogólnie wszelkie unijne uroki. A propos tej kawy, nigdy nie zrozumiem, dlaczego wszędzie na świecie na lotniskach potrafi być tylko troszeczkę droższa niż w świecie na zewnątrz, a u nas jest w cenach kosmicznych, jakby to była ta, co ją cywety za przeproszeniem wydalają, kopi luwak. Bardzo mnie irytuje luksusowość polskich lotnisk, rozumiem, że czynsze wysokie, ale śmiech pusty mnie ogarnia, gdy płacę za niedobre espresso dwanaście złotych.

W poniedziałkowy wieczór dotarłam do hotelu, włączyłam kanał informacyjny i dowiedziałam się, że Notre Dame się pali.
Usiadłam i do pierwszej w nocy oglądałam. Przyznaję – byłam przejęta.
Pojawiło się pózniej wiele głosów – ojej, płaczecie nad katedrą, a nie płaczecie nad Syrią, puszczą, wielorybami, głodującymi dziećmi. Zupełnie jakby jedno wykluczało drugie. Zupełnie jakby ci, którzy przelali parę groszy na odbudowę – na przykład ja, bo mimo że jestem niewierząca, ta katedra to dla mnie bardzo ważne miejsce, często ją odwiedziałam, szłam po prostu sobie posiedzieć – nie wspierali żadnych innych inicjatyw. Nie wyobrażam sobie Paryża bez niej. Ona pomogła mnie, teraz ja pomogę jej. I tyle.
Na szczęście nie wygląda to tak fatalnie, jak się wydawało, a jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to za trochę ponad miesiąc dam wam znać, jak teraz wygląda, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że wracam do Paryża niebawem. Chciałabym, żeby pan i władca do mnie wpadł, wszak on ma do Francji wielki sentyment (będąc pięknym i młodym studentem, zarabiał tam podczas wakacji), ale czy to się uda, nie jestem pewna – po pierwsze ta jego robota, po drugie on, delikatnie mówiąc, nie przepada za podróżowaniem statkami powietrznymi i chyba by umarł ze stresu, taki wielki chłop, a jednak. Zobaczymy. W każdym razie.
Uczestniczyłam dziś w pierwszym od paru lat familijnym obiedzie. Kiedyś przewracałam oczami na samą myśl, teraz właściwie się ucieszyłam, bo człowiek z wiekiem dziwnie docenia obecność bliskich, choć zawsze wolał być outsiderem, Zresztą nie miałam dużo do gadania, gdyż rodzina uznała, że należy wreszcie spotkać się grupowo, bo dzieci mojej kuzynki nie widziały mnie od stuleci. A ja ich. Jej syn już studiuje, co mnie przeraziło. I dojechał w trzy dni nad morze rowerem, taki dzielny. Jako tajemnicza ciotka, której nigdy nie ma, przez cały POTĘŻNY obiad (jednak, proszę sobie wyobrazić, bez sałatki jarzynowej) udzielałam wywiadu.
– A gdzie ostatnio byłaś? Kiedy wyjeżdżasz? Już we wtorek, o rany! A co ty tam robisz wieczorami? A dokąd najczęściej podróżujesz? A właściwie to po co? A w którym z tych miejsc chciałabyś mieszkać? Nie boisz się latać tak często?
I chyba dopiero dziś, odpowiadając na te wszystkie pytania, zdałam sobie sprawę, że z podróżowania zrobiłam sobie styl życia. Ciotka zawsze w drodze.

Being human and being hurt are the same damn thing

Wróciłam.
Milczący taksówkarz wiozący mnie z lotniska słuchał Radia Zet – kto słucha Radia Zet w Krakowie?! – obwiózł mnie wielce okrężną trasą, i bez słowa wyjął moją strudzoną walizkę z bagażnika pod domem. Moja walizka ma raptem dwa lata, ale wygląda, jakby uczestniczyła w licznych wypadkach. Muszę wkrótce kupić nową, ale szkoda mi się z nią rozstać.
Termometr w mieszkaniu wskazywał 12 stopni Celsjusza. Włączyłam ogrzewanie, otworzyłam kontrolnie strudzoną walizkę, żeby sprawdzić, czy aby nic się nie rozbiło i żeby przenieść francuskie specjały (wionące na kilometr) pośpiesznie do lodówki, owinęłam się w dwa koce i poszłam spać. Weekend spędziłam w tym samym przyodziewku, oglądając The Kominsky Method (bardzo polecam, jeśli kto nie miał przyjemności). Gdy padła kwestia, którą pożyczyłam do nagłówka, zamyśliłam się na chwilę.

Wróciłam bowiem do trochę innej rzeczywistości.
Do rzeczywistości, która umiarkowanie mi się podoba, jeśli mam być szczera, ale wiem, że nie mogę absolutnie nic z tym zrobić. Pewne sprawy wykraczają poza kompetencje moje i każdego innego człowieka na Ziemi.

W ciągu ostatniego miesiąca dwoje bliskich mi ludzi – w moim wieku – straciło rodziców.
Dość nieoczekiwanie to się wydarzyło.
Najpierw, parę tygodni temu, zdziwiłam się, że mam kilka nieodebranych połączeń jednego wieczora – moi znajomi raczej do mnie nie dzwonią, tylko piszą, bo wiedzą, że przeważnie mam wyciszony telefon. Jeśli ktoś mimo wszystko próbuje się dodzwonić, to znaczy, że COŚ SIĘ STAŁO. Oddzwoniłam. Po drugiej stronie usłyszałam głos bardzo spokojny, nienaturalnie wprost spokojny. „Mój tata nie żyje”, powiedział, brzmiąc, jakby mówił o tym, że czajnik mu się zepsuł. Zorientowałam się po kilku chwilach, że chyba jest pijany. Trudno się dziwić czy winić w takiej sytuacji.
Potem mama mojej przyjaciółki miała kolejny zawał. Bardzo długo ją reanimowano, a bardzo długa reanimacja to jest właściwie… no, wiadomo. Cud się nie wydarzy. Nie chcę sobie wyobrażać, co moja przyjaciółka czuła przez cały ten czas, zanim stało się, co się stało. To przecież jakby siedzieć i słuchać tykającego zegara, i czekać, kiedy tykanie zamilknie. Czytywałam w gazetach nekrologi znanych mi ludzi, ludzi, z którymi po wielokroć rozmawiałam, ale przeczytanie tego nekrologu to było trochę uderzenie w głowę. Mimo że dowiedziałam się wcześniej.
Jest to bez dwóch zdań przerażające. Człowiek oczywiście w pewnym momencie życia zdaje sobie sprawę, że cała ta zabawa tutaj to podróż w jedną stronę i jego niestety też czeka żegnanie najbliższych. Mało tego, w pewnym momencie ta myśl na dobre zakorzenia się z tyłu głowy. Ale rzecz jasna, ma się nadzieję, że to jeszcze nie w tym roku, nie za pięć lat, nie za dziesięć, tylko w jakimś bardzo odległym kiedyś. A potem umierają rodzice waszych znajomych i nagle ten skutecznie odpychany lęk staje się bardzo namacalny.
I nie wiadomo, co powiedzieć. Nie wiadomo, jak się zachować. Żadne słowo nie brzmi dość dobrze. Wiecie, że ktoś bardzo wam bliski cierpi i nie wiecie, jak mu pomóc – gdybyście byli w tym samym pomieszczeniu czy choćby w tym samym mieście, tobyście zapytali, czy możecie przyjechać i z nim posiedzieć, ale nie jesteście. Zostają okrągłe formułki, które wydają się jakieś takie puste, takie pff. Bo co powiedzieć, „przykro mi”? No pewnie, że wam przykro. Czujecie się potwornie bezradni.
Nikt nas tego nie uczy. Nic nas na to nie przygotowuje.

Zawsze bardzo bałam się wszystkich tematów związanych ze śmiercią – nie moją, siłą rzeczy jest mi to raczej obojętne, ale moich bliskich. Kilka lat temu w niedługim odstępie czasu przeżyłam dwie, które mnie uderzyły strasznie i mam wrażenie, że z jedną po dziś dzień nie jestem do końca pogodzona. Przy czym jest rzecz, z którą radzę sobie gorzej niż z własnym bólem i tą rzeczą jest ból ludzi, na których mi zależy. Naprawdę chciałabym móc podać im jakieś magiczne lekarstwo. Żeby im ulżyło. Ale go nie mam.

Tak. Moment, gdy czujecie się dorośli, to nie jest ten moment, gdy podpisujecie umowę kredytową z bankiem. Ani ten moment, gdy zauważacie u siebie lwią zmarszczkę i że pośladki wam jakby lekko obwisły. To moment, w którym dociera do was, że będziecie coraz bardziej sami.

You do not write your life with words

Zostało jeszcze kilka dni do końca 2018, ale ponieważ – nie zgadniecie – jutro wyjeżdżam, by obejrzeć raptem siedem przedstawień w cztery doby, nie będę miała czasu na pisanie. Toteż piszę dziś, nieco przedwcześnie. Odprawiłam się już na mój 56. i ostatni lot w tym roku, pakowanie się zajmie mi najwyżej kwadrans, zatem bierzmy się do roboty.

Każdy bloger czeka na koniec roku, bo to czas, gdy może wreszcie rąbnąć solidne podsumowanie, do którego skwapliwie przygotowywał się przez długie miesiące. Nadchodzi wreszcie ten dzień, gdy można skompilować listę oczarowań i rozczarowań.
Tych ostatnich szczęśliwie nie było wiele, choć nie ma co ukrywać, były. Tych pierwszych – znacznie więcej, na szczęście.

Pierwszą osobą, która życzyła mi szczęśliwego nowego roku, był Rhys Ifans.
Naprawdę.
Zdziwiłam się, że on taki wysoki. I bardzo, bardzo sympatyczny.
Dobry znak, pomyślałam.
353 dni później trudno mi określić ten rok jako dobry lub zły. Wiem jedno – wrażeń mi nie brakowało. Pierwsze trzy miesiące były takie sobie, z ogromem podskórnego stresu. Potem ruszyło. I szczerze pisząc, jakoś mnie ten koniec roku zaskoczył. Jak to, już? Przecież dopiero był marzec.
Nie byłam ani razu w kinie i – jak na mnie – przeczytałam trochę mało książek (ale za to tylko wczoraj dwie). Słuchałam tylko starych płyt, numerów znanych od dawna, nie odkryłam żadnej nowej muzy – no, prawie żadnej – a jedynie otulałam się znanymi od lat muzycznymi kocykami bezpieczeństwa. Nie przeżyłam żadnego romansu (powzdychiwania do madryckiej policji konnej się nie liczą), nie powiłam dziedzica i raczej tego nie zrobię, ale za to moja przyjaciółka doczekała się córeczki. Nadal mieszkam w tym samym miejscu, choć rzadko tu bywam, nadal mam tę samą pracę i tego samego pana i władcę, który niestety również nadal ma tę samą pracę. Zdawać by się mogło, że zdarzyło się niewiele. Nuda.
Mimo wszystko trochę się zdarzyło.

Podróż roku: ha… w pierwszej chwili chciałam obstawić Singapur, wszak bardzo ciekawie było i pysznie się bawiłam, ale po chwili wahania wytypowałam innego laureata tej kategorii. Paryż. Miasto, którego szczerze nie znosiłam, a które w końcu mnie oswoiło, w którym wydeptałam moje ścieżki, znalazłam ulubione knajpy, ulubioną sobotnią trasę spacerową, ulubioną piekarnię, a w niej ulubioną kanapkę, niedzielny rytuał w postaci garnka muli. I piłam szampana w Folies Bergère! Paryż połknął 14 tygodni mojego mijającego roku, słownie czternaście. W przedostatni wieczór mojego pobytu dżentelmen za ladą w moim lokalnym Monoprix zaproponował mi kartę stałego klienta. Odmówiłam, tłumacząc, że ja tu tylko tymczasowo. A MOGŁAM PRZYJĄĆ.

Odkrycie roku: samotność, nawet jeśli znoszona dobrze (bo ja przecież taka samodzielna), prędzej czy później wystawia rachunek, a gdy połączy się ją z życiem w ciągłym napięciu, będzie to rachunek przykry. Ale – paradoksalnie może wam to wyjść na zdrowie.
I tym sposobem płynnie przechodzimy do bohatera roku, odzianego w skórę dżentelmena z London Ambulance Service, który mi powiedział, że nie jedziemy dziś do szpitala i że to, co mi się dzieje, jest bardzo nieprzyjemne, ale da się nad tym zapanować i będzie lepiej. I jest. Nadal postrzegam tego faceta jako anioła, bo on mi znacząco podniósł komfort życia i w dużej mierze dzięki niemu częściej niż rok temu łapię się na tym, że jestem całkowicie spokojna. Albowiem wiem, co robić, gdy dusiołek wyłazi, a w telefonie mam aplikację, która w najgorszym razie przypomina mi, jak się oddycha. Może brzmi to głupio, ale działa, a jeśli coś działa, to nie jest głupie. Dużo się zmieniło od tamtego dnia, a mój umysł wypełnił się kolekcją „happy places”, do których mogę uciec. Dbam o to, żeby weekendy były maksymalnie relaksujące, mam parę nowych rytuałów, mam też dobre wsparcie. Już nie staram się być komandosem, daję sobie prawo do poczucia się czasem krucho i delikatnie.
Drugie miejsce na tej zaszczytnej liście zajmuje frontman, człowiek, przez którego mam o parę więcej siwych włosów niewątpliwie, ale trzeba przyznać, że to dzięki niemu Paryż stał się dla mnie znośny. I te croissanty, które przynosił rano, ciepłe i takie cudownie tłuste, że masło aż zostawało na buzi (i w talii) – czyż to nie rycerskie?

Spektakl roku: Monster.
Bez cienia wątpliwości.
I mimo faktu, że mam jeszcze parę innych do zobaczenia.
Czytałam u kogoś, że po miesiącach od obejrzenia to przedstawienie nadal w nim żyje, i wywołuje uczucie bezbrzeżnego żalu, a zarazem dziwnego komfortu, pewnego rodzaju ulgi. Chyba każdy widz wyszedł z Old Vic z własną igłą cisu w sercu. W życiu nie widziałam niczego aż tak poruszającego. Tak właśnie powinno robić się teatr – odkręcać w widzu ten zawór, którego zawsze bał się dotykać. Wypuszczać z niego emocje, które sobie z premedytacją wtłoczył w najdalszy kąt świadomości, udając, że nie wie, nie pamięta, nie czuje.
I oczywiście, jak wspominałam, Stuart rozdaje absolutnie najlepsze uściski na świecie, nie żadne tam od niechcenia, ale takie z gatunku „uch, o matko… moje żebra…” i wielce troskliwe zarazem. We wprowadzeniu do skryptu reżyserka napisała, że od razu było dla niej jasne, iż sceniczny potwór nie może być lalką ani animacją, ale to musi być prawdziwy, żywy aktor o właściwej osobowości i tylko jeden facet przyszedł jej do głowy. Rozumiem, dlaczego. Ze wszystkich moich przygód pod stage door ta była najbardziej… Hm. Najbardziej.
Na drugim miejscu Murzyni we Florencji w Teatrze Nowym Proxima, z burzą za oknami i porażającym monologiem Jacka Romanowskiego, podczas którego na widowni zapadła cisza ciężka i bolesna. Na trzecim – Sea Wall. Znowu Old Vic, raptem pół godziny. Oglądałam ten spektakl online wcześniej i znałam fabułę doskonale. Mimo to po tych trzydziestu minutach byłam znowu kawałkiem zasmarkanej galarety. Dodajmy, że aby obejrzeć półgodzinne przedstawienie, które już widziałam, specjalnie poleciałam do Londynu (medal za poświęcenie i rozrzutność roku zarazem trafia do mnie, dziękuję). Na miejscu czwartym – Konformista 2029, za którego Szymon Czacki zasłużenie zgarnął nagrodę na festiwalu Boska Komedia. Nie dość wiele obejrzałam w Krakowie, trzeba przyznać. Cóż – moja krakowska kwatera główna przeważnie zarastała kurzem.
Chyba muszę wybierać zabawniejsze przedstawienia w przyszłym roku. Tak, pod względem łez wylanych na widowni 2018 był rekordowy. Szczęśliwie głównie tam się lały. Poza tym był dość pogodny. Trudny, męczący – gdy znajomi pytali, jak się mam, najczęściej odpowiadałam właśnie, że jestem zmęczona – ale jednak pogodny.
I oby tak zostało.
A zakończę go dokładnie w tym samym miejscu, w którym kończyłam 2017, i w tym samym towarzystwie.

Dobrze. No to idę, lepiej mieć to pakowanie z głowy.

img_20181227_175325-11269213784.jpg

When the shy star goes forth in heaven

Droga osobo wchodząca tu z pytaniem „co zrobić, żeby się dostać do nieba” – w sumie najprościej samolotem. Z moich obliczeń wynika, że spędziłam „w niebie” w tym roku ponad 150 godzin, czyli prawie tydzień. Jeśli zaś o niebo w sensie metaforycznym chodzi, to mam nadzieję, że jeszcze przez jakiś czas nie będę mogła udzielić odpowiedzi na to pytanie. Poza tym z moją rogatą duszą jestem raczej bez szans. Zwłaszcza że ostatnio co wieczór z lubością sprzedaję duszę diabłu, ponieważ BBC ponownie wyemitowało radiową adaptację cudownego spektaklu The Wild Bride i przepadłam. Dostępne jeszcze przez 23 dni, co oznacza, że wysłucham tego jeszcze przynajmniej 23 razy. Lubię nabawiać się obsesji. Generalnie moje życie składa się z obsesji, ale szczęśliwie są one raczej niegroźne dla mnie i otoczenia, nikogo nie nachodzę ani coś, raz goniłam ulicą, fakt, ale to się nie liczy. W tym przypadku tylko słucham radia, a to nigdy nikomu nie zaszkodziło. Chyba.

Jest jeszcze inne niebo.

Spotkałam się dziś z moją przyjaciółką. Nie widziałam jej od blisko roku. Trudno się dziwić, ja ogólnie jestem słaba w widywaniu ludzi ostatnimi czasy, bo ciągle mnie nie ma. Przyjaciółka zdążyła w tym czasie powić cudną dziedziczkę, ja… no cóż. Umówiłyśmy się w cukierni, dość obłędnej, wyściskałyśmy się, zamówiłyśmy po dwa ciacha każda (specjalnie obiadu nie jadłam), przyjaciółka wręczyła mi prezent (wyszłam na podłe babsko, nie pomyślałam, że święta idą, a ona wpadła z tomem reportaży z Azji, bo wie, że lubię – muszę jej przywieźć coś fajnego), pokazała dziedziczkę i zapytała bezceremonialnie:
– Co ty za numery odstawiasz?
– Jakie numery?… – zdziwiłam się.
– Coś mi na Facebooku mignęło o pogotowiu.
– Kiedy? Ach! To było w maju!
– Coś ci się stało? Jesteś chora?
– Nic mi nie jest.
– No jak to nic ci nie jest, jeśli do ciebie pogotowie wzywają?!
– To było siedem miesięcy temu! Siedzę przed tobą i jem ciastko!
– Byłaś u lekarza?…
– Byłam.
– A hormony ci zbadali?
Sztorcowana przez kogoś, kogo znam dokładnie pół życia, z kim przerobiłam wiele wieczorów nad winem, wiele poranków nad kawą, wieczory autorskie, seanse w kinie, tańce do rana na nieistniejących już parkietach, straszne kłótnie, rozstania i powroty, starania o tego samego mężczyznę (myśleliście, że takie historie tylko w serialach z Jennifer Aniston?…), rodzinne tragedie, zawodowe zawirowania – poczułam się nagle bardzo bezpiecznie. Jak już kiedyś pisałam, mój obecny tryb życia ma jeden duży minus – jestem zwykle sama. Ze świadomością, że mogę polegać tylko na sobie. Można do tego przywyknąć, ale nie można udawać, że to nie jest spore emocjonalne obciążenie.
– No, ale przynajmniej zawarłaś nową ciekawą znajomość – stwierdziła moja przyjaciółka.
Tak, można tak powiedzieć. Też na to patrzę z tej perspektywy.
Zjadłyśmy, pogadałyśmy, pośmiałyśmy się, uściskały ponownie w padającym śniegu. Nie wiem, kiedy znów się zobaczymy; być może wiosną. Ale wiecie, dla mnie te dwie godziny to naprawdę było niebo. Być z kimś bardzo bliskim, kto we mnie czyta jak w otwartej książce i kto mi książkę przyniósł, bym się nie nudziła w święta, kto się martwi, czy ze mną wszystko w porządku, z kim rozumiem się bez słów i mogę pogadać o wszystkim od zaopatrzenia naszych osiedlowych Żabek, przez regularność miesiączek, treny Kochanowskiego i ostatnie spektakle w Starym, po strachy, które budzą nas w nocy.
Przyjaźń to jest trudny związek. Ale bez niej toby człowiek był jak ten cymbał.
Rzekłabym zatem, drogi poszukujący, że najprostszym sposobem, by dostać się do nieba, jest ona właśnie. Przyjaźń.

Home is where…

Podobno rozwód jest jednym z najbardziej stresujących wydarzeń w życiu człowieka.
Nigdy się nie rozwodziłam, ale wierzę. Uważam jednakże, iż na listę tych szczególnie przykrych, niszczących nerwy okoliczności powinno się wpisać otwieranie skrzynki pocztowej po urlopie. Osiemnaście beztroskich dni minęło i niestety nadszedł ten smutny poranek, gdy trzeba było odpalić służbową machinę w nadziei, że rzeczywistość potraktuje mnie łagodnie. W miarę.
Wszyscy znamy tę cudowną biegunkę umysłową rankiem w dniu powrotu do roboty: „na pewno o czymś zapomniałam i się pieklą, na pewno coś przed wyjazdem zawaliłam i się pieklą, na pewno odkryli, że dwanaście lat temu przejechałam się służbową taksówką trzy ulice dalej do chłopaka i się pieklą, a może zostawiłam na biurku zapisane hasło do komputera, na pewno zamykają nasz oddział, w ogóle firma upadła, na pewno, na pewno…”.

Wzięłam głęboki oddech, otworzyłam, a tu nic wielkiego. Biuletyny, świąteczne akcje dobroczynne, spam hotelowy, przypomnienia o boleśnie nudnych obowiązkowych szkoleniach, zaproszenia na spotkania, które już się odbyły i nikt nie zauważył mojej nieobecności. Informacja o wpadnięciu w wyższy próg podatkowy – aż mnie zatchnęło, gdy zobaczyłam kwotę, jaką w ubiegłym miesiącu państwu oddałam, a Mierzeja nadal nieprzekopana. Pocieszam się, że może to pójdzie na planowaną rozbudowę terminalu w Balicach, bo wygląda na to, że będę w nim upierdliwie częstym gościem. Drugim i ostatnim bowiem mailem, który natychmiast zwrócił moją uwagę, był ten od mojego szefa, zatytułowany znacząco Draft Schedule 2019. Zajrzałam i pokiwałam głową w zamyśleniu.
Mais oui.
Przeżyjemy.

Tymczasem za miesiąc o tej porze będę znowu w mieście Londyn. Dawno mnie tam nie było, nieprawdaż; w ogóle dawno nie było mnie nigdzie w ogóle. Okołonoworoczny to wyjazd, taką mam tradycję od paru lat i bardzo mi z nią dobrze. Ceny hoteli w tym roku są absolutnie kuriozalne, jakby wszyscy chcieli zobaczyć Wielką Brytfannę przed Brexitem, ale trudno. Tradycja to tradycja. Skromny hotel, w którym zazwyczaj się zatrzymuję, ma ceny wyższe niż sąsiedni Radisson. Zmrużyłam oczy. Poczekam na rozwój sytuacji.
Czasami ktoś się dziwi, że wolę spędzać wieczór sylwestrowy, siedząc w teatrze w obcym kraju i wracając do hotelu przed północą, ale to przecież najbardziej moje z moich rozwiązań. Poza tym balować już nie lubię, a dla pana i władcy święta wszelakie to czas wytężonej pracy, więc zamiast irytować się na małoletnich sąsiadów tłukących racami pod moim balkonem, mogę zrobić to, co robić lubię najbardziej.
I na wiosnę też będę w mieście Londyn, albowiem niejaki Tom Hiddleston wstępuje na scenę, a choć nie wyrywam sobie włosów w ekstazie na jego widok, to jednak należy korzystać z okazji. Bilecik nabyłam ze zdumiewającą łatwością, by godzinę później uświadomić sobie, że dwa miesiące temu kupiłam bilet na ten sam dzień, na inne przedstawienie. Westchnęłam głęboko, obdarzyłam samą siebie żarliwym epitetem, po czym zadzwoniłam na infolinię instytucji Delfont Mackintosh, gdzie bardzo miła pani bardzo aksamitnym głosem spytała, jak może mi pomóc, zaproponowała kilka innych terminów i znalazła lepsze miejsce, po czym poprosiła o podanie numeru karty i wtedy autorka dostała gwałtownego napadu kaszlu (bo we właściwym sobie stylu przeziębiła się natychmiast po powrocie z wakacji).
– Wszystko w porządku? – spytała pani na telefonie z uprzejmą angielską troską.
– Tak – wyrzęziłam. – Przepraszam, jestem troszkę chora.

Poza tym mieszkanie odkurzone, lodówka zapełniona, pościel zmieniona; moja kwatera główna znowu wygląda, jakby ktoś w niej mieszkał. Ptaszyna i motyle zerkają na mnie kontrolnie ze ściany – wreszcie nie muszą pilnować domu.
I właścicielki śpiącej głębokim snem we własnym łóżku.

It’s not the years, honey. It’s the mileage.

Jestem na urlopie.
Oficjalnie.
Przez dwa tygodnie kiwam nóżką i mam w głębokim poważaniu wszystko poza prognozą pogody.
Mój szef zadzwonił wczoraj, by życzyć mi przyjemnych wakacji i ze swoim uroczym uśmiechem zapowiedział co nieco na przyszły rok. Z jakichś przyczyn bardzo go bawi oznajmianie mi, dokąd tym razem mnie wysyła – ale jedno trzeba mu przyznać, dba facet o to, żebym się nie nudziła. (Zresztą w ogóle o mnie dba. Po raz pierwszy w życiu mam szefa, dla którego naprawdę chce mi się pracować i do którego mam całkowite zaufanie).
W ogóle to mamy w zespole nowego kolegę. Kolega chyba jeszcze nie wie, na jaką karuzelę kupił bilet. Wprowadzając go w arkana, staram się dawkować wrażenia, żeby nie zwiał w popłochu. Poszłam dni temu parę na obiad z innym moim kolegą, który dla odmiany mnie odbierał z recepcji pierwszego dnia, przestraszoną, spiętą i w odprasowanym garniturku. Garniturki porzuciłam jakiś czas temu, niezbyt praktyczne przy moim trybie życia, a tenże kolega obecnie robi coś innego, niemniej dobrze zna uroki mojego – i niegdyś jego własnego – zajęcia.
– Nowego macie, widziałem?
– Tak.
– Mhm… – uśmiecha się dżentelmen między jednym kęsem a drugim. – Tylko go nie przestrasz.

W każdym razie. Dość o pracy. Jestem na urlopie.
Jestem prawie spakowana. To się staje coraz prostsze i zajmuje coraz mniej czasu. I zabieram coraz mniej rzeczy (i tylko te wygodne). Na przykład odkryłam męskie kosmetyki 3 w 1 za dychę – pewnie chemii tam nawalone nieprawdopodobnie, ale cóż z tego, skoro o dziwo moje piekielnie wybredne i trudne w obsłudze włosy, które nie reagują na cudowne i horrendalnie drogie apteczne szampony z wyciągiem z łez morskiego ślimaka wymarłego w plejstocenie, po tym prostym wynalazku dla chłopów są gładziutkie jak szkło, a ja w dodatku oszczędzam miejsce w walizce. Jak wiemy, każdy centymetr miejsca w walizce jest bezcenny, gdy się wraca.
Jednakże…
Ponieważ nie jadę do pracy, tylko na wakacje i w dodatku niezbyt długie, postanowiłam zabrać mój mniejszy kuferek, który przez ostatnie dwa lata nie podróżował wcale. Wszystko się zmieściło, elegancko, gra muzyka. Usiadłam zadowolona z siebie i wtem oko mi spoczęło na stojącej w kącie Mojej Walizce. Walizce, która przez ostatnie dwa lata z hakiem była mi najbliższą przyjaciółką, towarzyszyła mi tu i tam, i choć porządna, po tych dwóch latach wygląda na nieco steraną życiem. Raz mi się zgubiła. No i właśnie, przed chwilą oko mi spoczęło na niej, pustej i stojącej w kącie, z tą wstążeczką zawiązaną na rączce, i zrobiło mi się przykro. Z POWODU WALIZKI. I teraz myślę, czy się przepakować i jednak zabrać ją ze sobą.
Mama moja śmiała się kiedyś, że zadzwoniłam do niej, wróciwszy do Krakowa, czekając przy taśmie bagażowej, rozmawiałam, rozmawiałam, po czym wtem wrzasnęłam z ulgą i uciechą: „WALIZKA!!” i rozłączyłam się natychmiast. Sami widzicie, jaki to związek. Jedziemy razem, kochana.

Chyba mam drobny Reisefieber. Zresztą gdy przed chwilą dostałam powiadomienie od germańskiej linii lotniczej, której jutro zawierzam mój tyłek, że odprawa otwarta, jakoś tak mi ciśnienie skoczyło.
Spokojnie, spokojnie. Damy radę, nie po raz pierwszy, nie ostatni.

Poza wszystkim udało mi się kupić bilecik na spektakl w ramach urodzinowego tournee Iana McKellena, i jestem dość uradowana tym faktem, zwłaszcza że jedyna data, która mi pasowała, to teatr nieduży, więc sir Ian będzie blisko.
Ze spokojem mogę zatem stwierdzić, że bywało gorzej.

Don’t ask for security, ask for adventure

Witajcie, Ziemianie.
Jestem w domu. Na dobre. To znaczy do niedzieli, bo w niedzielę zaczynam wakacje.
Dziwnie było wracać w piątek. Siedziałam tam tak długo, że zrobiło mi się dość sentymentalnie (choć oczywiście nie na tyle, by nie cieszyć się wizją powrotu). Frontman rano czekał w recepcji, by zapakować nas i nasze bagaże do Ubera, i po raz ostatni pojechaliśmy do biura.
– Odbierzesz klucze do naszego pokoju? Poczekam tu z naszymi tobołami.
(Francja, nowoczesność, tu nadal używa się kluczy).
– Po francusku, Ola! – słyszę za sobą głos z korytarza. Łatwo ci mówić. Ty jesteś dwujęzyczny, ja umiem zamówić kawę i wymienić proste uprzejmości, i się cieszę, kiedy mnie kelner zrozumie.

Frontman, gdy szczęśliwie dotarliśmy na nasze opustoszałe piętro, jak zwykle znikł na kwadrans, by wrócić z ciepłymi croissantami.
– Ostatnie. Bierz. Dziś jest twoja trzecia rocznica w firmie? Naprawdę? Gratulacje. Nie uściskam cię, bo to byłoby niezręczne, ale gratulacje.
Oj tam, zaraz niezręczne, frontman. Spędziliśmy ze sobą dwa miesiące. Od rana do wieczora. Poza tym za te moje wyprute żyły i pozytywną odpowiedź na pytanie: „czy mogłabyś wrócić tu w poniedziałek i zostać do końca października?” to może jednak przytulas by mi się należał. Acz przyznaję, byłoby to nieco, hm, niestandardowe, tylko w sumie co z tego. Ja tam lubię.
Parę godzin później odmeldowuję się po raz ostatni. Frontman ściska mi rączkę zapamiętale.
– Dobra robota. Naprawdę… naprawdę dobra robota.
Ech, chłopie, gdybyś ty wiedział, ile znaczą twoje słowa po wszystkim, co przeżyłam w tym roku…
– Przepraszam, że byłem marudny i nerwowy czasami.
Marudny owszem. Widziałam bardziej nerwowych. I nie chowam urazy, na twoim miejscu każdy by się denerwował.
– Muszę ci powiedzieć, że chyba mnie trochę uratowałaś.
– Bardzo miło mi to słyszeć. Muszę lecieć, pociąg.
– Nie wygłupiaj się, łap taksówkę. Akurat dziś może być szybciej samochodem, mnóstwo Francuzów ma wolne. To i tak na mój koszt. Do następnego razu!
– Do następnego razu.

Istotnie, frontman co nieco mi zawdzięcza.
Ale i ja zawdzięczam jemu, bo on mi Paryż odczarował. Pamiętacie przecież, jak to było. Dwa lata temu – stres i womit prawie co rano (i deszcz, i okropne mieszkanie, w którym wszystko się psuło). W lipcu – jeszcze gorzej. W lipcu, zdenerwowana do szpiku kości, zgnębiona nadmiarem roboty i fatalną atmosferą w pracy, byłam o włos od kolejnego napadu, który w końcu się zdarzył, nie tak ostry, ale jednak, zresztą w środku spotkania. Nikt o tym nie wiedział, ale moje notatki z tamtego spotkania są nie do odczytania, wyglądają jak zapis sejsmografu (tak czy inaczej, zawsze będę wdzięczna opatrzności za zesłanie mi wtedy w maju tego anioła, który mnie przekonał, że choć to okropne uczucie, nic mi się nie stanie – wspomnienie tamtych wydarzeń paradoksalnie stało się całkiem skutecznym „happy place”). Moje nerwy, chaos i brud paryskich ulic, wieczne „ne marche pas”, upał, ciasne mieszkanie – to wszystko sprawiało, że znowu poczułam, iż powinnam trzymać się jak najdalej od tego miasta. Również w lipcu poznałam frontmana po raz pierwszy – sympatycznego gościa z wdzięcznie cynicznym dowcipem i wielką wiedzą o winach, brytyjskiego do szpiku kości, choć gdy przestawia się na francuski, staje się od razu bardziej obcesowy – jednak język definiuje nasze zachowania bardzo mocno. Pomyślałam wtedy: szkoda, że nie jestem w jego drużynie, może byłoby łatwiej.
A ponieważ opatrzność ma poczucie humoru, z początkiem września dołączyłam do jego trupy jako koło zapasowe, bojąc się nieco, że mój dusiołek znowu odstawi focha. Nic takiego się nie stało. Przez bite dwa miesiące byłam spokojna, a Paryż koniec końców polubiłam. Za co, to już wiecie – zmuszanie mnie do mówienia po francusku, wystawy, tłuste jedzenie, wino, Folies Bergere, wystawy, wino, jedzenie… Ta ostatnia przygoda udowodniła mi bardzo dobitnie, że nie chodzi wcale o to, by wychodzić z tej nieszczęsnej strefy komfortu, że to wcale żaden taki znowu sukces nie jest. Chodzi o to, i to jest moim zdaniem bardziej w życiu potrzebne, żeby nauczyć się wytwarzać ją wokół siebie. Wylądowaliśmy w trudnej sytuacji i w miejscu, którego żadne z nas nie kocha, ale frontman je sobie oswoił. I mnie także to podejście w końcu wpoił niechcący – „nie mamy wyjścia, więc…”.
I jego koło zapasowe w końcu się przydało. Po raz pierwszy od dawna mam poczucie, że naprawdę zrobiłam coś dobrze.

Czekając na taksówkę w Balicach w piątkowy wieczór, zaobserwowałam panią, która wsiadała do taryfy z ogromnym bagażem.
– Ależ to kobiece! – rzekł jej kierowca. Pomińmy milczeniem.
– A to tylko trzy dni, wie pan? – odparła szczebiotliwie pani. Ja i moja walizka wymieniłyśmy znaczące spojrzenia.

img_20181106_1531031222818301.jpg

Na spojrzenia czasu wszak wiele nie było, gdyż oto zjawił się mój taksówkarz, niebywale gadatliwy, co mi nawet pasowało, bo ja lubię takich.
– Pani z Paryża wraca? Przepiękne miasto. Te bulwary! Czy pani widziała, że wszystkie łuki stoją w jednej linii…
W sumie to nie wszystkie. Te trzy najważniejsze owszem. Łuków w Paryżu jest znacznie więcej, niemniej to fakt – Droga Triumfalna i gwiaździsty układ głównych arterii są imponujące, i dzięki temu nawet taka melepeta jak ja, która wszędzie się zgubi, nie gubiła się w centrum Paryża.
– Ale wie pani co, Nicea, Nicea też piękna. Raz tam byłem w kasynie i przegrałem strasznie. Lubi pani tę Francję tak w ogóle?
Obleci.

Tymczasem w kraju ojczystym odbieram nadgodziny, zajmując się grabieniem liści pod lazurowym niebem i muszę przyznać, że dawno nie czułam się tak wyluzowana. Ludzie chodzą do spa czy inne takie, a ja liście grabię.

C’est comme ça

Całkiem niespodziewanie, właściwie w ciągu jednego dnia, w Paryżu nastała jesień. Zrobiło się zimno, liście lecą z drzew, pada deszcz. Jest w tym jakiś romantyzm, muszę przyznać.
Mam mieszkanie, w którym całkiem wygodnie się rezyduje, acz spędzam tu bardzo niewiele czasu, niestety. Na szczęście ekipa urocza, chodzimy na kaczkę (a kaczka potem wchodzi mi w biodra – ba, chciałabym, żeby w biodra…), a gdy się wypogodzi, wrześniowe niebo w Paryżu jest przepiękne.

Pomyślałam, że skoro opatrzność mnie tu zesłała, to trzeba z tego zrobić użytek.
A że, jak mawia moja nieoceniona matka, co drugi głupi ma szczęście – wracając do domu któregoś dnia, wypatrzyłam na słupie reklamę spektaklu. Tak się przypadkiem złożyło, że niejaki Jean Paul Gaultier postanowił wystawić swój Fashion Freak Show w legendarnym teatrze rewiowym Folies Bergère. Autorka zapowietrzyła się i poleciała rezerwować bilet (śmiało wdzierając na jezdnię na czerwonym – tu tak trzeba, inaczej nikt was nie potraktuje poważnie; nadal na wszelki wypadek przylepiam się do lokalsa, żeby w razie czego to on przyjął siłę uderzenia… niemniej powoli przywykam do paryskiego fristajlu ulicznego).

Jean Paul Gaultier to jest oczywiście nazwisko bardzo znane wszystkim w moim pokoleniu, pierwszy punk świata mody, który przetarł drogę wielu innym wybitnym projektantom, miłośnik nieskrępowanego kampu, traktujący modę jak zabawę, ubierający kobiety w garnitury i mężczyzn w pończochy, a wszystkich w gorsety. Znany z umiłowania kobiecości pod znakiem fiszbin i zapachu pudru. Znany z bardzo teatralnego, w rewiowym właśnie stylu, podejścia do swojego fachu.
Jean Paul Gaultier jest też wybitnym artystą. Miałam szczęście oglądać jego retrospektywę w Barbican parę lat temu; spędziłam tam długie godziny.

No to poszłam.
W niedzielę, gdy deszcz zacinał jak jasny pieron. Dotarłam wszakże do dzielnicy dziewiątej, miły pan przy wejściu zajrzał mi kurtuazyjnie do torebki i wpuścił do środka.
A w środku czekały konie w pióropuszach, ten właśnie zapach perfum i uśmiechnięty dżentelmen wystrojony w słynną marynarską koszulkę za barem. No dobra, myślę. Jestem w Paryżu. Jestem w Folies Bergère. Josephine Baker tu tańczyła. Jean Paul Gaultier być może jest w budynku (był, jak się okazało podczas finału – ludzie oszaleli). Co mogę zamówić…
– Poproszę szampana.
– Oczywiście.
Wdzięczne „puffff” otwieranej butelki.
– Merci et bon spectacle, madame – mówi uśmiechnięty dżentelmen, podając mi kieliszek.

Było to jedno z weselszych wydarzeń, w jakich brałam udział tego roku, a być może w ogóle.
Odjechane w kosmos, barwne, dynamiczne, świetnie zatańczone i nieprawdopodobnie sexy. Tak. Ten show to czysta, kiczowata, głośna celebracja seksualności i piękna – piękna występującego w wielu kształtach i rozmiarach. Nie bez wątków przykrych i poruszających.
Ale najlepsza jest ostatnia scena, gdy tancerze pozbywają się kostiumów – tak, zrzucają te piękne kreacje, a wierzcie mi, Gaultier to nie jest ciuch, to jest misternie wykonane dzieło sztuki, rzeźba – i tańczą w samych majtkach. Jest to być może przekaz naiwny, ale uroczo budujący i człowiek najchętniej sam dołączyłby do tańczących w bieliźnie. Zwłaszcza że tańczą do Le Freak.
Przepysznie się bawiłam i chyba pójdę znów.

Paryżu, chyba mnie sobie oswajasz.

Put your love to the test

Madonna miała w minionym tygodniu urodziny i aż mi dziwnie myśleć, że już takie okrągłe. Byłam w niej bezgranicznie zakochana jako dwunastolatka, co oznacza, że jestem zasadniczo stara. Mojej mamie średnio się to podobało, bo to były czasy albumu „Erotica” (nadal mój ulubiony, nawiasem mówiąc), mój ojciec, fan Led Zeppelin i Black Sabbath, był głęboko rozczarowany (poczuł za to wielką ulgę, gdy w kolejnych latach nawróciłam się na rocka i bluesa, nieco mniejszą, gdy zainteresowałam się samymi rockmanami i bluesmanami – co koniec końców doprowadziło mnie do pana i władcy, który co prawda od dawna nie gra publicznie, ale prywatnie czasem da się namówić, jeśli będziecie go o to męczyć przez kilka lat. Tylko potem nie chce przestać).
Można lubić, można nie lubić, ale ta kobieta wywarła ogromny wpływ na moje pokolenie. Nie da się temu zaprzeczyć. Don’t go for second best, baby.
No i właśnie, a propos tego second best.

Poza urodzinami Madonny, ubiegły tydzień był koszmarem jakich mało. Może dlatego, że zdjęłam na chwilę mój szczęśliwy wisiorek, z którym normalnie się nie rozstaję.
Zalogowałam się w piątek na LinkedIn, po raz pierwszy od pewnego czasu. Odpowiedziałam na wiadomość headhunterki, która wisiała od pewnego czasu (wiadomość, ma się rozumieć). Headhunterka odpowiedziała mnie. Umówiłyśmy się na rozmowę.
Umówiłam się też na kolejną, z inną panią.
Dlaczego to zrobiłam, mogą sobie państwo zadać pytanie. Otóż dlatego, że w sumie całe moje pół roku w podróży poszło w cholerę, i okazało się, że nie ma najmniejszego znaczenia, iż od marca do sierpnia byłam poza domem, siedziałam smętnie nad kawą na lotnisku w jedynej knajpie otwartej o wpół do piątej rano, harowałam po dwanaście godzin i właściwie pozbawiłam się życia towarzyskiego. Z drugiej strony lubiłam ten ciągły ruch, i to cholernie uzależniające, naprawdę.
Rozwiązaniem dla człowieka, który uwielbia swoją pracę, ale jest zmęczony i jasno komunikuje, że potrzebuje przerwy lub przynajmniej lepszego zarządzania jego grafikiem, nie jest „to może przesuniemy cię do innego działu, będziesz sobie siedzieć spokojnie przy biurku i będziesz miała czas na wszystko”. Nie jest, naprawdę nie jest. A biurko dla mnie to jest generalnie klatka. Ja trochę siebie znam. Bezruch to nie jest mój naturalny stan. Przez parę miesięcy mogę to robić, okej, wreszcie obejrzę wszystkie zaległe spektakle, będę spotykać się z żywymi ludźmi, ale potem zacznę szukać możliwości ucieczki. Nikomu nie udało się trwale usadzić mnie na tyłku i nikomu się nie uda.
Wkurw spowodował fontannę, okrążenie osiedla w tempie Sofii Ennaoui, a gdy wróciłam do domu, to przeczytałam, że Aretha Franklin poszła do nieba i już w ogóle się załamałam.
Pan i władca rzekłby pewnie swym aksamitnym barytonem: „Oleńko, chrzań ich” (no dobrze, tego by nie powiedział, bo pan i władca w życiu nie użyłby słowa „chrzanić”, podobnie jak nie używa określeń typu „motyla noga”, jeśli go coś zirytuje, ale bogaty repertuar pana i władcy to temat na osobny obszerny wpis; czasami żałuję, że ja nie potrafię takich kwiecistych wiązanek puszczać).

W każdym razie.
Od teraz będzie tylko lepiej.
Musi.
Po pierwsze primo, w sobotę poszłam na mule do mojej restauracji po sąsiedzku, a potem okrążyłam całą dzielnicę w moich gustownych plas, przy okazji moknąc jak jasna cholera, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Kapało ze mnie, gdy wróciłam do domu, sukienkę miałam przylepioną do grzbietu, ale ta ulewa była niesłychanie przyjemna.
Po drugie primo, wczoraj przyjaciółka zabrała mnie wczoraj na obiad. Nie widziałyśmy się od dwustu lat, więc było co opowiadać, natomiast prawda taka, że jeśli znacie kogoś tak długo i widywaliście go w różnych okolicznościach, to czytacie w człowieku jak w otwartej książce. Moja przyjaciółka – z którą zresztą jestem daleko spokrewniona, co zabawne – widzi więcej niż bym chciała. Ale cóż. Przez blisko dwadzieścia lat niejeden raz miałyśmy siebie dość, spałyśmy w jednym łóżku, w pociągach, w domu strażaka raz nawet, przerobiłyśmy moje włamanie i jej krwawy wypadek w 24 godziny. Serio.
– A zdrowie jak?
– Dobrze.
– Co się dzieje?
– Dlaczego zakładasz, że coś się dzieje?
– Proszę cię.
Właśnie tak to działa.

Po trzecie primo, za tydzień o tej porze będę w mieście, którego nie ma i znowu będę zalewać mój blogasek opisami moich zakochów.

A little nonsense now and then, is cherished by the wisest men

Po powrocie zadbałam o pewną rutynę – rutyna staje się dla mnie zaskakująco ważna, ale w sumie, gdyby się zastanowić, to nie powinno dziwić przy moim trybie życia. Kompletnie ciemna sypialnia. Wstawałam rano, dreptałam do kuchni, herbata, nazad do łóżka i wylegiwałam się tak długo, jak było trzeba. Potem długi prysznic, nacieranie grzesznego ciałka tym i owym, transport na fotel, książka lub Netflix, schłodzone białe wino, spać, powtórzyć. W środę wyjechałam na wiochę, gdzie naprzemiennie opalam się, kąpię, piekę, jem, łażę w spranym podkoszulku i japonkach, i skończyłam wreszcie wspomnienia Patti LuPone (bardzo ciekawe, bo mam też w kolejce wspomnienia Andrew Lloyd Webbera, po którym Patti LuPone jeździ jak po łysej kobyle za to, że pozbył jej się z nowojorskiej adaptacji Sunset Boulevard. Będzie ciekawie sprawdzić, czy cokolwiek o niej napisał i czy wyraża się równie… ciepło). Jest parę fascynujących historii w tej książce, na przykład o tym, jak Patti LuPone wracała Concorde’em do Londynu pewnej zimy i wskutek warunków pogodowych istniało ryzyko, że nie zdąży na spektakl. Spytała, czy można z samolotu zadzwonić do teatru. Ano nie, to Concorde… Zrozpaczona przysnęła, a gdy się obudziła, zauważyła przed sobą kartkę z napisem „kapitan chce z panią rozmawiać”. Zaniepokoiła się nieco, ale poszła, wpuszczono ją – ech, kiedyś to były czasy! – i stała oszołomiona, podczas gdy kapitan nazwiskiem Henderson (poznałam kiedyś dżentelmena również nazwiskiem Henderson, oszczędzę szczegółów, ale mimo upływu czasu nadal mam słabość, i wynika z tej historii, że to nazwisko bardzo porządni faceci noszą – przyp. aut.) powiedział, że akurat teraz akurat stąd da się zadzwonić, a nawet oddzwonić do samolotu. A potem wykorzystał wszelkie dostępne możliwości, aby być pierwszym w kolejce do lądowania i Patti przedstawienie zagrała.
I inna cudowna historia, gdy reżyser Gypsy pechowo wypowiedział słowo „Makbet” podczas próby, wszyscy wpadli w panikę i zmusili go do odczyniania uroku za pomocą cudacznego rytuału (są różne wersje, mniej i bardziej perwersyjne, tu biedak musiał tylko oblecieć teatr dookoła, splunąć, przeklnąć i prosić, żeby go wpuszczono).
Czasami moje życie wydaje mi się troszeczkę nudne. Nie jestem diwą. Nie latam odrzutowcami. Nie piłam wódki z wybitnymi aktorami ani nie spałam z nimi w jednym śpiworze (powiedzmy, że to jeszcze da się zmienić). Vanessa Redgrave nie zaprasza mnie na herbatę – za którą potem Patti LuPone i tak zapłaciła sama, ale cóż.

W piątym dniu życia na maksymalnie zwolnionych obrotach muszę powiedzieć jedno.
To działa.
Ja dwa tygodnie temu i ja dziś to dwie inne my. Tamta ja byłam przez większość dnia tak zestresowana, że czułam, jak mój biedny mózg znowu ma ochotę wysłać sygnał „danger, danger”. Oddychało mi się kiepsko, liczyłam minuty do końca dnia, każde pytanie czy komentarz skierowany w moja stronę powodował u mnie kompletny paraliż umysłowy i wzrost ciśnienia (nie tylko u mnie – jeśli pamiętacie zmorę z mojej paryskiej przygody dwa lata temu, to teraz trafiłam na kogoś podobnego, kogoś celowo niemiłego i w dodatku potwornie chaotycznego, nawet jak na moje standardy; podobno w poniedziałek po moim wyjezdzie nastąpiło wielkie starcie pomiędzy tym kimś a resztą zespołu). Co jakiś czas zjeżdżałam na parter i wychodziłam okrążyć budynek. Dołóżmy do tego normalny, nawet jeśli nie do końca uświadomiony stres związany z samotnym byciem w kolejnym kraju przez kolejny miesiąc. Już kiedyś pisałam – jesteście ciągle w stanie gotowości, głowa trochę poza świadomością obrabia tysiące scenariuszy na każdą okoliczność, co jeśli samolot się spóźni, co jeśli zachoruję, co jeśli to, co jeśli tamto, jestem sama, nikt mi nie pomoże (to nie do końca prawda, ale…). Powracając do Patti LuPone – ona w tej książce wspomina o życiu w drodze i o tym, że zawsze podróżowała ze swoją poduszką. Raz gdzieś ją zostawiła. Szał, strach, ale jak to, bez poduszki dalej nie jadę. Sprowadzenie poduszki kosztowało fortunę. Trudno.
Ja dziś to jestem ja, którą wolę zdecydowanie bardziej – sybarytka, sypia w porządku, śmieje się z przygłupich dowcipów, nie skacze nerwowo przy każdym głośniejszym dźwięku, nie musi myśleć o oddychaniu, jest na nowo spokojna. Po prostu.

Nieustannie czytam o wychodzeniu ze strefy komfortu. No, zrobiłam to parę razy w życiu i było fajnie – czasami było to nie tyle wyjście, co skok na główkę – ale prawda taka, że często bardzo dobrze jest do tej strefy komfortu wrócić. Zamknąć się w niej szczelnie. Wywiesić na drzwiach kartkę z napisem por favor no molestar. Nie ma w tym nic złego, przeciwnie, to ogromnie potrzebne. Wszelcy szarlatani coachingu zrobili sobie złotą receptę na wszystko z tego wychodzenia, ignorując fakt, że człowiek czasem musi poczuć się zwyczajnie bezpiecznie. Musi mieć swój kokon. Nie zawsze trzeba być superbohaterem uprawiającym zapasy z niedźwiedziem, nie zawsze trzeba być najbardziej cool w całej wsi. Za to trzeba umieć powiedzieć sobie: „OK, dziękuję, wystarczy mi zabawy, idę do domu, cześć”.
Tak. Teraz już wiem, że człowiek raczej bywa niż jest szczęśliwy. I że to najzupełniej normalna rzecz. Nie musisz całodobowo kwiczeć ze szczęścia, królewno.
Ale żeby poczuć się szczęśliwą, czasem wystarczy opalić sobie nos i upiec ciasto, i nagle wszystko magicznie wraca na swoje miejsce. Coelho i Kalicińska, wiem. Co zrobić.

Para llevar

W ubiegłą niedzielę wstałam o godzinie wielce nieprzyzwoitej. W samolocie czytałam, czytałam… i nagle obudziłam się – ale jak to, zasnęłam?! – przykryta kocykiem, z opuszczoną zasłonką okienną i lunchem czekającym na moim stoliku.
Podziękowania dla anioła z obsługi, który zadbał o tę strudzoną duszę.
A w dole czekał Madryt.

Cóż można rzec.
Jeszcze pięć nocy tutaj, a ja już mam płacz na końcu nosa. Nie chcę stąd wyjeżdżać, bo nikt nie chce. Jak pisałam po wielokroć, Madryt ma magiczną moc. Madryt obejmuje i mówi: „no cześć, miło cię widzieć, świetnie wyglądasz”. Inna sprawa, że to samo mówią spojrzenia tutejszych mężczyzn – i kobiet – dla których flirt to przednia rozrywka. To zupełnie niegroźne, nic za tym nie idzie, oni to robią dla zabawy, dla relaksu.

Spędziliśmy cały tydzień, obżerając się nieprzyzwoicie – „ja dziś tylko sałatkę… o, ładnie wygląda ten tatar z łososia z kozim serem, to ja też poproszę, i huevos rotos na drugie, dziękuję”. W czwartek poszliśmy na churrasco, które nas wykończyło. Wracaliśmy do hotelu w ciszy, zbyt przejedzeni, by mówić, i prawie posnęliśmy w autobusie – a to tylko trzy króciutkie przystanki. Wczorajszy lekki lunch to były talerze pełne owoców morza (w Madrycie zawsze świeże, bo przylatują dwa razy dziennie) i parę flaszek piwa w wiaderku wypełnionym lodem. Moja talia już nie istnieje.

Poza tym oczywiście nabyłam mnóstwo ubrań, ponieważ w dzielnicy Chueca możecie kupić ciuch, o którym zawsze marzyliście. Ja marzyłam o steampunkowym płaszczu, czy raczej fraku – i mam! Owszem, zamierzam nosić ten płaszczyk narzucony na moje granatowe, odprasowane służbowe mundurki.
– Skąd jesteś? – pyta pani sznurująca mój płaszcz, dopasowany niczym gorset.
– Z Polski.
– Jezu, ja też! Ale teraz mieszkam tutaj.
– Zazdroszczę, to wspaniałe miasto.
Kupiłam zatem kolejny płaszcz, przezroczyste szpilki, które pan i władca zaaprobował natychmiast, masę innych szmat i upychanie ich w walizce w piątkowy poranek będzie koszmarem…

A dziś po prostu poczłapałam na sangrię i croquetas, i po drodze nabyłam szarżującego byka, musiałam, będzie nad łóżko. Bo Madryt stoi też sztuką, wielką i uliczną, Picassem w Museo Reina Sofia i maciupkimi galeriami wciśniętymi między sex shopy.
– Przepraszam, szukam rysunku byka. To mój znak zodiaku…
– Ja głównie byki rysuję. Szukasz jakiegoś konkretnego?
– Nie. Tylko żeby był w ruchu. Niech się rozejrzę…
– Mogę wybrać dla ciebie?
– Tak.
Ze starannie opakowanym obrazkiem wyruszyłam do parku Retiro, zajęłam drzewo i opalałam się, i drzemałam. Cudownie się drzemie w tym najpiękniejszym parku świata, daleko od szumu ulic, boso na trawie, oparta o masywny pień, doskonałą, bezpieczną podporę. To prawie lepsze od zasypiania z facetem. Dawno nie czułam się tak zrelaksowana.

Travel changes you. As you move through this life and this world you change things slightly, you leave marks behind, however small. And in return, life—and travel—leaves marks on you.

Szybki pit stop w Krakowie i nazad w świat. Gdy wczoraj szef zadzwonił, żeby spytać, jak się mam, powiedziałam tylko, że jestem zmęczona. Oczywiście wizja powrotu do mojego ukochanego miasta nęci, ale… Ale. Dobrze, nie będę znowu narzekać, sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało.

Wczoraj, gdy siedziałam sobie na nudnej telekonferencji i robiłam to, co robi się podczas nudnej telekonferencji, czyli próbuje dotrzeć do końca Twarzoksiążki, nagle przeczytałam news, który mnie zmroził zupełnie.
Dziwne trochę, że w tym roku co chwila muszę o tym pisać. Wróć, nie muszę. Chcę, bo to pomaga.
Uwielbiałam Bourdaina. Za jego książki, fantastyczne. Za programy telewizyjne. Za to, że czasami z tego przeklinającego, szorstkiego twardziela wyłaził człowiek wrażliwy i pełen współczucia. Za kuchnię i to, czego uczył ludzi o jedzeniu. Za rozbrajający, szczery hedonizm, umiłowanie prostoty i niesamowitą charyzmę – w dobie instagramowych celebrytów to była rzadka, prawdziwa osobowość. Wydawał się niezniszczalnym typem, jednym z tych, którzy po apokalipsie otrzepują się z kurzu i zapalają papierosa.
Wydawał się, dobre słowo.
Problem z depresją i jej równie uroczymi towarzyszami polega na tym, że z zewnątrz tego często nie widać. To nie jest tak, że człowiek chodzi zalany łzami i wzdycha smętnie. Często wygląda całkiem pogodnie, opowiada dowcipy, sprawia wrażenie zupełnie wyluzowanego. Generalnie lotos na tafli, zen, flauta. Wewnątrz sprawy mają się nieco inaczej. Wewnątrz wszystko boli. Wewnątrz człowieka dręczy irracjonalny strach albo smutek nie do ogarnięcia – bezsensowny, ale nie do opanowania. Można doceniać ziemskie rozkosze, a jednocześnie myśleć „to wszystko nie ma sensu”. A nawet „nie chcę już tu być”.
Po wielokroć słyszałam „jak ty to robisz, że jesteś taka spokojna?”. Nie jestem spokojna. Przez większość mojego dnia jestem dokładnym przeciwieństwiem osoby spokojnej – nie macie pojęcia, jakie pierdoły potrafią mnie zestresować. Tak, nie widać tego, przynajmniej do momentu, gdy moje ciało mówi „sorry, mam dość” i wtedy… no cóż, relacjonowałam ostatnio. Człowiek maskuje się, bo nie chce, żeby bliscy się martwili, że mu kiepsko. Nie chce, żeby w pracy uznali go za niezbyt godnego zaufania świra. Nie chce usłyszeć o sobie, że za dobrze mu się powodzi i wymyślił sobie modną hipsterską melancholię (to jest nieprawdopodobne, jak wielu ludzi w XXI wieku nadal tak myśli). Człowiek sam sobie powtarza szkodliwe ” weź się, kurwa, w garść”, choć wie, że sobie szkodzi. Wie, że jego strachy i smutki nie mają żadnego racjonalnego wytłumaczenia, bo nic złego się nie dzieje, i tym gorzej się czuje – czuje się winny, ma pretensje do siebie.
No i, koniec końców, samemu przed sobą nie jest łatwo przyznać się, że coś jest nie tak, że potrzebuje się pomocy. W tym naszym XXI wieku żyjemy mocno opancerzeni. Pancerz jest mocny, to, co pod nim – niekoniecznie. Moment, w którym zdejmujecie tę zbroję, jest – wierzcie mi – trudny, czujecie się słabi i żałośni jak nigdy w życiu. To jest też moment, po którym będzie lepiej. Może nie cudownie, ale lepiej. Oczywiście pod warunkiem, że macie wokół ludzi, którzy was wspierają, a nie mówią „no weź, nie żartuj”. Co niestety nie jest regułą. Ja mam przyjaciół, którzy znają dobrze tego potwora pod łóżkiem, mam wyrozumiałych rodziców, pana i władcę, wtajemniczonego szefa, który co tydzień dzwoni i pyta, czy jest okej i wiem, że gdybym powiedziała „nie”, wysłałby mnie natychmiast na urlop. Mam wielkie szczęście. Nie każdy je ma. Zwłaszcza w czasach, gdy presja jest ogromna i masz być nieustająco wyszczerzony, zadowolony, piękny, cały w hashtagach #slowlife i #mindfulness.

Potwornie mi smutno. Owszem, było mi smutno, gdy zmarł Bowie (bardzo), gdy odszedł Alan Rickman, ale to… to jest dużo gorszy smutek. Te przykre, przerażające słowa w komunikacie prasowym – took his own life – zamrażają człowiekowi serce na krótką, upiorną chwilę. Jezu, stary, czemu.
Nie wiem, jak ci się podobała ta podróż, Anthony – mam nadzieję, że nie jest zbyt turbulentnie na tej trasie – ale skrycie liczę, że przyjdzie ten dzień, że gdzieś tam spotkamy się w barze, podpiszesz mi się na koszulce, wypijemy parę głębszych i zjemy coś zachwycającego, a ty będziesz, jak to ty, przeklinał sakramencko swoim głębokim głosem pomiędzy jednym a drugim toastem.

Żeby się pocieszyć, poszłam do knajpy obok domu – bo tak, doczekałam się tego szczęśliwego dnia, gdy mam knajpę obok, jak w amerykańskich serialach. Dostałam potężną michę rewelacyjnie doprawionych muli, ponieważ knajpa jest prowadzona przez prawdziwego, żywego Sycylijczyka (co on robi w mojej dzielni, to ja nie wiem, ale cieszę się, że się tu zaplątał), i pappardelle z jeżowcami i krewetkami królewskimi, które mnie wykopało w kosmos.
img_20180609_182648_hht76333171.jpg
Na początek poprosiłam o Aperol Spritz.
Twoje zdrowie, Anthony.
A teraz przepraszam, muszę spać, budzik zadzwoni chwilę po trzeciej.

Egyptian cotton

Szlag.
Gdy ktoś wam powie, że raptem w piątek był w Madrycie, a w poniedziałek leci do Paryża, to można sobie pomyśleć, że żyje jak król. To właśnie mnie czeka za dwa tygodnie.
Owszem, podróże są przyjemne. Owszem, rezydowanie w śródmieściu, w pokoju z ogromnym łóżkiem, szklaną łazienką, szlafroczkiem z egipskiej bawełny i spokojnie, niewzruszenie szumiącą klimatyzacją ze świadomością, że firma płaci za to bez mrugnięcia okiem, też jest przyjemne. Przebywacie nieustannie z lokalsami, pracując wśród nich, chodząc na obiady tam, gdzie oni, pijąc piątkowe drinki w knajpach w ich dzielnicy. A punkty na waszych kartach lojalnościowych nabijają się same, od czasu do czasu otrzymujecie tylko mail o treści „gratulujemy osiągnięcia poziomu silver

Ale.
Mamy czerwiec. Od marca jestem w drodze przez cały czas. Tęsknię jak diabli. Jestem piekielnie zmęczona (dlatego, przyleciawszy w piątek wieczorem do Polski, w sobotę nie robiłam nic – zupełnie nic, niente, nada, do piętnastej leżałam w łóżku niczym trup w sonecie Morsztyna, pranie zamierzam zrobić jutro, weekend poświęciłam na ładowanie baterii).
Nie jestem zadowolona z tego, że wpakowano mi w grafik kolejny wyjazd po Madrycie. Zwłaszcza że chodzi o Paryż, którego całym sercem nie znoszę. O długie cztery tygodnie w Paryżu. Madryt jest cudownym miastem, Paryż… jest, jaki jest.
Kto wie, może się w sobie zakochamy po kolejnej próbie charakterów.

Tak czy inaczej, w niedzielę znienacka wyciągnięto mnie na miasto, na festiwal piwa, i wielce było to fajne. Nie tylko z powodu piwa – całe życie nie cierpiałam IPA, bo mi wionęło selerem, a wypiłam dwa (i parę innych przetestowałam, cud, że w poniedziałek nie pękła mi głowa) – ale dzięki paniom, które mnie wyrwały z zaklętego kręgu prania i prasowania, i pogadałyśmy sobie. Tak wiecie jak. Jak gadają kobiety. Kobiety, które znają Józefa. Miałyśmy wyjść na dwie, może trzy godziny. Wróciłam do domu po siedmiu.
Chryste, jak mi tego było trzeba.
Zaczyna się od gadania o butach (buty przyleciały z Madrydzia, więc oczywiście, że są nieco odjechane; abibasy z połyskującej różowej koronki to ostatnia rzecz, jaką nabyłabym w Krakatau, ale tam to zupełnie normalny ciuch – pierwszym zresztą przyodziewkiem, jaki w Madrycie kupiłam tym razem, była marynarka w kwiatki, ponieważ oczywiście) i wakacjach, kończy się na tym, że spowiadacie się ze swoich bardzo intymnych spraw.
Trzeba czasem z siebie rzeczy wywalić, to najdoskonalsza terapia. I nagle okazuje się, że nie jesteście sami w swoich lękach, samotności, w zadawaniu sobie pytania, czy to tak ma być i po co to wszystko.
Na szczęście pozostaję sobą, chyba. Jak dowodzi poniższy dialog.
– Zaraz, to ty masz kogoś?
– A i owszem.
– Przepraszam, że się dziwię, ale ty tyle mówisz o różnych mężczyznach i tak się przy tym zapalasz… on nie ma nic przeciwko? I jak ci to wszystko razem gra?
A dlaczego miałoby nie grać? Gra. I on nie ma nic przeciwko, rzekłabym, że odwrotnie nawet. Miłość miłością, fascynacje fascynacjami – niegroźne, potrzebne, dobre, zwłaszcza dla kogoś, kto żyje jak ja. To dwie oddzielne szuflady. Moje zachwyty nigdy nie będą konkurencją dla pana i władcy. Jako wielka hedonistka lubię sobie umilać życie, ale też mam bardzo sztywno poustawiane priorytety. Mam oczy, to i widzę atrakcyjnych ludzi wokół. Co nie znaczy, że robię cokolwiek poza tym właśnie zauważaniem ich. Dla mnie to jest to samo, co zachwycanie się pachnącą lipą, kolorem nieba, dobrym posiłkiem. Absolutnie nic nie musi za tym iść. Natomiast ja wielce potrzebuję drobnych przyjemności, więc tak, będę się oglądała za hiszpańską policją konną i uśmiechała się do niej. Cokolwiek przyprawia mnie o uśmiech, jest na wagę złota, więc teges, wicie rozumicie.

Do something every day that scares you

To nie będzie wpis o jedzeniu, teatrze ani przystojnych mężczyznach.
Ale myślę, że jest ważny. Jest też dość… prywatny. Cóż – czasem trzeba napisać o tym, o czym niekoniecznie chcielibyście opowiadać komuś na pierwszej randce.

Kilka lat temu trafiłam prosto z biura na SOR, bo nagle zrobiło mi się słabo, dostałam duszności i zaczęłam się trząść.
Dostałam jakiś wybitnie uspokajający środek, po którym długo czułam się i zachowywałam, jakbym oberwała łopatą w głowę. W szpitalnej poczekalni spędziłam pięć godzin, czekając na swoją kolej, po czym poszłam do domu. Nie myślałam o tym aż do ubiegłego roku, gdy jesienią zaliczyłam gwałtowny zjazd nastroju i objawy wróciły. Znowu bywało mi słabo, serce mi kołatało, coś mnie dusiło, chciało mi się płakać. Zwykle wtedy, gdy byłam zdenerwowana lub przemęczona – ale nie tylko. Dało się to opanować wizytą u lekarza po pigułki na „spokojność” i zwiększoną czułością – wysypiać się, jeść regularnie, unikać w miarę możliwości sytuacji, które mnie bardzo stresują. Jak jednak wiadomo, tego typu choróbska nie są całkowicie uleczalne, można tylko je mniej lub bardziej skutecznie kontrolować.

Jedna na cztery osoby na tym łez padole ma, miała lub mieć będzie, jak to się brzydko mówi, problemy z głową. Między innymi ja, ale to może być też – i zapewne jest – ktoś obok was.

Ja mam zespół lęku napadowego, który nazywam dusiołkiem. To bardzo niefajna rzecz, szczęśliwie pojawia się rzadko. Bywa jednak dość dotkliwa. Ostatnio dusiołek w ogóle się nie odzywał. Trochę w styczniu, ale bardzo nieznacznie. Uff, dobra nasza. Może sobie poszedł na dobre?…

We wtorek przez cały dzień czułam się tak sobie. Nie jadłam za dużo, więc dziwne samopoczucie po południu uznałam za spadek cukru i poszłam coś zjeść, ale nim na dobre zaczęłam, poczułam, że mnie mdli. Położyłam się na chwilę, niemniej samopoczucie miałam coraz gorsze – oblały mnie zimne poty, coraz trudniej było mi nabrać powietrza (o czym za chwilę), moje kochliwe serce trzepotało w piersi jak zwariowane i ogarniał mnie coraz większy niepokój. Byłam pewna, że z moim ciałem jest coś nie tak, bo nigdy w życiu nie czułam się tak źle. I tak jakoś… nierealnie. Wreszcie na chwiejnych nogach zeszłam na dół i zapytałam recepcjonistę, wciągając przy tym elegancko powietrze jak karp i nonszalancko podtrzymując ścianę, bo mi lekko świat wirował, czy może zadzwonić po lekarza.
– To ja wezwę ambulans. Będzie szybciej – rzekł przejęty pan.
– Nie, proszę nie!
Mój ogarnięty czystym przerażeniem umysł jeszcze bardziej się przeraził. Jezu. Karetka, na sygnale, zamieszanie, zabiorą mnie do szpitala, a co z pracą. W obcym kraju chorować, matkobosko. Osunęłam się na fotel i wtedy ta straszna karuzela ruszyła pełną parą.

Żeby wyjaśnić tym, którzy tej rozkoszy nie zaznali – przy ostrym ataku paniki ma się niepokojące fizyczne objawy, które w dodatku nasilają się tym bardziej, im bardziej o nich myślicie, a myślicie, bo się nasilają. Innymi słowy, to upiorne błędne koło i najgorszemu wrogowi nie życzę. Ofiara takiego ataku myśli, że lada chwila będzie po niej.
Z jakiejś przyczyny lub nawet bez przyczyny wasz mózg postanawia bowiem uznać, że dzieje wam się coś złego. Organizm przechodzi tym samym w tryb „fight or flight”, więc pompuje adrenalinę jak oszalały, podkręcając wasze podstawowe funkcje życiowe do maksimum. Szkopuł w tym, że w istocie nie ma żadnego zagrożenia, nie musicie biec ani się bronić. Niestety mózg nie przyjmuje tego do wiadomości. Zatem serce wali, powietrza wam brakuje, zaczynacie oddychać tak szybko i głęboko, jak tylko się da (co tylko pogarsza sprawę), ściska i piecze was w klatce piersiowej, niedobrze wam – ale nie możecie zwymiotować, bo wasz układ trawienny jest zablokowany – w głowie się kręci, nogi jak z waty, człowiek się trzęsie niekontrolowanie i myśli „Boże, mam zawał/udar/epilepsję/duszę się”. Najgorsze jest to ostatnie – macie wrażenie, że powietrze nie dociera wam do płuc.
Tylko że to nieprawda.
Czuje się człowiek okropnie, ma wrażenie, że zaraz zemdleje lub umrze (pierwsze jest raczej umiarkowanie prawdopodobne, drugie wcale nie jest, niemniej na tym etapie już nie macie kontroli nad tym, co myślicie). I naprawdę panicznie się boi, wariuje ze strachu. Ale to tylko błąd oprogramowania mózgu, który uruchamia alarm przeciwpożarowy bez powodu. Tylko że taka myśl nawet nie ma szans przebić się przez narastający lęk i wrażenie, że lada moment stracicie przytomność.

– Bardzo przepraszam za kłopot – wyjąkałam w kierunku zestresowanego recepcjonisty, który sam wyglądał, jakby potrzebował pomocy.
– To żaden kłopot – odparł dzielnie. – Ludzie chorują. Mam na imię David, tak w ogóle.
Oczywiście. Nie inaczej. Wszystkie Dawidki to fajne chłopaki.

„Ambiwalentne” to właśnie to uczucie, które wam towarzyszy, gdy słyszycie coraz głośniejsze wycie syreny i wiecie, że ona wyje z waszego powodu. „Dzięki Bogu, uratują mnie” miesza się w głowie z „O k…., to po mnie, ja się boję, ja nie chcę do szpitala”. Tak czy inaczej, dźwięk gwałtownie ucichł i pogotowie objawiło się w postaci dżentelmena na motocyklu. Niżej podpisana na widok jakiegoś typa w skórze i kamizelce kuloodpornej, wyglądającego raczej jak policjant, już kompletnie ześwirowała – sorry, o co chodzi, wezwaliście nie tę służbę, ja nic nie zrobiłam…
– Czołem – odezwał się typ przyjemnie. – Powiedz mi, co się dzieje.
Ale jak to. Ja tu umieram, gdzie tlen, gdzie defibrylator, czemu przysyłają samotnego gościa na motorze, jak on ma mnie zabrać na intensywną terapię (prawda taka, że oni wszystko, co niezbędne i tak mają przy sobie, a ścigacz przebije się przez centralny Londyn znacznie szybciej niż tradycyjna karetka, która może wtedy spokojnie sobie dojechać, jeśli okaże się, że istotnie jest potrzebna – jest to oczywiście bardzo imponujące i cool, gdyby się zastanowić, jednakże gdy widzicie światło w tunelu, to macie takie niuanse w głębokim poważaniu).
Pan przyjrzał mi się, zmierzył mi puls, nieśpiesznie zainstalował się przede mną (gościu, czemu ty jesteś taki spokojny, gdy ja tu konam?!), zapytał tylko, czy zdrętwiały mi dłonie, a gdy potwierdziłam, pokiwał głową, wetknął mi ponownie na palec pulsoksymetr i rzekł łagodnie:
– Spójrz. Ta liczba tutaj to nasycenie twojej krwi tlenem. U zdrowych wynosi od 95 do 100 procent. Ty masz 100, więc twoje płuca pracują doskonale i masz tyle tlenu, ile ci potrzeba. Poza tym przed chwilą powiedziałaś całe zdanie na jednym oddechu. Hiperwentylujesz się. Myślę, że masz atak paniki. Wiem, że to bardzo nieprzyjemne i straszne, ale niedługo przejdzie.
Autorka wytrzeszczyła oczy, w które nadal śmierć jej zaglądała, ale nagle jakby mniej natarczywie.
– Myślałam, że mam zawał serca czy coś…
– Wierz mi, człowiek z zawałem wygląda znacznie gorzej niż ty w tej chwili. Wszystko będzie dobrze.
– Ale czemu ja się tak okropnie trzęsę…
– Wiem – jasne oczy nieznajomego zbawcy patrzyły współczująco. – Wiem. To też minie.
Ponieważ cała sytuacja miała miejsce w kącie hotelowej recepcji i każdy przechodzący gapił się na osobliwie odzianą postać pochyloną nad skuloną w fotelu kupką nieszczęścia, autorka, powoli odzyskując świadomość sytuacji, zasugerowała:
– Może pójdziemy na górę?
Gdyż to dokładnie mówi się mężczyznom poznanym dwie minuty temu.
– Za chwilę. Obiecuję, że nie zrobię ci tutaj nic poza zmierzeniem ciśnienia. OK?
– OK.
Pan zrobił, jak obiecał i powiedział tylko „hmm… poczekamy tu jeszcze chwilkę”. Następnego dnia przeczytałam, jakie miałam ciśnienie. Przebiło magiczną granicę 180.
Dżentelmen odstawił mnie na moje piętro, pogadał ze mną, ponownie mnie zbadał i porównawszy wyniki, powiedział wesoło, że szpital zdecydowanie nie jest dla mnie właściwym miejscem tego wieczoru, zasugerował, żebym poszła na krótki spacer, żeby pozbyć się tego tlenu, którego się nawciągałam, myśląc, że nie oddycham, gdy odzyskam siły; oraz skoro jestem w Wielkiej Brytanii sama, żebym dzwoniła w razie potrzeby (nie do niego, na ichni numer alarmowy – trochę szkoda, bo ratownik medyczny w kombinezonie motocyklowym i z opaską London Marathon na nadgarstku to wiecie, no, codziennie się nie spotyka).
– Chyba to dygotanie jeszcze nie przeszło ci do końca, co? – zapytał, studiując mój efektowny podpis pod swoim raportem.
– Nie, to mój charakter pisma.
– Zanim pójdę – następnym razem, gdy poczujesz, że zbliża się coś podobnego, znajdź sobie „happy place” w głowie i skoncentruj się na tym. Gdyby powtórzyło się niedługo, dzwoń bez wahania.
– Bardzo dziękuję.
– Nie ma za co.

I nagle wszystko mija, tylko czujecie się potwornie wyczerpani. Wypompowani. Nic dziwnego, wasz organizm stoczył wielką walkę. Przeciwko nieistniejącemu wrogowi, ale jednak.

David tak się zestresował, że nie tylko został po godzinach, aż ratownik wyszedł spokojnie z mojego pokoju (nie ciągnąc za sobą moich zwłok), ale też rano przybył do pracy wcześniej, żeby sprawdzić, jak się miewam. Strasznie mi było głupio. Ale cóż, zdarza się. Mnie, innym ludziom. Wam, być może, choć oby nie. Piszę o tym trochę po to, żeby sobie ulżyć, a trochę, żeby dołożyć swoją opowieść. Bo takie przygody to dolegliwość jak każda inna, dotykająca coraz więcej ludzi, i nie ma sensu o niej milczeć, jakby to było wstydliwe. Nie jest. Różne organy nam szwankują – jednym nerki, innym oczy, niektórym mózg. Po prostu.

Poza tym mam ciekawą pamiątkę. Zawsze sądziłam, że hiperwentylacja zdarzy mi się pod stage door na widok jakiegoś bóstwa, a tu proszę, na hotelowej kanapie.