Shekel it up baby

Wróciłam. Czułabym się cudownie wypoczęta, gdyby nie PKP, którym musiałam dojechać z Warszawy do domu. W trzeciej godzinie podróży zachciało mi się płakać. Wstałam o drugiej w nocy, w samolocie próbowałam spać zwinięta w precelek na fotelu, zjadłam tylko nieśmiertelną LOT-owską bułę, do pociągu wpadłam tuż przed odjazdem, przypuszczam zatem, że na twarzy miałam wypisany komunikat: ‚nie mów do mnie, nie dotykaj mnie, najlepiej nawet na mnie nie patrz, z góry dziękuję’. Jak na ironię, dostałam miejsce w przedziale, w którym urzędowało dwoje płaczących na zmianę dzieci.
Niesamowite, jak kurczy się instynkt macierzyński po nieprzespanej nocy.

Co nie zmienia faktu, że już chcę wyjechać znów, bo coraz mocniej dociera do mnie, że w drodze żyję najżwawiej i najmocniej. Wtedy, gdy siedzę sama na lotnisku i gryzę wargi ze strachu. Wtedy, gdy budzę się z półsnu gdzieś nad ośnieżonymi Karpatami. Gdy jadę pociągiem z nosem przylepionym do szyby.
To ‚znów’ nie będzie tak znowu natychmiast, albowiem w Izraelu spłukałam się do cna, nie jest to kraj, po którym łatwo podróżować za jeden uśmiech – a byłam tam przecież zimą, gdy hotele są najtańsze. W Tel Awiwie istotnie były i pławiłam się w luksusach za pół ceny. W Jerozolimie niestety sezon trwa przez cały boży rok, a przyjezdny wyraźnie jest tam utożsamiany z żyłą złota, więc za kwotę bardzo bolesną dostałam paskudny pokoik z warczącą klimatyzacją, ciepłą wodą tylko na żądanie, lepką ceratową zasłonką pod prysznicem i świetlówką. Śniadanie za to było niczego sobie. I dwa darmowe kieliszki wina w knajpie na dole.

Pozwolą państwo, że opowiem obrazkami.

SONY DSC

SONY DSC

Ostatnia Wieczerza a’la Tel Awiw.
To plaża, na której rządzą surferzy, gęsto usiana podobnymi cudami, śmiesznymi knajpkami i młodzieńcami wielkiej urody.
(Nieopodal straszą ruiny klubu, w którym kilkanaście lat temu dzieciak z Hamasu wysadził się w powietrze – razem z żydowskimi dzieciakami z pobliża, które przyszły potańczyć).

W Tel Awiwie w ogóle lubią graffiti.
SONY DSC

Jaffa.
SONY DSC
SONY DSC
SONY DSC

Tabliczki ostrzegają, że nie wolno wchodzić na skały. Och, doprawdy?
SONY DSC
(W Izraelu mnóstwo jest bezdomnych kotów. Niemniej jakieś dobre duszki wysypują im karmę tu i ówdzie).

Bauhaus w najczystszej (i najbielszej) postaci.
SONY DSC
Bo tak jakoś się składa, że to miasto jest głównie białe.
SONY DSC
I jest doskonale wyluzowane.
W Tel Awiwie trudno pozbyć się wrażenia, że jest sobotnie popołudnie, ciągle sobotnie popołudnie. Ludzie przesiadują w kawiarnianych ogródkach lub grają w matkot na plaży, wystawiają twarze do słońca, prężą muskuły na plażowych darmowych siłowniach, jeżdżą na rowerach, wyprowadzają psy, grają na bębnach, flirtują albo tylko siedzą na piasku i popijają wino (bo wolno). Knajpy serwują śniadania przez całą dobę. Wszystko uchodzi. Masz sześćdziesiąt lat i różowe włosy – świetnie. Idziesz przez miasto boso – super, widocznie tak wolisz.
Yoav też jest z Tel Awiwu.
Nieustannie ktoś mnie tam zagadywał, ale to nigdy nie były namolne zaczepki. Ot, pogaduszki z ciekawości, wymiana uśmiechów – i każde szło w swoją stronę.
SONY DSC
SONY DSC
SONY DSC
SONY DSC
SONY DSC

Jerozolima. Miejsce moim zdaniem dość schizofreniczne, choć niewątpliwie warto tam pobyć przez parę chwil.
SONY DSC
Szabat i cześć pieśni. Następny tramwaj za 25 godzin.
SONY DSC
Ulice w zachodniej części Jerozolimy pustoszeją jak na komendę. Tylko w kierunku żydowskiej dzielnicy Starego Miasta płyną strumienie ortodoksyjnych mieszkańców Mea Shearim – oni w futrzanych czapach, one z chustkami na ogolonych głowach, za nimi zwykle gromadka dzieci. Idą do Ściany Płaczu. Poza nimi – nikogo.
SONY DSC
Tymczasem w części muzułmańskiej życie toczy się w najlepsze.
SONY DSC
Chłopaki skończyli wartę na najeżonej kamerami Via Dolorosa i wracają do domu.
SONY DSC
Zdjęcie robione metodą strzału z biodra, dlatego takie trochę niewyraźne.
Tak – wojska jest dużo, ale gdy człowiek przyjrzy się uważniej, zauważy, że to głównie dzieciaki odbębniające obowiązkową służbę. Nad morzem można spotkać grupki dziewczyn, które przyszły trochę się poopalać albo pograć w siatkówkę. Po paru godzinach związują ciasno długie włosy, wrzucają ręczniki do modnych torebek, wkładają mundury i – wymachując torebkami – odchodzą w tych uniformach khaki, w ciężkich butach, terkocząc przez smartfony.

Postawiłam sobie ambitny cel dotarcia na Wzgórze Świątynne, co nie jest zadaniem prostym, albowiem od kilku lat niemuzułmanie mogą wchodzić tam tylko przez jedną bramę, czynną w dodatku przez kilka godzin dziennie – albo i nie. Chciałam być sprytna i niby to zabłądzić, ale powstrzymał mnie raczej niesympatyczny izraelski policjant. Nie wyobrażałam sobie jednak, żeby słynnego obrazka nie zobaczyć na własne oczy, rozłożyłam zatem mapę, podumałam, pojeździłam po niej paluszkiem i proszę bardzo. Ja jestem uparta. Wszędzie zalezę.
SONY DSC
Mimo wszystko postanowiłam skrócić pobyt w Jerozolimie; szarpnęłam się na kursujący w szabat sherut (taka jakby marszrutka; gdy się zapełni, odjeżdża), bo autobusów niestety wówczas nie ma. Z prędkością 130 km/h, w takt najnowszych, raczej dokuczliwych przebojów arabskiego popu i z otwartymi wszystkimi oknami (jakimś cudem nie wywiało mi soczewek z oczu) pomknęliśmy nad Morze Śródziemne. Znów mogłam zostawić w głębi szafy ciepłe pepegi.
DSC_0475[1]
Książeczka na hotelowej półce – można było pożyczyć do czytania przed snem. Przejrzałam tylko rozdział o sadomasochizmie. Bo tak mi się akurat otworzyło…
SONY DSC
Powiadam, żal było wracać. Zwłaszcza, że to dopiero połowa opowieści – o tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie i co istotnie ruszyło moje niewierne serce, będzie następnym razem.

I jeszcze historia dla tych, co się obawiają, że izraelskie służby każą im wywrócić majtki na lewą stronę i Bóg wie co jeszcze.
Gdy w środku nocy dotarłam na Ben Gurion, by odlecieć do domu, w kolejce do prześwietlania bagażu całkiem miłe, acz dociekliwe dziewczę wypytało mnie na okoliczność pobytu w Maroku sześć lat temu (pieczątkę w paszporcie zauważyło) i tego, czy moje nazwisko jest w Polsce popularne. Pożegnało się uprzejmie i zajęło kolejnym pasażerem w ogonku, a do mnie tymczasem podszedł pewien umundurowany dżentelmen i powiedział:
– Za mną proszę.
Nogi się pode mną lekko ugięły. Wiedziałam, wiedziałam, coś takiego zawsze musi się zdarzyć akurat mnie. Ze wszystkich ludzi mnie. Cholera, dupa. Posłusznie pociągnęłam walizeczkę za dżentelmenem. Minęliśmy stanowiska odprawy dla klasy ekonomicznej i dziesiątki zaspanych turystów przed nimi, po czym zatrzymaliśmy się przy pustym stanowisku odprawy biznes. Tuż obok posterunku policji.
– Proszę – wskazał służbista. Posłusznie odprawiłam bagaż, zastanawiając się, co teraz. Niby po co taki tryb przyśpieszony akurat dla mnie? Zostałam wylosowana i trafię zaraz do pokoju zwierzeń? Ściskając w ręku kartę pokładową, odwróciłam się do czekającego służbisty i spojrzałam nań z trwogą.
– A teraz proszę tamtędy do windy, bramki są na trzecim piętrze. Dziękuję, miłego lotu.
Uśmiechnął się i odszedł.

A loki miał piękne.

Banana Beach

Po trzydziestu sześciu godzinach zaczynam rozumieć, co ludzi ściąga do Białego Miasta i czemu akurat Tel Awiw, a nie dziesiątki innych, może i ładniejszych, może bogatszych w atrakcje miejsc nad Morzem Śródziemnym, obrósł takim kultem. Tu nadzwyczaj łatwo poczuć się u siebie. I łatwo odreagować każdy stres, bo to miasto zdaje się klepać przyjezdnego po zgarbionych ramionach i mówić – nie bój nic, nie martw się już niczym, będzie fajnie.
Dotarłam tu o szóstej rano, przekonana, że wszystko będzie spało w najlepsze – i jakże miło się zdziwiłam, bo na każdym rogu pachniało świeżym chlebem i rogalikami, a kawiarnie już działały, wystarczyło wybrać miejsce na śniadanie.
I niestety od wczorajszego śniadania głównie jem. Mam wrażenie, że lada dzień sama zmienię się w michę hummusu. Zwykle z trudem wstaję od stołu, bowiem porcje serwuje się tu raczej z myślą o dużych i głodnych mężczyznach. Jeśli chwilowo nie jem, to się opalam, czytam, przyglądam pięknym ludziom uprawiającym na plażach jogę i boks albo surfującym z psami (trudno orzec, kto w istocie surfuje, a kto załapał się na darmowy kurs, bo czworonogi stojące na dziobie zawodowo balansują ciałami), ślizgam się na kocich łbach Jaffy, odmawiam propozycji wspólnego drinka i pożyczam korkociąg od przystojniaków w recepcji, którzy osiem razy dziennie życzą mi miłego dnia.
Jutro ruszam w dalszą drogę i bardzom jej ciekawa, ale troszkę chciałabym zostać tutaj.

Next station: Tel Aviv HaShalom

– Z kim pani przyjechała? – pyta mnie zza szybki przedstawicielka służb granicznych. Ma perfekcyjny makijaż, co tym bardziej godne podziwu, że jest czwarta rano. Ale ton jej głosu każe mi się domyślić, że o makijażu to my raczej nie pogadamy. Odrywam wzrok od karminowych ust i mówię:
– Sama.
– Zna pani kogoś w Izraelu?
– Nie.
– To co pani zamierza tu robić?
Cóż. Wygląda na to, że szukać w sklepach japonek i mleczka do opalania, bo razem że mną zjawił się rasowy upał. Rankiem było jeszcze chłodno, później plaże i kawiarniane ogródki zaludniły się gęsto. Zachodzę w głowę, kto w tym mieście właściwie pracuje.
– Będę zwiedzać – odpowiadam kobiecie w mundurze i karminie.
– Sama – powtarza i przewierca mnie surowym spojrzeniem. Moje wątłe ciśnienie lekko się podnosi, jakoś mi nieswojo. Rozumiem, że samotnym kobietom w paru sprawach można nie ufać, na przykład gdy chcą się zaprzyjaźnić z naszym narzeczonym, ale ja tym razem naprawdę tylko na wycieczkę…
A jednak karminowa oddaje mi paszport, bramka się otwiera i oto jestem.