Skala Becka

Nie wiem, jak to się stało, ale jednego z poprzednich dni budzik obudził mnie o 03:20.
To była moja normalna godzina wykopywania się z łóżka, gdy pracowałam w trybie wysokopodróżującym i trzeba było dotrzeć koło czwartej na lotnisko.
Coś się pokopsało chyba, albo jakiś złośliwy chochlik chciał dać mi znać, że czas w drogę. I owszem, w drodze jestem, lecz innej.

Cofnijmy się najpierw, proszę, o kilka miesięcy.

Marzec roku pańskiego 2023, siedzimy z mamą w knajpie – Chryste, jak ona się nazywała?… taki zwykły bar w bocznej, zasprayowanej ulicy. Takiej z pochylonymi balkonami, na których koty się wygrzewają, przydechłymi lekko oleandrami, maleńkimi sklepikami mięsnymi, oczywiście jakimś tabakiem i jaką chińską budką na rogu. Rzecz dzieje się w Madrycie, mieście wszystkich miast, dostojnym i dzikim, o szerokich alejach, pięknym i przyjaznym nadzwyczaj. Najwspanialsze muzea. Parę lat temu miasto przyjęło słynne, choć nie wszystkim przypadające do gustu hasło „Ames a quien ames, Madrid te quiere” – kochaj, kogo kochasz, Madryt kocha ciebie. Wśród tych wszystkich naszych Paryżów, Frankfurtów i Londynów ta stolica niezmiennie najbardziej mnie olśniewa, no kocham ją, od kiedy po raz pierwszy się spotkałyśmy.
Jak ktoś kiedyś napisał, miejsca to najciekawsi kochankowie i Madryt moim ulubionym kochankiem zdecydowanie jest.
No i właśnie, marzec, siedzimy z mamą w knajpie. Na słoneczku, z gołymi nogami, bo wiosną w hiszpańskim interiorze zazwyczaj bywa bardzo zimno rano, a później temperatura gwałtownie wzrasta. Drzewa w Retiro już pięknie kwitły, i tam obok świątyni Deboda (już o tym kiedyś pisałam, wiem, ale jak wam się nie chce lecieć do Egiptu, by zobaczyć egipskie świątynie, to w Madrycie stoi jedna, owszem prawdziwa; najlepiej tam przyjść lekko przed zachodem słońca). Popijamy gin z tonikiem, ten w najlepszym, hiszpańskim wydaniu, to znaczy orzeszki czy też solone chipsy, czy oliwki, czy może małe piklowane cebulki, oprócz tego wielki kieliszek i buteleczka toniku. A za tym dobrem podąża barman z butelką ginu, przechyla ją i mówi:

– Powiedz kiedy.
I to wczesnowiosenne słoneczko zachodzące – bardzo powoli – na Madrytem, ten majowy już zapach w powietrzu, ten gin z kroplami toniku, przyglądanie się światu… No powiedzcie, potrzeba czegoś więcej?
Fakt, była jeszcze jedna osoba dramatu. Niejaki Fer.
Fer (Fernando czyli) popierniczał na deskorolce w dół ulicy obok naszego stolika, z dużą częstotliwością i za każdym razem, przelatując obok, patrzył zalotnie pięknymi orzechowymi oczami, jakby sprawdzał, czy na pewno podziwiamy jego talent i urok.
Od czasu do czasu jeden lub drugi gość przy barowych stolikach wysuwał nogę, by Fera zahamować w szaleńczej jeździe z górki na pazurki.
Bo ten pięknooki gentleman miał raptem pięć lat. Może sześć.

Miałam wrażenie, że zaraz po powrocie z Hiszpanii wrócę do pracy. Wrażenie, nie nadzieję. Nadziei nie chciałam mieć. Na szczęście – jeśli można to tak nazwać – moje objawy nasiliły się tak bardzo, że stresowało mnie wszystko. I przez „wszystko” mam na myśli WSZYSTKO. Wszystko wokół wywoływało we mnie lęk. Schody – na schodach natychmiast miałam zawroty głowy. Mosty też, a w Krakowie mamy ich trochę. Wysiadanie z pociągu, jeśli nie miał tego wysuwanego stopnia. Za duża porcja jedzenia. Był taki czas, gdy nie jadłam, potrafiłam dwa dni przeżyć na kubku jogurtu – i to mnie chyba najbardziej przeraziło, bo gdy widziałam swoje ciało w lustrze, to widziałam ciało kogoś chorego, z wiotkimi ramionami, nogami, zapadajacą się dupą. To był najmocniejszy sygnał, żeby za tę dupę wziąć się na serio, nim będzie za późno. Tym samym łapiduch przedłużył moje zwolnienie lekarskie (teraz już podobno nie mówi się L4), wystawił moje recepty i ku mojemu przestrachowi, ale i uldze wypełnił druk pod złowieszczym tytułem „Skierowanie na Oddział Dzienny Leczenia Zaburzeń Emocji i Nastrojów Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie”.
Wiecie, jakie to jest uczucie? Idziecie do domu wariatów.
Na trzy miesiące. Zadzwoniłam, dowiedziałam się, że piątek świątek, nie ma że boli, ósma trzydzieści rano, nie wolno się spóźniać, żadnych citybreaków, żadnych ważnych decyzji życiowych, zero używek poza przepisanymi. Śniadanie między dziewiątą a dziesiątą. Wizyta kwalifikacyjna we wrześniu.
No co, to NFZ, liczyliście, że w przyszły czwartek? To i tak dobrze. Terminy na USG mają na marzec 2024. Serio, serio. Jestem na bieżąco.


Nim to nastąpiło, dla złapania kilku ostatnich oddechów wolności, poleciało się do Albanii. Ostatni kraj na mojej liście, poważnie, a jednak zakochałam się ogromnie. Otóż bowiem na zielonego przestwór wyjechaliśmy pustkowia, jeszcze deszcz zacinał, zakręty takie, że nie patrz w dół. Błogi tydzień w cudownie zapyziałej wiosce, no nasza Wysowa to metropolia przy tym. Dwa sklepy. Bankomat? W Durres, 20 kilometrów dalej. Pojechać można? Tak, ale taksówką, bo zbiorkomu nie ma, to znaczy czasem bywa, ale dawno nie było. Postoju taksówek nie ma, to w hotelu trzeba zamówić, za jakiś czas przyjedzie. Za jaki ? A to się zobaczy. Dosłownie dwie drogi na krzyż, jak w mojej ukochanej piosence Zauchy. Góry z jednej strony, a morze z drugiej. Niekończące się, rdzewiejące w zachodzącym słońcu pola; wspinające się po wzgórzach winnice. Cudowne, piaszczyste plaże, można było iść i iść, i tak właśnie chodziłam i chodziłam. I kąpałam się w zimnym jeszcze Adriatyku. Wieczorami pijałam raki, od której włos dęba staje nawet na piętach, bywałam też na plaży dokarmiać bezdomne psy, których jest tam niestety bardzo wiele. Wyrwałam się też do Macedonii i zwalczyłam opór przed podróżami drogą morską, bo dzielnie przepłynęłam lekko zardzewiałą łódką, którą kapitan prowadził techniką leniwego bujania steru nogą, ćmiąc przy tym i piwerko sącząc. Jezioro Ochrydzkie jest piękne.
A później wróciłam.


Przybyłam na wizytę kwalifikacyjną, oczywiście zgubiłam się po drodze – dla nieznających topografii Krakowa, szpital uniwersytecki to labirynt rozsiany po pięknych kamienicach i nie aż tak pięknych peerelowskich pawilonach pomiędzy ulicami Grzegórzecką a Lubicz, na tyłach Ogrodu Botanicznego. Long story short, przyjęli mnie.
Do psychiatryka.
Chodzę tam karnie codziennie. Ani razu się nie spóźniłam dotychczas. Bałam się, że zaśpię, ogarnie mnie zniechęcenie, w ogóle jakieś te terapie, kto to widział (poprzednia, indywidualna, to był zresztą dramat; kobita wypytywała mnie o seksualne fetysze, nie mam problemu z opowiadaniem o tej sferze życia, ale wydało mi się to jakieś straszliwie obleśne, tym bardziej, że z zupełnie innym problemem tam przyszłam). Krew pobierają, ważą. Ale – chodzę, wypracowałam sobie codzienny rytuał. Ktoś czasami płacze, czasem ja płaczę. Czasami jest wesoło, czasami ktoś siedzi zwinięty w kącie i wtedy ktoś inny podchodzi cicho zapytać: „wszystko dobrze?…”.
Nie są to „wakacje dla smutnych ludzi”, o nie. Tak zmordowana nigdy wcześniej nie bywałam. Czasami po powrocie do domu czuję się, jakbym przerzuciła tonę węgla szpadlem ogrodowym. To jest też, obok tego w myślach i duszy, najzupełniej fizyczne zmęczenie, bo istnieje urocze zjawisko somatyzacją zwane, czyli reakcje ciała. To jest boot camp.
No i w taką właśnie ciekawą podróż wyruszyłam. Jestem już w połowie.

Co zamierzam dalej? Hm. Żyć w spokoju, który sobie powoli klecę, jeśli można nazwać spokojem mój tryb życia – teatru dużo, zajęcia plastyczne, tańce, bębny (odkrycie roku, każdemu polecam, mimo że ustrojstwo strasznie ciężkie i następnego dnia ma się zakwasy, wcale nie w ramionach; ja głównie w udach i barkach mam). Wrócić do podróży, bo już mnie świerzbi i patrzę zazdrośnie na fotki znajomych w social mediach, no i ufam, że wreszcie wyruszę w tę stronę świata, której jeszcze nie zobaczyłam, a bardzo marzę, czyli do Ameryki Środkowej.
Pracę zmienić, tak, koniecznie.
Mam jedno marzenie, o którym nie napiszę, ono dziewczyńskie takie jest, lecz kto wie, kto wie. Może jakiś dobry duch dziś podczas Dziadów wysłucha.
No i jeszcze jedno.
Zaczęłam w końcu na nowo pisać, ale już nie ten kryminał, który próbuję z siebie w dotkliwych bólach wykrzesać od dziesięciu lat, i który ma już tyle wersji, że dawno mi się wszystkie wątki poplątały. Zaczęłam pisać niedawnego bardzo wczesnego ranka, nie wymyślając żadnej nowej historii, lecz biorąc na warsztat moją. Sądzę, że to nie będzie powieść. Nawet już wiem, że to nie będzie powieść.

Wyruszyłam w podróż, której nie planowałam i nie chciałam, ale która staje się chyba najciekawszą, a przede wszystkim najbardziej wartościową w moim życiu. Znam dokładną godzinę lądowania – 15 grudnia, 13:30. Wtedy wyjdę z oddziału ostatni raz. Może potańcówkę urządzę, a może zaszyję się w domu i będę odpoczywać, może pojadę w góry, może kupię bilet i polecę byle dokąd. Nie wiem. Ale czy muszę wiedzieć?
Czy muszę mieć wszystko zaplanowane?…
No chyba nie.

(Wszystkie zdjęcia pochodzą z moich tegorocznych wojaży, nie są retuszowane).

Jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie

Kiedyś przeczytałam u jakiegoś podróżnika, że lubi latać, bo wtedy czuje się wolny od wszystkiego. Nie ma nad niczym kontroli. Godziny w samolocie to godziny, gdy ktoś (coś) myśli za niego, pracuje za niego, w telefonie zasięgu nie ma, więc nikt nie zadzwoni; ta maszyna po prostu zasuwa przez mroźne powietrze, a ludzie w środku mogą odpocząć. Absolutnie nic od nich nie zależy. W tym sensie zatem latanie daje pewnego rodzaju wolność.

Niemniej to „nic ode mnie nie zależy” ma też inny, mniej przyjemny wymiar, który odkrywa się, gdy coś pójdzie nie tak, a pójść może.

Każda historia ma swój początek.
No więc ja zaczęłam wracać z Mediolanu w miniony piątek – miniony, nie ten wczorajszy – i pan kapitan powiedział, że są okrutne burze nad Alpami, wskutek czego Szwajcaria i Austria bardzo ostrożnie wpuszczają kogokolwiek w przestrzeń powietrzną. Dlatego musimy poczekać na lotnisku we Włochach, aż Szwajcaria i Austria uznają, że można lecieć, bo ominąć tego w żaden sposób się nie da.
No i się nie dało.
Jak być może najstarsi górale pamiętają, szczerze wam oddana ukończyła kurs paralotniowy, którego częścią jest egzamin teoretyczny, z meteorologii. I nie uwierzycie, jak przydatną umiejętnością jest rozpoznawanie chmur po kształtach. I gdy zobaczyłam to potężne froncisko, w którego paszczę wlatywaliśmy, to aż mnie zmroziło.
To nie był przyjemny lot. Większość mojego tradycyjnie zamawianego białego wina wylądowała na mnie. Szacun jednakże dla pana pierwszego oficera, który tuż po tym, gdy podskoczyliśmy jak pingpongi w maszynie losującej totolotka, odezwał się głosem przyjemnym i wyluzowanym, że einen schönen guten Abend i absolutnie nic się nie dzieje, za pięć minut powinno być po bólu. Było. Co nie zmienia faktu, że wylądowaliśmy spóźnieni i w dodatku w jakimś stepie szerokim (lotnisko we Frankfurcie zajmuje większą powierzchnię niż miasteczko, w którym moi rodzice teraz mieszkają), i turlaliśmy się tym cholernym autobusem ad infinitum, wzdłuż pól malowanych i niekończących się hangarów.
Biegłam wszystkimi nogami do bramki, z której miał odlatywać Flug nach Krakau i zobaczyłam, jak odcumowuje, i znowu zaczęłam wniebogłosy przeklinać.
Ponieważ procedura jest mi już znana, pokornie zawróciłam, przeszłam przez całe to ogromne lotnisko, stanęłam w kolejce za innymi zasmuconymi osobami i czekałam.
– O – powiedziała wesoło bardzo miła pani. – Już panią przebukowano na poranny lot, o ósmej. Proszę, tu jest karta pokładowa. I jeszcze voucher na posiłek, gdyby pani chciała, kawiarnie są otwarte…
– Wiem. Byłam tutaj siedem tygodni temu.
– O rany, naprawdę? No dobrze. Tu jest voucher na taksówkę… Zaraz znajdziemy hotel… Hm.
Pani zmarszczyła brwi w sposób, który nieszczególnie mi się spodobał.
– Nie widzę żadnych dostępnych.
JEZUSMARIAJANIECHCĘSPAĆNAŁAWCEBOUMRĘ, przetoczyło się przez zmęczoną głowę autorki.
– To znaczy, że nie ma?!
– Nie, na pewno są. To po prostu program szwankuje.
Spojrzała na mnie, całą oklapłą.
– Proszę się nie martwić, znajdę pani pokój. Wiem, że pani nie chce tu być.
– Nie chcę – odparłam. – To znaczy, przepraszam, nie chodzi o panią, ale…
– Rozumiem doskonale. O, jest!
Wyszłam, zapakowałam się do taksówki.
– Znowu ciekawa noc dziś – rzecze kierowca. – Wszystkie taksówki we Frankfurcie zajęte, bo na lotnisku coś poszło nie tak.
– Często tak macie?
– Często. Mamy grupę na WhatsApp i gdy tylko któryś napisze, że przyszedł pasażer z voucherem, to od razu wszyscy jedziemy na lotnisko.
Dotarłam do domu w sobotnie przedpołudnie, bardzo wesołym samolotem z ekipą kawalerów na pokładzie (obsługa wrobiła go w zbieranie śmieci od pasażerów), siedząc pomiędzy panią z Syrii, która natychmiast po starcie zdjęła chustę, zarzuciła ją sobie na twarz i poszła spać, a panią z Irlandii Północnej, która pokłóciła się z lekko wstawionym partnerem siedzącym parę rzędów dalej. Dość się zakolegowałyśmy po drodze.
W niedzielę prałam. Takie życie fascynujące.
W poleciałek zaspałam, taksówkarz mnie ochrzanił, że zaspałam, zdenerwowałam się na dzień dobry, poleciałam do Madrytu. Weekend, a właściwie jego brak, odcisnął na mnie takie piętno, iż pani stewardessa musiała mnie budzić na lotnisku. Ja wiem, że szum mnie bardzo skutecznie usypia i w samolotach tnę komara jak dziecko, ale nigdy mi się nie zdarzyło, żebym przespała lądowanie.
– O rany, przepraszam bardzo.
– Nie ma za co przepraszać, jest siódma rano. Zdarza się każdemu.

Madryt, ma się rozumieć, to najpiękniejsze miasto w Europie. To nie podlega dyskusji. Zawsze jestem nim zachwycona. Madryt, ze swoimi szerokimi ulicami i kilkunastopiętrowymi kamienicami, ze swoim niebem w wyjątkowym kolorze i szumiącymi drzewami, jest bardzo majestatyczny, dostojny, ale zarazem przyjemnie wyluzowany. Może to przez mentalność lokalsów, którzy zawsze sprawiają, że nawet będąc tam w pracy, czuję się trochę jak na wakacjach.
Mój główny kontakt w Madrydziu to jest facet, który zęby zjadł na swojej robocie, profesjonalny do bólu. Przystojny jak cholera. Hiszpanie ogólnie są wyględni, ale José naprawdę jest posągowo przystojny. Taki trochę niższy Tom Ellis z szorstkim hiszpańskim akcentem. Zapalony fan Atletico Madrid – w tym mieście jest bardzo ważne, komu się kibicuje.
– Hola Ola! (Bardzo ich moje imię bawi w tym kraju). Chcesz kawę? Albo może arbuza?
– Nie nie, dziękuję bardzo.
– Ale to chociaż owocem się poczęstuj.
– Słuchaj, przepraszam, że znów ci głowę zawracam, ale nie do końca rozumiem jedną rzecz…
– A to ja ci wytłumaczę. Zaraz ci pokażę. Nie ma problemu. Siadaj. Na pewno nie chcesz arbuza?
Nie chcę arbuza, José.
– Będziesz tu w przyszłym tygodniu?
– Niestety, wracam do domu. Do zobaczenia następnym razem.
(Jako bardzo przesądna baba, nigdy się nie żegnam, wyjeżdżając i wielu ludzi w mojej pracy robi podobnie – mówimy sobie „do następnego razu”).

Zatem po czterech dniach z José i zarazem czterech dniach jedzenia zdecydowanie za dużo (hiszpańska kuchnia, w swym tradycyjnym wydaniu bardzo prosta, potrafi być olśniewająco finezyjna, ale z rozmiarem porcji to oni tam lubią przesadzać; po kolacji człowiek zwykle wytacza się z restauracji, trzymając się za brzuch i jęcząc, że mu niedobrze, i idzie do hotelu tak powoli, jak to możliwe, ale pochłoniętych tysięcy kalorii nie żałuje ani trochę) wracam do domu.
– Alejandra? – pyta taksówkarz czekający pod biurem. Alejandra!
– Si.
– Aeropuerto?
– Si.
(Proszę zwrócić uwagę na moją biegłość w hiszpańskim).
– Vale!
Lotnisko puściuchne. Kontrolę bezpieczeństwa przechodzę sama, nikogo przede mną, nikogo za mną. Madrileños wyjechali na wakacje, więc ruch mizerny.
Cała byłam zadowolona, że wszystko tak gładko, ale jedno wam powiem – w podróży nigdy nie należy być nadmiernie zadowolonym z tego, że wszystko gładko, bo zaraz coś się spektakularnie spierniczy i tyle widziano wasze zadowolenie.
No i samolot był opóźniony o godzinę. Bo się jakiś światowy komputer popsuł.
– Ojejku – rzekła autorka do siebie, przy czym w rzeczywistości absolutnie nie brzmiało to jak „ojejku”, raczej jak słowo, którego i tak niestety nadużywa. Albowiem w Monachium miała godzinę dziesięć na przesiadkę. To znaczy, już teraz tylko dziesięć. Co prawda lotnisko w Monachium jest fantastycznie zaprojektowane, ale nie zmienia to faktu, że jest ogromne i ponownie biegłam wszystkimi nogami. Zdążyłam.
Moja walizka, oczywiście, nie.
Bogiem a prawdą, nawet się nie zdenerwowałam, bo nie miałam siły, chciałam już tylko pójść spać.
– Zupełnie z panią nie mam po drodze – rzekł wesoło taksówkarz, ten, który często wraca ze mną do domu; chłopak zawsze zachrzania, ile fabryka dała. – Bo ja już kończę.
– A gdzie pan mieszka?
– W Głogoczowie.
– Oj, to kawałek.
– Luzik, przeskoczę sobie na Zakopiankę. Jakby pani potrzebowała jutro po ten bagaż wracać na lotnisko, to proszę zadzwonić, ja panią podrzucę.
– Nie trzeba. Ale dziękuję bardzo.
Walizka doleciała rano. Zero stresu, bo Lufa wysyła esemesy, informując, gdzie ona, na wypadek gdyby w tango poszła. Następnie wszak przez cały dzień zwiedzała Kraków z kurierem, mam nadzieję, że jej się podobało.

Wiecie co, chyba mam dość na jakiś czas.

Nobody goes to bed in Madrid until they have killed the night

Poniedziałek, dwa tygodnie temu. Ląduję półprzytomna po tym, jak wstałam o trzeciej trzydzieści, zgarniam nową walizkę, pakuję się do taksówki. Moja kierowca dziarsko i mimo imponujących paznokci wrzuca mój tobół do bagażnika, i ruszamy autostradą do miasta.
Pani mnie zagaduje.
– Pierwszy raz w Madrycie?
– Oj nie.
– Podoba się pani to miasto?
– Uwielbiam je.
– Ja też!
Jedziemy do centrum, prowadząc miłą konwersację – lubię rozmawiać z taksówkarzami. Taksówkarze często mają dużo historii do opowiedzenia.
– Przyjechałam tu sama z córką z Rumunii – mówi. – Bałam się okropnie. A po miesiącu już miałam pracę! I mojej córce bardzo tu się podoba.
– Ale chyba nie tak łatwo zostać taksówkarzem w Madrycie? To jest kolos, i ten ruch…
– Ano nie. Ale zdałam egzamin i mam fajną pracę… – dodaje gazu, bo madryckie szerokie arterie aż się o to proszą – i fajny samochód! Jestem tu szczęśliwa.

Kto nie jest.

Po dwudziestu minutach wspólnej podróży rozstajemy się jak dobre znajome.

Po raz pierwszy przyleciałam do Madrytu w styczniu 2011 roku, z sercem nieco złamanym (niepotrzebnie, jak się później okazało). Byłam tu tylko przez trzy dni. Nawet nie pamiętam zbytnio, gdzie wówczas się włóczyłam – próbowałam wczoraj znaleźć miejsce, gdzie mieszkałam, to musiało być nieopodal dworca Atocha, ale poległam – wtedy jednak przywiozłam stąd mój słynny płaszcz.
Wróciłam sześć lat później na miesiąc. Tak się złożyło.
Rok później ponownie.
I tej wiosny ponownie.
Darzę to miasto miłością dla mnie samej niezrozumiałą. Oczywiście, Madryt jest przepiękny. Ma te swoje aleje ze strzelistymi kamienicami, ma głęboko szafirowe niebo, kołyszące się drzewa.
– Ten budynek jest niesamowity, ogromnie mi się podoba – powiedziała moja koleżanka, gdy szłyśmy na cotygodniową kolację.
– To ratusz.
– Naprawdę? Wow.
(Osobiście wolę Metropolis – drugi piękny i słynny budynek, tuż naprzeciwko).
Ale Madryt ma też ten rozkosznie przyjazny klimat. Nie jest przytłaczający, jak inne duże miasta. Jest taki… swojski. Niby ogromny, ale przytulny. Oszałamiający, ale zwyczajny. Madryt bierze was w objęcia i zajmuje się wami, starannie odpędza smutki i stresy, obniża ciśnienie krwi. Madryt, gdyby był człowiekiem, byłby tym czarującym przyjacielem, który głaszcze was po policzku, gdy smutno, a potem klepie w ramię i mówi: „dajesz”.

O tej porze roku w Madrycie pachnie wiosennym słońcem i pierwszymi pączkami na krzewach, i nawet gdy wieje potwornie i zimno się robi (w Madrydziu, położonym na wyżynie, temperatura potrafi bardzo gwałtownie spaść, ale i gwałtownie wzrosnąć), jestem zachwycona. Ptaki śpiewają pięknie. W słoneczne popołudnia ludzie biją się o stoliki w kawiarnianych ogródkach – niedługo bardziej pożądane będą te w cieniu – i wylegują na trawie w parku Retiro, bo nic milszego, niż zrzucić buty, oprzeć się o ogromny cedr i zamknąć oczy.

Odkąd przyjechałam, zdążyłam kupić sobie nowy płaszcz i pięć par butów. Zjadłam przynajmniej tyle, ile ważę. Trudno się dziwić, skoro w tym mieście życie kręci się wokół jedzenia, możecie zjeść pięciodaniową kolację w niepozornej restauracji, która ma gwiazdkę Michelin (wybitne jedzenie i czarujący właściciel, który nie tylko podał nam drugi deser, ale też strzemiennego… i zostawił butelki na stole, na wypadek gdybyśmy chciały jeszcze się poczęstować) i potężny kawał tortilli z cudownie płynnym jajkiem na śniadanie w barze z ladą z lastriko, dziadkami skupionymi wokół telewizora, maszyną z papierosami i kuponami na loterię. Dla przykładu, wczoraj w rewelacyjnej knajpie Celso y Manolo po raz pierwszy w życiu usłyszałam od kelnerki przyjmującej moje zamówienie:
– To może być troszeczkę za dużo…
Tym samym, jeśli wrócę, wyglądając jak kobieta z obrazów Botero (akurat trwa tu wystawa jego nowych prac), nikt nie powinien być szczególnie zaskoczony.

Mam i owszem, niezgorszy katar, bo po pierwsze wszystko kwitnie, po drugie słońce nieco mnie ogłupiło i latałam ubrana chyba nieco zbyt lekko, ale jakież to ma znaczenie. Jestem w Madrycie!
(I kilka dni temu kupiłam bilety na mój letni urlop. W Hiszpanii, ponieważ oczywiście. Nad oceanem, bo zawsze chciałam tam pojechać).

Egyptian cotton

Szlag.
Gdy ktoś wam powie, że raptem w piątek był w Madrycie, a w poniedziałek leci do Paryża, to można sobie pomyśleć, że żyje jak król. To właśnie mnie czeka za dwa tygodnie.
Owszem, podróże są przyjemne. Owszem, rezydowanie w śródmieściu, w pokoju z ogromnym łóżkiem, szklaną łazienką, szlafroczkiem z egipskiej bawełny i spokojnie, niewzruszenie szumiącą klimatyzacją ze świadomością, że firma płaci za to bez mrugnięcia okiem, też jest przyjemne. Przebywacie nieustannie z lokalsami, pracując wśród nich, chodząc na obiady tam, gdzie oni, pijąc piątkowe drinki w knajpach w ich dzielnicy. A punkty na waszych kartach lojalnościowych nabijają się same, od czasu do czasu otrzymujecie tylko mail o treści „gratulujemy osiągnięcia poziomu silver

Ale.
Mamy czerwiec. Od marca jestem w drodze przez cały czas. Tęsknię jak diabli. Jestem piekielnie zmęczona (dlatego, przyleciawszy w piątek wieczorem do Polski, w sobotę nie robiłam nic – zupełnie nic, niente, nada, do piętnastej leżałam w łóżku niczym trup w sonecie Morsztyna, pranie zamierzam zrobić jutro, weekend poświęciłam na ładowanie baterii).
Nie jestem zadowolona z tego, że wpakowano mi w grafik kolejny wyjazd po Madrycie. Zwłaszcza że chodzi o Paryż, którego całym sercem nie znoszę. O długie cztery tygodnie w Paryżu. Madryt jest cudownym miastem, Paryż… jest, jaki jest.
Kto wie, może się w sobie zakochamy po kolejnej próbie charakterów.

Tak czy inaczej, w niedzielę znienacka wyciągnięto mnie na miasto, na festiwal piwa, i wielce było to fajne. Nie tylko z powodu piwa – całe życie nie cierpiałam IPA, bo mi wionęło selerem, a wypiłam dwa (i parę innych przetestowałam, cud, że w poniedziałek nie pękła mi głowa) – ale dzięki paniom, które mnie wyrwały z zaklętego kręgu prania i prasowania, i pogadałyśmy sobie. Tak wiecie jak. Jak gadają kobiety. Kobiety, które znają Józefa. Miałyśmy wyjść na dwie, może trzy godziny. Wróciłam do domu po siedmiu.
Chryste, jak mi tego było trzeba.
Zaczyna się od gadania o butach (buty przyleciały z Madrydzia, więc oczywiście, że są nieco odjechane; abibasy z połyskującej różowej koronki to ostatnia rzecz, jaką nabyłabym w Krakatau, ale tam to zupełnie normalny ciuch – pierwszym zresztą przyodziewkiem, jaki w Madrycie kupiłam tym razem, była marynarka w kwiatki, ponieważ oczywiście) i wakacjach, kończy się na tym, że spowiadacie się ze swoich bardzo intymnych spraw.
Trzeba czasem z siebie rzeczy wywalić, to najdoskonalsza terapia. I nagle okazuje się, że nie jesteście sami w swoich lękach, samotności, w zadawaniu sobie pytania, czy to tak ma być i po co to wszystko.
Na szczęście pozostaję sobą, chyba. Jak dowodzi poniższy dialog.
– Zaraz, to ty masz kogoś?
– A i owszem.
– Przepraszam, że się dziwię, ale ty tyle mówisz o różnych mężczyznach i tak się przy tym zapalasz… on nie ma nic przeciwko? I jak ci to wszystko razem gra?
A dlaczego miałoby nie grać? Gra. I on nie ma nic przeciwko, rzekłabym, że odwrotnie nawet. Miłość miłością, fascynacje fascynacjami – niegroźne, potrzebne, dobre, zwłaszcza dla kogoś, kto żyje jak ja. To dwie oddzielne szuflady. Moje zachwyty nigdy nie będą konkurencją dla pana i władcy. Jako wielka hedonistka lubię sobie umilać życie, ale też mam bardzo sztywno poustawiane priorytety. Mam oczy, to i widzę atrakcyjnych ludzi wokół. Co nie znaczy, że robię cokolwiek poza tym właśnie zauważaniem ich. Dla mnie to jest to samo, co zachwycanie się pachnącą lipą, kolorem nieba, dobrym posiłkiem. Absolutnie nic nie musi za tym iść. Natomiast ja wielce potrzebuję drobnych przyjemności, więc tak, będę się oglądała za hiszpańską policją konną i uśmiechała się do niej. Cokolwiek przyprawia mnie o uśmiech, jest na wagę złota, więc teges, wicie rozumicie.

Un cortado y una caña, por favor

Dzień dobry.
Od ostatnich przygód zdążyłam zmienić kraj i nawet pobyć w domu przez 30 godzin. Przyleciałam do Krakatau w piątek wieczorem, w niedzielę o czwartej rano byłam już nazad na lotnisku, o czwartej po południu natomiast opychałam się tapas. Madryt jest niezmiennie piękny, dostojny, ale rozkosznie wyluzowany. Powietrze pachnie rozhulaną wiosną. Jedzenie jest wszędzie wyśmienite i kosztuje grosze (lub nic – są i takie knajpy, w których zawsze dostajecie do piwa talerz tapas, nie są one może zbyt wysublimowane, ale są). Wino toże. Drinki – ostrzegam lojalnie, są mocniejsze niż gdziekolwiek indziej, bo barmani na ogół leją na oko lub po prostu mówią „powiedz, kiedy dość”. W Madrycie każdy smutek można załagodzić za pomocą jamon iberico albo croquetas, albo pimientos. Albo pintxos. Pierwsze lokalne słowa, jakich nauczycie się w Hiszpanii, będą dotyczyły jedzenia.
(Madryt ma również najlepsze sklepy z ciuchami na tym łez padole – zapomnijcie o Londynach i Paryżach, to w Madrycie znajdziecie rzeczy, których cała dzielnica będzie wam zazdrościć, o butach już nawet nie wspominam. Wyjeżdżając z Madrytu, zamyka się walizkę z użyciem siły i licznych wulgaryzmów).

Cieszę się, że tu jestem, bo jestem tu szczęśliwa – co nie jest trudne. Każdy jest szczęśliwy w Madrycie. To miasto, choć ogromne, jakimś cudem nie jest przytłaczające i łatwo poczuć się w nim u siebie. Madryt was obejmuje jak starych przyjaciół. Dość powiedzieć, że w piątkową noc barman, którego widziałam drugi raz w życiu, dał mi buziaka na pożegnanie.
Dodam także, że Madryt skłonił mnie do zjedzenia wątróbki. Ja nie jadam wątróbki, nienawidzę. Tymczasem wczoraj w Mercado San Anton nie tylko z własnej woli ją zamówiłam, ale też pożarłam z takim zachwytem, że prawie się popłakałam – była tak zachwycająco delikatna, mięciuchna i chrupiąca zarazem, i tak niewątróbkowa. Tak. Madryt potrafi.

Żeby wszakże nie było tak słodko… Chciałabym powiedzieć, że wydarzenia minionego tygodnia to już zamknięty rozdział, ale niestety zgodnie z okrutnym mechanizmem mojej przypadłości teraz ciągle mam z tyłu głowy obawę, że to się zdarzy ponownie. Piątkowa potężna burza przechodząca nad Madrytem przestraszyła mnie z dwóch powodów – po pierwsze dlatego, że ogólnie boję się burz od czasu, gdy mnie jedna złapała w środku lasu i piorun rąbnął na tyle blisko mnie, że zobaczyłam świat w negatywie, ale po drugie dlatego, że… bałam się bać. Tak, to dziadostwo wytwarza w was lęk przed poczuciem lęku (bo co, jeśli to znowu rozpędzi się do stanu, w którym przeżywacie swój największy koszmar na jawie?). Można to opanować, na szczęście. Teraz już wiem, jak (swoją drogą, wysmarowałam sążnistą epistołę w sekcji „podziękowania” na stronie internetowej londyńskiego pogotowia, bo facet bez podawania mi jakichkolwiek medykamentów zrobił dla mnie więcej niż mój doktor w Polsce).
Nieważne, nieważne. Nie myślimy o tym. Chwilowo mam inny problem.
Kuchnie tu otwierają się najwcześniej o 13, a ja jestem okropnie głodna. I chciałam iść się opalać do parku Retiro, a jest pochmurno. No wiesz co, Madryt?…

Lezioni di nirvana

Wyjątkowo opornie szło mi tego roku pisanie podsumowania. W dużej mierze dlatego, że wcale nie był to rok szczególnie dla mnie przyjemny. Był barwny, to na pewno. Był interesujący. Wiecie, jak to jest ze słowem „interesujący”…
Zdarzyło mi się wiele przemiłych rzeczy, przygody miałam fascynujące, ale gdyby mnie kto zapytał, czy chciałabym przeżyć to wszystko jeszcze raz, zapewne powiedziałabym, że nie. Tak czy inaczej, co roku piszę podsumowanie i oto jest.
Nie wiem, ile przeczytałam książek ani obejrzałam spektakli, ani o ile za dużo godzin spędziłam na Netfliksie. Nie mam przeboju roku (gdybyście zobaczyli moją listę najczęściej słuchanych utworów w 2017, to ja nie wiem, ja nie wiem…). Wiem, że spędziłam 117 nocy poza domem. Ale po kolei.

Styczeń. Podczas, gdy normalni mieszkańcy kontynentu odsypiają szaleństwa sylwestrowej nocy, niżej podpisana siedzi w samolocie niosącym ją z Londinium nazad do Polski. Takie sobie wymyśliła powitanie 2017 i nie żałowała.
Raptem dwa dni później pan i władca mnie uprowadza. Tamta raczej zwariowana noc bardzo wiele zmieniła i podejrzewam, że te zmiany pójdą nieco dalej, ale o tym sza na razie. Z drugiej strony także w styczniu w rączki autorki wpada jej wyczekiwana przesyłka. Autorka musi użyć dynamitu, by ją rozpakować. Jak okaże się niebawem, nie jest to wcale koniec historii, albowiem jak niektórzy wiedzą, zamiast jednego motyla mam koniec końców dwa. Oraz dwa bardzo urocze liściki, które sobie czytam, gdy mi smutno. Fragment jednego z liścików stał się moim zdjęciem profilowym na twarzoksiążce (moim jako mnie, osoby, nie mnie, blogera) ze względu na – delikatnie mówiąc – osobliwy kształt jednej z liter.

Luty. Hamlet. Ten Hamlet. TEN HAMLET. Nigdy bym nie pomyślała, że spłaczę się na słynnym monologu, ale tak właśnie się wydarzyło. Idę po spektaklu pod stage door i cała znerwicowana mówię zmęczonemu chłopakowi w roli głównej, że czuję się, jakby mnie pociąg potrącił, a on się śmieje i odpowiada, że on też. To było jedno z najważniejszych teatralnych wydarzeń mojego życia.

Marzec. Ot, jeden z tych miesięcy, które przeleciały bez niczego szczególnego. W sumie jedyny tego roku.

Kwiecień. Jeszcze zimno, gdy odlatuję do Madrytu. To zupełnie niespodziewana wycieczka – i całkiem długa, bo spędzam w Madrycie blisko 5 tygodni. Zakochuję się w tym niesamowitym mieście i jestem w nim bardzo szczęśliwa. Bo ten nieprawdopodobny lazur nieba, bo ludzie, bo kwitnące już kasztany, bo madryckie mercados z piramidami tapas zapijanymi sangrią, bo muzea. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie udała się na wielce ekspresową wycieczkę do miasta, którego nie ma – tak ekspresową, że nawet nie zarezerwowałam sobie noclegu, tylko od razu po ostatnim spektaklu pojechałam na lotnisko i przeczekałam do samolotu o szóstej. Jeśli kiedykolwiek wpadniecie na taki pomysł, rozpędźcie się w kierunku najbliższej ściany i zróbcie baranka. Bo nie polecam, choć dobrze się bawiłam.

Maj. Ciągle Madryt. Spędzam urodziny – samotne, ale piękne – wśród eukaliptusów w parku Retiro i na obiedzie w Juana La Loca. Odlatuję do domu z płaczem, by raptem kilka dni później pofrunąć do Włoch, do miasta świętego Mikołaja i królowej Bony. Planując ten urlop, nie miałam pojęcia, że robota szykuje dla mnie sześciotygodniową delegację w Italii, rozpoczynającą się… trzydzieści sześć godzin po końcu moich wakacji tamże. Jak nie dam rady, jak dam.

Czerwiec. Italia przez cały miesiąc. Uczę się pić Aperol Spritz i stawiam sobie za życiowy cel wynalezienie, gdzie serwują do niego najlepsze rarytasy. Włosi nawracają mnie na kawę. Oglądam włosy Lukrecji Borgii i zupełnie sama zwiedzam prześwietną wystawę o domu mody Rinascente (no, w towarzystwie przystojnego ochroniarza, którzy podąża za mną krok w krok, udając, że nie widzi, jak robię sobie selfies z manekinami). Odkrywam bogactwo knajp w Navigli i zżerają mnie komary w parku Sempione – ale zżerają mnie tak, że zdesperowana istotnie opsikuję łydki preparatem do mycia szyb, jak radzono w pewnym filmie. Pomieszkuję sobie tam we Włochach z kolejnym krótkim wyskokiem do Londynu. Wieczorem, gdy się pakuję przed powrotem, oglądam jednym okiem BBC News i nagle wszystko we mnie sztywnieje, ponieważ raptem parę godzin wcześniej przechodziłam tamtędy. Wracam przez Weronę, bo bilet na samolot tańszy niż do Mediolanu. Zwiedzam pobieżnie w tłumie niemożebnym, wracam pociągiem do rzeczonego Mediolanu i płaczę dopiero pod prysznicem.

Lipiec. Dla odmiany, Germania. Jem sznycle i piję Apfelwein, i kupuję pierwsze Birkenstocki (o których zawsze myślałam, że prędzej mi kaktus na dłoni, niż ja takie coś przywdzieję, a potem spędziłam w tych Birkenstockach całe lato, nosząc je do wszystkiego i rozważając zakup kolejnych par), i oglądam Pride. Miły pan rzuca mi prezerwatywę, którą nadal gdzieś w którejś torebce mam – ma wielkie logo czołowej niemieckiej partii na opakowaniu, co jest nieco jakby, hm, choć z drugiej strony w odpowiednim nastroju któż przejmowałby się logo.

Sierpień. Znowu Londyn, znowu Hamlet i znowu Jesus Christ Superstar wsród lip, z głosami jakże potężnymi i wzruszeniem ogromnym (nie popieram filmowania spektakli, ale ufam, że to zrobił to ktoś, komu było wolno).

Wrzesień. Miesiąc, w którym autorka, rozochocona tempem swojego życia i niekoniecznie dbająca o swój dobrostan w tym pędzie szalonym, nagle zaczyna czuć się źle. Bardzo źle. Na tyle źle, że nie śpi – lub dla odmiany śpi całymi dniami – i wymiotuje każdego ranka. Miewa problemy z oddychaniem – i to nie takie, jak wtedy, gdy widzicie Hiddlestona we fraku, tylko jakby ktoś usiadł wam na klatce piersiowej. Jak się okazuje, nie ma co wtedy chojraczyć, tylko należy pójść do doktora, przedstawić sytuację i powolutku sobie na prostą wychodzić. Jak się okazuje, nie ma czego się obawiać ani wstydzić, bo ludziom o dziwo zależy, byście czuli się dobrze. Mało tego – są duże szanse, że ktoś zauważy waszą niedyspozycję, zanim wy sami do niej się przyznacie. I jeśli to zrobi, to należy wziąć sobie jego słowa do serca, a nie próbować nadal udawać, że wszystko świetnie, w życiu nie było lepiej, co prawda żyję z żołądkiem w gardle, nie radzę sobie z dotychczas prostymi rzeczami i myślę o ucieczce w lasy Kaukazu trzy razy dziennie, ale fantastycznie się mam.
Oczywiście dusiołka nie da się pozbyć w ciągu paru tygodni i oczywiście, że nie da się go pozbyć bezpowrotnie, niestety. I to jest mój cel na ten rok – nauczyć się znajdować równowagę. Słuchać organizmu. Nauczyć się wyczuwać ten moment, gdy za chwilę będę zbyt zmęczona/zestresowana, i reagować od razu. Dbać o to i bronić tego, a nie jechać na 7% baterii. Oraz – to będzie najtrudniejsze – nie denerwować się na zapas, nie nakręcać się.

Październik. Małymi kroczkami wychodzę na prostą. Lecę znowu do Londka, by usłyszeć z takim właśnie uśmiechem wykrzyknięte Olaaa! No, mnie też miło cię znów widzieć. Widzicie, jednak są w moim życiu rzeczy, które się nie zmieniają – dobrze wiedzieć. Zwłaszcza w kontekście upiorów wrześniowych.

Listopad. Amsterdam. Miasto, które odkrywam po kilku latach na nowo i które pozostaje cudowne. Wiozę do domu walizę pełną holenderskich serów, cała zatrwożona, że ten aromatyzowany marihuaną psy wywąchają na lotnisku. Psy nie wywąchały. Pan i władca zeżarł wszystkie, mrucząc i spoglądając na mnie miłośnie. Zawsze tak patrzy, gdy wydaję jedzenie. Gdybym była złośliwa, dodałabym, że jedynie wtedy.
Grudzień. Wrocław. Śledzę krasnale i oprowadzam cudzoziemców po mieście, którego nie znam, ale jako jedyna w zestawie znam lokalne narzecze, więc nadrabiam miną. Wracam do domu na święta, spędzam kilka dni na czytaniu, po czym mój ofiarny ojciec (jakby miał wybór) odwozi mnie na lotnisko o piątej rano, w śnieżycy aż miło, zarzekając się przez całą drogę solennie, że to ostatni raz, kiedy on mnie do jakiegoś Londynu odwozi. I żegnam poprzedni rok w tym samym mieście, gdzie go zaczęłam.
Powróciwszy do Krakowa, idę na Wesele w Starym – naprawdę bardzo trudno mi ten spektakl w jakikolwiek sposób ocenić, ale jedno wiem: owacja była momentem potężnym i poruszającym. Momentem, w którym wykonawcy i publiczność mocno złapali się za ręce – w przenośni, choć gdyby mogli, złapaliby się z pewnością. Nie da się tego teatru tak łatwo posłać do kąta. Ani widowni.

A co dalej?
Ba, zobaczymy. Nie mam planów podróżniczych – poza jednym. Planów teatralnych mam, jak to ja, co niemiara i zobaczymy, jak pójdzie z realizacją. Poza tym chcę tylko mniej tęsknić, bo to jednak był główny ból minionego roku. No i może zdrowiej jeść.

Cuidado con mi corazon!

Nocą ze środy na czwartek, wróciwszy z egipskiej świątyni (tak, Madryt ma taką – prawdziwą, otrzymał ją od rządu Egiptu w podziękowaniu za pomoc w ratowaniu tamtejszych zabytków; polecam wizytę o zachodzie słońca), załamywałam ręce nad walizką, która w pewnym momencie odmówiła współpracy. Co prawda mam pewne doświadczenie w pakowaniu się, niemniej jeszcze nie rozwiązałam kwestii praw fizyki, dokładniej pojemności bagażu, która jednak jest ograniczona. A ja, obok butelek wina i Pedro Ximenez, opuszczałam Madryt z sześcioma (sic!) parami butów i całą masą nowych ciuchów. I jak tu włożyć coś większego w coś mniejszego?
Da się.
Wymaga to pewnych poświęceń, na przykład podróżowania na lotnisko w cholernym płaszczu mimo 20 stopni Celsjusza, ale da się.

Z moim wyjazdem dziwnie zbiegło się załamanie pogody – potworna burza nocą, chmurny dzień, a wreszcie, gdy już zapakowano mnie do samolotu, ulewa wręcz biblijna. Mnie samej chciało się płakać trochę i nos do szyby przylepiałam, och, żegnaj, mój kochany Madrycie, kocham cię za budzenie mnie o poranku słońcem i usypianie mnie ciepłym wiatrem, za przygarnięcie tej cudzoziemki i oczarowanie jej. Ale Madryt popłakał się bardziej.

Mimo dziesięciu minut na przesiadkę w pięknym Monachium ja i moja walizka dotarłyśmy szczęśliwie do domu, by się rozbebeszyć, wyprać i zapakować nazad, bo jutro rano odlatuję na wakacje, z których jadę prosto do pracy – na kolejny półwysep. Padłam w pościel i zasnęłam natychmiast, ocknęłam się rano, spędziłam poranek na nudnych czynnościach organizacyjnych, gdy wtem mój telefon zatrzepotał. Czego znowu, myślę. Wszyscy wiedzą, że mam wakacje. Kto śmie mój święty spokój zakłócać. 
Widzicie, ja mam ustawione powiadomienia o działalności niektórych ludzi w mediach społecznościowych. Ilekroć oni coś opublikują, niezależnie od pory i wagi przekazywanych treści, ja się dowiem od razu. To ma skutki uboczne – zdjęcie żywopłotu o trzeciej w nocy to nie do końca jest coś, przez co chciałabym być wyrywana ze snu, ale godzę się na to. Dziś jednakowoż mój telefon informował mnie o czymś niesłychanie ważnym, mianowicie o tym, że jesienią, choćby skały i tak dalej, choćbym była wówczas w Melbourne/Montevideo lub pod kroplówką, jadę do Londynu i nie ma przebacz.
Autorka uśmiechnęła się półgębkiem, jakby wieść nie zrobiła na niej szczególnego wrażenia, po czym pognała do laptopa i natychmiast kupiła bilety.
Dopiero wtedy ją olśniło, dlaczego przez kilka ostatnich dni wspomniane powiadomienia dotyczyły głównie rozmaitych portretów Wenus. Cwaniak.
Cieszę się ogromnie i zacieram moje małe rączki, bo bite dwa lata czekałam, aż włosy wrócą na scenę wraz ze swoim obezwładniająco uroczym właścicielem, a i cały spektakl dobrze się zapowiada (czytałam oryginał, zresztą to troszeczkę moja bajka, cały ten klimacik… nieważne).

Coś jest mocno nie tak z tym 2017. On jest zbyt dobry dla mnie.

Ames a quien ames, Madrid te quiere 

Mój pobyt w Madrycie z wolna dobiega końca. Zostały trzy noce.
Ucieszyłabym się, gdybym jutro w biurze usłyszała, że muszę zostać jeszcze parę tygodni. To się jednakowoż nie wydarzy, bo czeka już na mnie inne miejsce. I urlop po drodze. Którego nie do końca potrzebuję, Bogiem a prawdą, bo otóż jest godzina dwudziesta, a ja skąpo odziana siedzę na moim cholernym tarasie, bo słońce pali w najlepsze (wczoraj w Madrycie pękło 30 stopni).
Zestarzałam się w miniony weekend. Niby niezbyt rozkosznie obchodzić urodziny samotnie i daleko od domu – ale Madryt bardzo się o mnie zatroszczył i przyznam, że były to chyba najlepsze z urodzin dotychczasowych. W sobotę ganiałam po Prado i Thyssen-Bornemisza (genialne muzeum, polecam wielce – nawiasem mówiąc, jakieś zwariowane Francuzki w kolejce do kasy przede mną wyczytały, że bilet dla grupy sześciu lub więcej osób jest tańszy… ich było pięć; spojrzały na mnie, stojącą solo za nimi i doszło do zmontowania grupy), zachwycałam się Goyą, kupowałam prezenty i druki – gdzie ja to wszystko powieszę, to nie wiem – w muzealnych sklepach. A potem odpoczywałam nad tapas i białą sangrią w Platea – arcysuper miejscu, które jest kolosalnym tapas barem, klubem i restauracją w jednym, urządzonym w nieczynnym kinie z epoki art decó. Co zabawne, jedno z wejść do Platea prowadzi przez sklep warzywny, niepozorny taki. Lokalsi, gdy idzie o knajping,który jest niesłychanie ważną częścią tutejszego życia, mają ogromną fantazję.

Wczoraj natomiast spędziłam cały dzień, jedząc, pijąc i snując się po parku Retiro. Retiro to niebo na tym łez padole. Gęsta zieleń, eukaliptusy pachną, ludzie wygrzewają się na trawie lub pływają łódkami. Raj.
I policja konna. Hm. Wiecie, Hiszpanie są generalnie przystojni. Na ogół mają piękne oczy, rzęsy jak wachlarze, karnację tę swoją słoneczną. Na ogół też doskonale zdają sobie sprawę ze swojego powabu, więc obnoszą go z takim czarującym, zabawnym, wyczuwalnym „jestem piękny i wiem o tym”. Zatem Hiszpan w mundurze wierzchem to już w ogóle za dużo szczęścia naraz.

 Dotarłam do Retiro z Juana La Loca. Miejsca, które ubzdurałam sobie, że odwiedzę, bo ponoć najlepsza tortilla w mieście, orgazm przez kubki smakowe, te sprawy. Ponieważ miałam te swoje urodziny, uznałam, że pójdę. Wyczytałam wcześniej w internetach, iż miejsce ciasne i tłoczne, i bez rezerwacji trudno o stolik. Niestety rezerwacje przyjmują tylko telefonem, a ja po hiszpańsku banglam umiarkowanie, choć umiem już złożyć zamówienie w knajpie. Przynajmniej jeśli chodzi o kawę lub wino. I burratę. O, i jeszcze rozumiem, gdy mnie w sklepie pytają, czy chcę siatkę na zakupy. Pomyślałam zatem, że pójdę, zaryzykuję, sama jestem, to może się zmieszczę.
Jak mawia mia madre, co drugi głupi ma szczęście. Wchodzę, piękny pan szef sali podaje mi szklaneczkę piwa i mówi, że wszystko zajęte, ale mogę zapisać się na listę kolejkową. Po czym wyjmuje zza pazuchy usmarowany do ostatniej linijki notatnik i zapisuje moje imię na dole. Doskonale. Będę tu stała całą wieczność, a potem usłyszę, że zamykają. 
Pięć minut później słyszę donośne
„Aleksandra!!” (wolałam podać wersję długą, bo wersja krótka oznacza tutaj „cześć” i wszyscy tego na okrągło używają, więc w takim miejscu nigdy bym się nie zorientowała, że chodzi o mnie). Piękny szef wymachuje rękami, bo oto zwolnił się stoliczek. Maciupki, ale zawsze. Zaraz potem zjawia się kelner. Tortilla? Ma się rozumieć. Pytam, co by mi polecił jako danie główne, a ten pyta, czy ma być bardzo duże, czy niekoniecznie. Witamy w Hiszpanii. Idę w wędzonego węgorza koniec końców. Okazuje się, że to jedna z najlepszych decyzji mojego życia, albowiem węgorz jest NIESAMOWITY. Tortilla też, z karmelizowaną cebulą – ale nad węgorzem prawie płaczę. Zaprawdę powiadam, jeśli będziecie przypadkiem w tym cudownym mieście – idźcie.
Jak na samotne urodziny, nie było tak źle. Zwłaszcza że, wędrując do hotelu przejedzona i opalona, nabyłam sobie ręcznie szytą kurteczkę, jakby mi nie wystarczył upolowany w ubiegłym tygodniu płaszcz w motylki (oczywiście).
Kocham to miasto i będzie mi bardzo, BARDZO ciężko je opuszczać. Ale wrócę. Wiecie przecież, że gdy ja się zakochuję, to na amen.  Na ament nawet.

Para compartir

Moja praca składa się z wielu dni niepięknych i niewielu pięknych, ale lubię ją bardzo. Niestety raz na jakiś czas przychodzi dzień, gdy musimy wystąpić przed najwyższym szefostwem z naszymi spostrzeżeniami i przekonać rzeczone szefostwo, że to, co mówimy, ma sens. To cholernie stresujące i zwykle poprzedzane długimi godzinami ślęczenia nad wieloma stronami papierzysk.
Jak wiadomo, każde publiczne wystąpienie to dla autorki horror i ból wszystkiego, więc z nerwów chorowała cały dzień, aż do godziny zero. Szczęśliwie tym razem trafiła na porządną ekipę.

– Umówmy się, co? Nie zadajemy sobie pytań, nie podważamy nawzajem swoich tez. Jeśli ktoś palnie coś głupiego, to pozostali gorliwie potakują. Drużyna.
– Drużyna!

Wyłamała się tylko bladź z Paryża, znana wam z moich opowieści. I zgadnijcie, komu pytanie zadała.
Znałam odpowiedź, bo dobrze się przygotowałam, ale cieszę się, że nie było jej z nami w sali, gdyż odcięłabym jej palce wzrokiem. Nie rozumiem takiego zachowania. Jeśli pracujemy jako zespół, to pracujemy jako zespół i gramy do jednej bramki, zamiast podważać opinie kolegów, bo akurat szefostwo słucha, więc można się wykazać.
Uch.
Nieważne.
Jesteśmy, gdzie jesteśmy, zatem tuż po zakończonym spotkaniu poszliśmy na wino i tapas, a potem na wino i kolację (burrata!). A następnego dnia na obfity obiad z mnóstwem jamon i oczywiście deserem, bo wiadomo. Inaczej tu nie sposób. Dość rzec, że człowiek, z którym mieliście do czynienia przez kwadrans, zaprasza was na urodzinowe przekąski. Taki to kraj. 

Zaraz tymczasem udaję się na północ – zmęczona na samą myśl, ale sama chciałam – a później, o ironio, czekają mnie dwa miesiące na innym półwyspie. Nie jest to Hel.

Bonita

Weekend upłynął. 
Było słońce. Była sukienka.
Była procesja, 

nader kolorowa, krzykliwa i cudowna („guapa, guapa, GUAAAPAAA!!”). Było wino i karczochy w Mercado San Anton. Była rozpusta do mdłości w restauracji, która specjalizuje się w kuchni molekularnej i przy tym serwuje dania wyglądające jak coś innego niż są, wytrwale nie zdradzając gościom składników („na deser będzie spaghetti z klopsikami, tylko że to nie spaghetti i nie ma w tym żadnego klopsika”). Była kolacja po sąsiedzku – kiedyś, liczę na to, dożyję dnia, gdy i w moim grajdołku będę miała przynajmniej parę porządnych knajp w odległości 5 minut spacerkiem od kwatery głównej. I tak jest lepiej niż było, coraz gęściej, więc nie narzekam, tutaj wszakże mamy do czynienia z klęską urodzaju, bo bar na barze barem poganiany. Nauczyłam się korzystać z tej aplikacji do rezerwowania stolików – brawo Jasiu! – i odkryłam tym sposobem ziemie obiecane, czuję się jak dziecko w sklepie z zabawkami.
No, zatem po sąsiedzku serwowano wyśmienitego dorsza. Och, jaki on był pyszny. Na zakończenie wieczerzy poprosiłam wszakże o żynstonykem i jakież było moje zdumienie, gdy do mojego stoliczka podszedł barman ze szklanką lodu i butlą ginu, i rzekł:
– Powiedz, kiedy dość.

Ten kraj to jest jakaś zgroza.

I jakoś dzięki temu wszystkiemu znoszę perspektywę nerwowego spotkania (wspominałam ostatnio, że nie znoszę publicznych wystąpień?… i mówienia podczas nich o sprawach, na których umiarkowanie się znam? Staram się, jak zwykle, pamiętać, że Kevin Spacey, od którego jestem oddalona o raptem jedną osobę, rozjechałby słuchaczy walcem, ale nie mógł mnie zastąpić), tęsknoty, rozczarowania gatunkiem ludzkim – nie mam cierpliwości do podwójnych standardów i postępowania dokładnie odwrotnie, niż innym się doradza, no nie mam. Cóż. Jeszcze nie ignoruję, ale jestem na dobrej drodze. 

Club Tropicana

Jadę na lotnisko przez poranną szarość. Wielkanocny poniedziałek, szczęśliwe rodziny jeszcze w łóżkach, a ja targam te moje toboły do taksówki. Zimno, pada coś z nieba. W innej sytuacji nic i nikt nie wyciągnąłby mnie z pościeli, ale Madryt oczekuje. Staram się pamiętać, że jadę do pracy.

Siedzę nad cienką kawą i spoglądam na moją kartę pokładową. Rząd drugi. Toż to klasa biznes. Na stare lata dostałam upgrade. Doskonale. Będę mogła bezkarnie wypić wino na wielkanocne śniadanie i co mi zrobicie.

Trzy godziny później ponownie mijam Pireneje, w dzieciackim podekscytowaniu przyklejam nos do zimnej szyby – Hiszpania jest bardzo piękna z góry – a gdy poszarpany, surowy górski krajobraz ustępuje miejsca winnicom i sadom, cieszę się jeszcze bardziej, bo już zaraz będzie lotnisko, a z lotniska droga niedaleka do miasta.
Taksówkarz pędzi jak szalony szerokimi alejami, otworzywszy okna, zatem podmuchy wiatru prawie wywiewają mi soczewki z oczu, ale ani trochę mi to nie przeszkadza. W hotelu rzucam walizkę, biorę prysznic, przebieram się w luźne gacie, koszulkę, balerinki; wtykam słuchawki w uszy i ruszam pełną samochodów, biegaczy, deskorolkarzy i kwitnących kasztanowców Castellaną w kierunku Gran Via. Parę godzin później siedzę na stopniach Mercado de San Miguel i wyżeram owoce z mojego prawie opróżnionego kubka sangrii.

Przywykam do trzy- i czterodaniowych kolacji (moje dżinsy niekoniecznie, ale najwyżej kupi się nowe). Do café cortado, luzu, uśmiechów, tego, że słońce tu leniwie wstaje – ptaki zaczynają śpiewać jakoś w pobliżu siódmej – ale też późno zachodzi, a błękit nieba powala. Jeden wielki niebiesk całymi dniami. O, taki.

Nie wierzę, że ktoś w tym cudownym mieście mógłby czuć się źle. Pewnie znajdą się tacy, którzy nie lubią Madrytu. Koniec końców to tylko miasto. Ale ja jestem zakochana, wszystkie moje psie smutki poszły w cholerę i nawet katar nie przeszkadza mi ekscytować się jak dziecko w sklepie ze słodyczami. Które, nawiasem mówiąc, są tu niestety obłędne. Jako i oczy lokalsów. 

All doors in flight

Wróciłam na chwilę, ale za dni parę kieruję się ponownie na Półwysep Iberyjski, gdzie będę jeść, jeść oraz jeść, a w przerwach ewentualnie pracować. Życie takie ciężkie.

Tak sobie właśnie dziś myślałam, frunąc do domu nad słoneczną Europą, że nie jest źle. Naprawdę nie jest źle. Mam świetną pracę (przypomnijcie mi to przed kolejnym nerwowym spotkaniem), rzucają mnie w różne miejsca świata, spędzam wieczory na testowaniu kulinarnych rarytasów, pan i władca ciągle odbiera moje telefony (bądźmy szczerzy, leży to w jego najlepszym interesie, inaczej nie będzie dostawy wina i słodyczy). Obleci. Byłabym niemożliwie durna, gdybym narzekała – choć oczywiście nie zawsze jest rozkosznie. Za wszystko trzeba zapłacić. Ja płacę, jak wspominałam, samotnością, choć tym razem jest o tyle lepiej, że zespół, z którym teraz pracuję, jest cudowny. Chadzamy wieczorami na zbyt długie kolacje i ogólnie świetnie się bawimy, ale kto nie bawiłby się świetnie w tym mieście?
Wczoraj po pracy polazłam do Mercado de San Miguel – miejsca, które pamiętam z mojej pierwszej wizyty w Madrycie i które jest piekłem i niebem zarazem dla każdego człowieka ceniącego rozkosze podniebienia (jak i cały Madryt zresztą). Macie tam tapas ze wszystkim, co Bozia stworzyła, oraz sangrię w szklankach. Jest to miejsce, w którym można spędzić caluchny wieczór, wpychając w siebie kolejne przekąski mimo mdłości z przejedzenia. A za oknami wytrwale bezchmurne madryckie niebo, gęstwina uliczek i szerokie, ukwiecone aleje, po których samochody pędzą odrobinę zbyt szybko (mój kolega nieco się zestresował, gdy wieczorem wracaliśmy z knajpy taksówką do hotelu, bo zauważył 80 km/h na liczniku w centrum miasta), zapach świeżo parzonej kawy na każdym rogu, olśniewająco przystojni mężczyźni. Ratusz z wywieszonym napisem REFUGEES WELCOME. W Paryżu jakoś nie potrafiłam się odnaleźć, w Madrycie natychmiast poczułam się dobrze. Jedna z jego dzielnic – taka wiecie, cool – nazywa się Malasaña, co mnie zawsze bawiło trochę, bo malasana to też nazwa pozycji w jodze i w dokładnie taki sam stan umysłu jedno i drugie was wprawia. Madryt jest zrelaksowany, w Madrycie ludzie się uśmiechają. Jest ogromny, ale nie przytłaczający. Nie wiem, czy to przez słońce, czy wino, czy przez to, że wszystkich całymi dniami mdli z przejedzenia, ale Madryt jest bardzo wyluzowany. I zaraża tym. Któregoś wieczora w naszym hotelu wysiadła elektryczność. Normalnie by człowiek pomstował. Co zrobiła ekipa? Umówiła się natychmiast przy recepcji i poszła do knajpy za rogiem. Fenomenalnej zresztą. Jeśli w menu stoi zagadkowa pozycja pt. „słoik z ziemniakiem, jajkiem i truflą”, istotnie dostajecie słoik z ziemniaczanym puree, jajkiem na miękko i płatkami trufli do samodzielnego wymieszania (gdyby słowo „trufla” kojarzyło się wam ze słowem „drogie”, to nic z tych rzeczy, nie tutaj) i płaczecie ze szczęścia, a jeszcze deser, mus z gorzkiej czekolady podany w sporej misce, omatkobosko… i szef kuchni wygląda tak… Taki ten Madryt jest. Zgroza.

Ale poza tym, proszę ja was, to chyba się starzeję. I już nawet nie dlatego, że ostatnio ze zgrozą liczyłam siwe włosy w grzywce. Ja się po prostu staję socjopatą jakimś. Im jestem starsza, tym bardziej nie lubię ludzi. Coraz bardziej mnie męczą. A dziś na ten przykład, po raz pierwszy w życiu zwróciłam kobicie tarasującej przejście przez długie minuty, bo przecież trzeba przedyskutować z mężem, kto będzie siedział przy oknie, upychać pedantycznie wszystkie swoje liczne klamoty w schowku i poprawiać włosy – AAAARGHH! Wstałam o piątej i mam krótką przesiadkę, babo! I PMS takowoż! Chcę usiąść na moim siedzeniu, dostać moją nieśmiertelną bułę z tartą marchewką i polecieć do domu! Nie wytrzymałam wreszcie i poprosiłam kobitę, żeby choć nieco się przesunęła. Rzuciła mi Spojrzenie, ale ku uldze mojej i całej kolejki za mną łaskawie zabrała swą osobę z przejścia.
Nie znoszę tego. Całym swoim człowiekiem nie znoszę, gdy ktoś kompletnie nie zwraca uwagi na istnienie innych ludzi w jego przestrzeni. Zwłaszcza w podróży tego nie lubię. Nie lubię stania po obu stronach ruchomych schodów, nie lubię, gdy kto się snuje, jakby miał ciśnienie 50/30 i w taki sposób, że nie można go wyminąć, nie lubię zajmowania cudzych miejsc. Jeszcze parę takich by się znalazło. Powiedzcie mi proszę, że nie jestem w tym nielubieniu osamotniona i nie zmieniam się w zrzędliwą starą babę.
Niestety dotyczy to nie tylko przypadkowych maruderów spotkanych w drodze.
Coraz częściej z pewnych relacji się wyłączam. Nie chce mi się żebrać o kontakt. Sama popełniłam parę okropnych błędów w relacjach międzyludzkich, przyznaję, ale nie mam już siły na pytanie po raz wtóry, czy ten i ów ma chwilę w weekend. Nie ma? Trudno.

The rain in Spain falls mostly on the plain 

Uszanowanie. 

Doleciałam bez przygód, moja walizka zdążyła się przesiąść, udało mi się podczas przerwy w podróży kupić bilet na Hamleta (nerwy były, bo system się wywalił), Pireneje w dole prezentowały się wyjątkowo fotogenicznie, a później krajobraz w dole nabrał ładnych kolorków. 


Tym samym dotarłam do kolejnego z moich tymczasowych domów w nastroju bardzo dobrym. 
Po 48 godzinach w pięknym mieście Madryt z przyjemnością zawiadamiam, że jestem zachwycona – i ze smutkiem, że czuję, jak tyję. Oni tu są absolutnie niepoważni, jeśli chodzi o rozmiar porcji, a że jedzenie jest wszędzie… Cóż. Wczoraj zamówiłam sobie sałatkę na przystawkę i nie mogłam jej skończyć. Mój kolega ze smutkiem poddał się po zjedzeniu połowy własnego obiadu. Jutro idziemy na służbowy obiad – tutejsza szefowa postanowiła, że każdego tygodnia będziemy jeść w innej dzielnicy, to przy okazji miasto poznamy – i mdli mnie na samą myśl. Napisałam do pana i władcy, że wrócę gruba, to się ucieszył, że będzie więcej do… nieważne, to zboczuch stary przecież. Swoją drogą, w knajpie obok biura pracuje chłopak tak niepokojąco do niego podobny, że mam nadzieję, iż nie zestresowałam go moim psychopatycznym gapieniem się wczoraj. W każdym razie to kolejne z moich ważkich spostrzeżeń – mężczyźni tutaj są raczej urodziwi, a co ważniejsze, uśmiechnięci. No, ale czemu mieliby się nie uśmiechać – słońce im świeci, wino mają tanie, tapas na każdym winklu… Można to jakoś znieść. 

MADrid

Pierwsze wrażenie było bardzo złe.
Samolot się spóźnił. Autobus głębokim wieczorem wypluł mnie przed kolosalnym dworcem Atocha. Mimo kurczowo trzymanej mapy oczywiście się pogubiłam, a rozwrzeszczane miasto trochę mnie przytłoczyło. Wreszcie dotarłam do hotelu, wyprodukowałam się do domofonu najprostszą możliwą angielszczyzną, a z drugiej strony odpowiedziała mi niepokojąca cisza.
No, bez minimalnej znajomości ichniego narzecza jest trudno. To nie Skandynawia, gdzie każdy taksówkarz i kelner mówi płynnie w lingua franca. Pani w recepcji zaserwowała mi długą przemowę, z której zrozumiałam tylko słowo mañana, ale koniec końców wręczyła mi kartę do pokoju. Pokoiku właściwie. Pokoiczku.
Zeszłam jeszcze na dół do sklepu po wino i jakież było moje zdziwienie, gdy urocza sprzedawczyni wyjaśniła, że po 22 niestety nie może sprzedać mi alkoholu. Musiałam wyglądać na dość podłamaną, albowiem dziwnym trafem pod ladą znalazła się butelka rioji… A może to normalna praktyka, taka zabawa, nie wiem.

Drugie i trzecie wrażenie było znacznie lepsze.
Nie będę pisać o zabytkach i muzeach – wiadomo, że są. Nadmienię tylko, że do Reina Sofia zdecydowanie warto się wybrać, nawet jeśli nie znosi się sztuki współczesnej. Fantastycznie przerobione ze starego szpitala, sterylne, a na ścianach Dali i Picasso, wyświetlane filmy Buñuela. W niedziele można wejść za darmo i tłumy znacznie mniejsze niż w Prado (które odpuściłam ze względu na nieprawdopodobnej długości kolejki do kas – mam powód, żeby jechać jeszcze raz), z wyjątkiem sali z Guernicą.
Nieodległe Caixa Forum też wspaniałe – wystawy ciekawe, a ono samo jest dziełem sztuki.

Wetknęłam przewodnik do torebki i po prostu się włóczyłam. Najprzyjemniejszy sposób na odkrywanie nowych miejsc. Poza tym można zatrzymać się na kawę, na drugie śniadanie, na trzecie śniadanie, na obiad pierwszy i drugi… Doskonałe miasto dla rozpasanych hedonistów, dla sybarytów, którzy kochają jeść, pić wino i snuć się od baru do baru, od restauracji do restauracji. Gęsie pasztety, karmelizowany kozi ser, oliwki marynowane na słodko, krwawa kiszka z orzechami, kałamarnice w sosie własnym (może mało apetycznie to wygląda, ale smak wynagradza), smażone krewetki z czosnkiem podawane w jeszcze wrzącym wywarze, patatas bravas z piekielnie ostrymi sosami, dorsz na tysiące sposobów, maleńkie croquetas nadziewane czym dusza zapragnie. Tapas, którym nie można się oprzeć, bo tak zaglądają zza szybki.


Szalałam z zachwytu. I to wszystko za cenę, za którą w naszym pięknym kraju bardzo trudno zjeść dobrze i dużo. Dla miłośników owoców morza – raj. Nieważne, że morze daleko. Wszystko jest świeżuchne, pyszne i niedrogie. I człowiek je. Nie, przepraszam, to niestosowne słowo. Człowiek ŻRE. Pożegnany kieliszkiem likieru wytacza się z trudem z knajpy, obiecując sobie, że już nic więcej nie będzie dziś jadł, ale 5 minut dalej zauważa inne pociągające miejsce i myśli, że może by wstąpił. Choćby na jakąś małą przekąskę. Albo na kieliszek sangrii, który okazał się szklanką…

Wino leją od serca, pełny kieliszek (lub szklankę), kończąc ceremoniał radosnym hopla! – zupełnie jak na Cap Ferret, które to miejsce i wysysanie ostryg tamże do tej pory wspominam z aż bolesnym rozrzewnieniem.
Madryt jest cudownym miejscem na dochodzenie do siebie po trudnych chwilach – właśnie dlatego, że można tam naprawdę mocno poczuć radość życia, odzyskać utracony zapał do wstawania rano. Jest też oczywiście ogromny, bardzo ruchliwy, na pasach trzeba uważać, brakuje mu może bezdyskusyjnej urody innych stolic, ale ma w sobie coś takiego, że wsysa.






Szczególnie polecam państwa uwadze śniadanie w dość – powiedzmy szczerze – obskurnych barach w Malasaña, gdzie bar z lastryko i obciągnięte ceratą stołki mają się dobrze od lat 60., podobnie jak zażywne kobiety za ladą. Znają każdego staruszka, który co rano przychodzi na kawę, i podają mu ulubioną bez pytania. Wymieniają codzienne plotki, staruszek płaci rachunek drobnymi, kobieta za ladą z trzaskiem otwiera szufladę staroświeckiej kasy. Za śmieszne pieniądze można zjeść bagietkę i wypić – co z tego, że ze szklanki – kawę, od której mocy człowiek dostaje wytrzeszczu.
Mało efektowne miejsca, niezbyt ładne, towarzystwo mocno lokalne, za to atmosfera – jak z filmu.
A za rogiem modne butiki i olśniewająco zaprojektowane knajpy gay friendly. Co kto lubi. Fajnie połazić i popróbować.
(Zabawne, ale w jodze malasana to nazwa bardzo rozluźniającej, oczyszczającej pozycji).

Jeśli już o efektach mowa, sklepy z ciuchami przyprawiły mnie o wielką boleść, bo miałam tylko bagaż podręczny i z wielkim trudem upychałam w nim nowe buty (i tak dobrze, że tylko jedną parę), nową skórzaną kurtkę (rebajas – zapamiętajcie to słowo) oraz nowy, designerski płaszcz, który – mimo że i tak przeceniony o połowę – pewnie sprawi, że przed końcem miesiąca będę zaciskać pasa. Ale jest cudny, kolorowy, bardzo ekstrawagancki i wiem, że nikt inny nie będzie miał podobnego.
Następnym razem biorę jednak dużą walizkę. Bo jestem pewna, że będzie następny. Mniejsza, że tamtejsze lotnisko jest okropne i obsługa rozlazła, że długo się leci, że dziecko płakało przez całą drogę, że zimą jednak bywa tam bardzo zimno (co nie znaczy, że nie można posiedzieć w ogródku), a w hotelu człowiek może najwyżej przykryć się prześcieradłem i ewentualnie kocykiem, i nastawić klimatyzację na ogrzewanie. Uwiodło mnie to miasto. Mimo trudnych początków naszej przyjaźni udało mu się mnie oczarować tak, że naprawdę żałowałam, że już muszę wyjeżdżać.

Za to katowickie lotnisko pompuje mój patriotyzm lokalny – wygląda ładniej niż niejedno w wielkim świecie, jest naprawdę wygodne, przestrzenne, świetnie oznakowane, przyjazne zestresowanemu turyście i gdyby jeszcze Wizzair wreszcie uruchomił loty na Bałkany…
Pamiętam dobrze ten zapyziały barak w środku niczego sprzed 12 lat – nikt mi nie wmówi, że UE to zło.