Skala Becka

Nie wiem, jak to się stało, ale jednego z poprzednich dni budzik obudził mnie o 03:20.
To była moja normalna godzina wykopywania się z łóżka, gdy pracowałam w trybie wysokopodróżującym i trzeba było dotrzeć koło czwartej na lotnisko.
Coś się pokopsało chyba, albo jakiś złośliwy chochlik chciał dać mi znać, że czas w drogę. I owszem, w drodze jestem, lecz innej.

Cofnijmy się najpierw, proszę, o kilka miesięcy.

Marzec roku pańskiego 2023, siedzimy z mamą w knajpie – Chryste, jak ona się nazywała?… taki zwykły bar w bocznej, zasprayowanej ulicy. Takiej z pochylonymi balkonami, na których koty się wygrzewają, przydechłymi lekko oleandrami, maleńkimi sklepikami mięsnymi, oczywiście jakimś tabakiem i jaką chińską budką na rogu. Rzecz dzieje się w Madrycie, mieście wszystkich miast, dostojnym i dzikim, o szerokich alejach, pięknym i przyjaznym nadzwyczaj. Najwspanialsze muzea. Parę lat temu miasto przyjęło słynne, choć nie wszystkim przypadające do gustu hasło „Ames a quien ames, Madrid te quiere” – kochaj, kogo kochasz, Madryt kocha ciebie. Wśród tych wszystkich naszych Paryżów, Frankfurtów i Londynów ta stolica niezmiennie najbardziej mnie olśniewa, no kocham ją, od kiedy po raz pierwszy się spotkałyśmy.
Jak ktoś kiedyś napisał, miejsca to najciekawsi kochankowie i Madryt moim ulubionym kochankiem zdecydowanie jest.
No i właśnie, marzec, siedzimy z mamą w knajpie. Na słoneczku, z gołymi nogami, bo wiosną w hiszpańskim interiorze zazwyczaj bywa bardzo zimno rano, a później temperatura gwałtownie wzrasta. Drzewa w Retiro już pięknie kwitły, i tam obok świątyni Deboda (już o tym kiedyś pisałam, wiem, ale jak wam się nie chce lecieć do Egiptu, by zobaczyć egipskie świątynie, to w Madrycie stoi jedna, owszem prawdziwa; najlepiej tam przyjść lekko przed zachodem słońca). Popijamy gin z tonikiem, ten w najlepszym, hiszpańskim wydaniu, to znaczy orzeszki czy też solone chipsy, czy oliwki, czy może małe piklowane cebulki, oprócz tego wielki kieliszek i buteleczka toniku. A za tym dobrem podąża barman z butelką ginu, przechyla ją i mówi:

– Powiedz kiedy.
I to wczesnowiosenne słoneczko zachodzące – bardzo powoli – na Madrytem, ten majowy już zapach w powietrzu, ten gin z kroplami toniku, przyglądanie się światu… No powiedzcie, potrzeba czegoś więcej?
Fakt, była jeszcze jedna osoba dramatu. Niejaki Fer.
Fer (Fernando czyli) popierniczał na deskorolce w dół ulicy obok naszego stolika, z dużą częstotliwością i za każdym razem, przelatując obok, patrzył zalotnie pięknymi orzechowymi oczami, jakby sprawdzał, czy na pewno podziwiamy jego talent i urok.
Od czasu do czasu jeden lub drugi gość przy barowych stolikach wysuwał nogę, by Fera zahamować w szaleńczej jeździe z górki na pazurki.
Bo ten pięknooki gentleman miał raptem pięć lat. Może sześć.

Miałam wrażenie, że zaraz po powrocie z Hiszpanii wrócę do pracy. Wrażenie, nie nadzieję. Nadziei nie chciałam mieć. Na szczęście – jeśli można to tak nazwać – moje objawy nasiliły się tak bardzo, że stresowało mnie wszystko. I przez „wszystko” mam na myśli WSZYSTKO. Wszystko wokół wywoływało we mnie lęk. Schody – na schodach natychmiast miałam zawroty głowy. Mosty też, a w Krakowie mamy ich trochę. Wysiadanie z pociągu, jeśli nie miał tego wysuwanego stopnia. Za duża porcja jedzenia. Był taki czas, gdy nie jadłam, potrafiłam dwa dni przeżyć na kubku jogurtu – i to mnie chyba najbardziej przeraziło, bo gdy widziałam swoje ciało w lustrze, to widziałam ciało kogoś chorego, z wiotkimi ramionami, nogami, zapadajacą się dupą. To był najmocniejszy sygnał, żeby za tę dupę wziąć się na serio, nim będzie za późno. Tym samym łapiduch przedłużył moje zwolnienie lekarskie (teraz już podobno nie mówi się L4), wystawił moje recepty i ku mojemu przestrachowi, ale i uldze wypełnił druk pod złowieszczym tytułem „Skierowanie na Oddział Dzienny Leczenia Zaburzeń Emocji i Nastrojów Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie”.
Wiecie, jakie to jest uczucie? Idziecie do domu wariatów.
Na trzy miesiące. Zadzwoniłam, dowiedziałam się, że piątek świątek, nie ma że boli, ósma trzydzieści rano, nie wolno się spóźniać, żadnych citybreaków, żadnych ważnych decyzji życiowych, zero używek poza przepisanymi. Śniadanie między dziewiątą a dziesiątą. Wizyta kwalifikacyjna we wrześniu.
No co, to NFZ, liczyliście, że w przyszły czwartek? To i tak dobrze. Terminy na USG mają na marzec 2024. Serio, serio. Jestem na bieżąco.


Nim to nastąpiło, dla złapania kilku ostatnich oddechów wolności, poleciało się do Albanii. Ostatni kraj na mojej liście, poważnie, a jednak zakochałam się ogromnie. Otóż bowiem na zielonego przestwór wyjechaliśmy pustkowia, jeszcze deszcz zacinał, zakręty takie, że nie patrz w dół. Błogi tydzień w cudownie zapyziałej wiosce, no nasza Wysowa to metropolia przy tym. Dwa sklepy. Bankomat? W Durres, 20 kilometrów dalej. Pojechać można? Tak, ale taksówką, bo zbiorkomu nie ma, to znaczy czasem bywa, ale dawno nie było. Postoju taksówek nie ma, to w hotelu trzeba zamówić, za jakiś czas przyjedzie. Za jaki ? A to się zobaczy. Dosłownie dwie drogi na krzyż, jak w mojej ukochanej piosence Zauchy. Góry z jednej strony, a morze z drugiej. Niekończące się, rdzewiejące w zachodzącym słońcu pola; wspinające się po wzgórzach winnice. Cudowne, piaszczyste plaże, można było iść i iść, i tak właśnie chodziłam i chodziłam. I kąpałam się w zimnym jeszcze Adriatyku. Wieczorami pijałam raki, od której włos dęba staje nawet na piętach, bywałam też na plaży dokarmiać bezdomne psy, których jest tam niestety bardzo wiele. Wyrwałam się też do Macedonii i zwalczyłam opór przed podróżami drogą morską, bo dzielnie przepłynęłam lekko zardzewiałą łódką, którą kapitan prowadził techniką leniwego bujania steru nogą, ćmiąc przy tym i piwerko sącząc. Jezioro Ochrydzkie jest piękne.
A później wróciłam.


Przybyłam na wizytę kwalifikacyjną, oczywiście zgubiłam się po drodze – dla nieznających topografii Krakowa, szpital uniwersytecki to labirynt rozsiany po pięknych kamienicach i nie aż tak pięknych peerelowskich pawilonach pomiędzy ulicami Grzegórzecką a Lubicz, na tyłach Ogrodu Botanicznego. Long story short, przyjęli mnie.
Do psychiatryka.
Chodzę tam karnie codziennie. Ani razu się nie spóźniłam dotychczas. Bałam się, że zaśpię, ogarnie mnie zniechęcenie, w ogóle jakieś te terapie, kto to widział (poprzednia, indywidualna, to był zresztą dramat; kobita wypytywała mnie o seksualne fetysze, nie mam problemu z opowiadaniem o tej sferze życia, ale wydało mi się to jakieś straszliwie obleśne, tym bardziej, że z zupełnie innym problemem tam przyszłam). Krew pobierają, ważą. Ale – chodzę, wypracowałam sobie codzienny rytuał. Ktoś czasami płacze, czasem ja płaczę. Czasami jest wesoło, czasami ktoś siedzi zwinięty w kącie i wtedy ktoś inny podchodzi cicho zapytać: „wszystko dobrze?…”.
Nie są to „wakacje dla smutnych ludzi”, o nie. Tak zmordowana nigdy wcześniej nie bywałam. Czasami po powrocie do domu czuję się, jakbym przerzuciła tonę węgla szpadlem ogrodowym. To jest też, obok tego w myślach i duszy, najzupełniej fizyczne zmęczenie, bo istnieje urocze zjawisko somatyzacją zwane, czyli reakcje ciała. To jest boot camp.
No i w taką właśnie ciekawą podróż wyruszyłam. Jestem już w połowie.

Co zamierzam dalej? Hm. Żyć w spokoju, który sobie powoli klecę, jeśli można nazwać spokojem mój tryb życia – teatru dużo, zajęcia plastyczne, tańce, bębny (odkrycie roku, każdemu polecam, mimo że ustrojstwo strasznie ciężkie i następnego dnia ma się zakwasy, wcale nie w ramionach; ja głównie w udach i barkach mam). Wrócić do podróży, bo już mnie świerzbi i patrzę zazdrośnie na fotki znajomych w social mediach, no i ufam, że wreszcie wyruszę w tę stronę świata, której jeszcze nie zobaczyłam, a bardzo marzę, czyli do Ameryki Środkowej.
Pracę zmienić, tak, koniecznie.
Mam jedno marzenie, o którym nie napiszę, ono dziewczyńskie takie jest, lecz kto wie, kto wie. Może jakiś dobry duch dziś podczas Dziadów wysłucha.
No i jeszcze jedno.
Zaczęłam w końcu na nowo pisać, ale już nie ten kryminał, który próbuję z siebie w dotkliwych bólach wykrzesać od dziesięciu lat, i który ma już tyle wersji, że dawno mi się wszystkie wątki poplątały. Zaczęłam pisać niedawnego bardzo wczesnego ranka, nie wymyślając żadnej nowej historii, lecz biorąc na warsztat moją. Sądzę, że to nie będzie powieść. Nawet już wiem, że to nie będzie powieść.

Wyruszyłam w podróż, której nie planowałam i nie chciałam, ale która staje się chyba najciekawszą, a przede wszystkim najbardziej wartościową w moim życiu. Znam dokładną godzinę lądowania – 15 grudnia, 13:30. Wtedy wyjdę z oddziału ostatni raz. Może potańcówkę urządzę, a może zaszyję się w domu i będę odpoczywać, może pojadę w góry, może kupię bilet i polecę byle dokąd. Nie wiem. Ale czy muszę wiedzieć?
Czy muszę mieć wszystko zaplanowane?…
No chyba nie.

(Wszystkie zdjęcia pochodzą z moich tegorocznych wojaży, nie są retuszowane).

2 thoughts on “Skala Becka

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.