Poszłam obejrzeć Frankensteina.
Mało brakowało, a nie wyszłabym w ogóle z domu, bo zimno, ciemno i co się będę tłukła na drugi brzeg Wisły.
Popełniłabym błąd. Duży błąd. Nieopisanie ogromny błąd.
Wiecie, za co lubię teatr? Za czary. Za gryzący dym, zapadnie, obrotowe sceny i to, że aktorzy jakimś cudem potrafią zejść ze sceny w egipskich ciemnościach lub pojawić się znikąd. Za cały ten fałsz i iluzję. Efekty specjalne w kinie nie robią na mnie wrażenia, wszystko to komputer, ale te teatralne sztuczki na moich oczach potrafią sprawić, że gapię się jak dziecko z rozdziawioną buzią.
A najbardziej lubię teatr, w którym prawie nie ma scenografii, są tylko ludzie, światło i dźwięk. I tym prostym zestawem środków wyczarowuje się rzeczy niesamowite.
Frankenstein jest właśnie taki.
Dodajmy dwóch znakomitych aktorów w rolach głównych – którymi zresztą się zamieniali – powalającą muzykę (dobrze, ta wersja ma sześćdziesiąt minut, tu macie krótszą) i ponad trzy tysiące żarówek migoczących nad widownią. Rozumiem, czemu postanowiono nie wydawać tego na DVD mimo licznych i żarliwych błagań, ale bardzo boleję.
Chemia między facetami jest prawie namacalna. Doskonale obsadzeni. Najlepsze, najbardziej intensywne są sceny, w których grają razem.
(I jak Benedyktowi futrzany kapturek spada na rude loki, to ojjj.
Jeśli tylko będą państwo mieli okazję to zobaczyć – niech idą. Jeśli nie, niech cierpią.
PS. Ale co ja się wygłupiam z jakimś teatrem, gdy w lutym w Warszawie takie gwiazdy wystąpią. Sądziłam, że oni się już dawno rozpadli, choć może kredyty trzeba pospłacać. W którym panie się kochały? Czy to może zbyt krępujące pytanie?
Wiem ze juz pisalam, ale straszliwie Ci zazdroszcze tego teatru…
to zobacz sobie, czy przypadkiem gdzieś w Twojej okolicy nie będą tego emitować, oni wypuszczają te spektakle do kin na całym świecie…
bo ja właśnie obczaiłam, że 28 grudnia jest w Katowicach – a to przecież niedaleko mnie – i oczywiście poczyniłam już stosowne kroki, by obejrzeć to drugi raz.
Nie dam rady w tym roku juz nigdzie poleciec 🙂 Ale dzieki za pomysl, na wiosne rusze do teatru w Krakowie. Dam znac 😉
zapraszam 🙂 adres znasz.
W warszawcity jest we wtorek 😉
iść! co prawda czytałam w internetach i relacje z gatunku „czemu ma mi się podobać spektakl, przez którego pierwsze 10 minut goły facet czołga się po scenie i wyje”, ale nie warto się nimi sugerować 🙂
Byłam tam razem z Tobą 🙂 Świetny spektakl! (jeśli będzie okazja, koniecznie zobacz też Makbeta)
a ja się nawet rozglądałam, ale nie widziałam Cię… w ogóle byłam zdziwiona, że niewielu ludzi w sumie przyszło, dużo pustych miejsc.
ja się jeszcze zasadzam na tego „War Horse’a”, bardzo efektowne wizualnie.
Tak, te konie robiły wrażenie – bałam się, że będzie to coś w rodzaju teatrzyku kukiełkowego dla dzieci. Koleżanka widziała też drugą wersję „Frankensteina” – była pod wrażeniem gry Benedykta, ale poza tym spektakle są podobno identyczne.
„Makbeta” z kolei zrealizowano w nieczynnym kościele. Zrobiła na mnie wrażenie nawa główna pokryta ziemią i błotem, padający deszcz i świetna robota realizatorska (podobnie jak we Frankensteinie kamery szalały i były zawsze tam gdzie trzeba).
Kupiłam już bilety na wiosenną wystawę Vermeera w Mikro 🙂 Jak to będzie wyglądać? Bardzo jestem ciekawa.
Ja też się dyskretnie rozglądałam, ale nie widziałyśmy się chyba z dziesięć lat, więc mogłyśmy być niemal każdą osobą na widowni 😉
myślisz, że się zmieniłyśmy? eee… 😉 krakowskie powietrze pięknie konserwuje.
Chodziło mi o to, że jesteśmy jeszcze piękniejsze 🙂 (Czytelnicy, lećcie na Makbeta: https://ekobilet.pl/kino-mikro/makbet–national-theatre-1385570650)
Bekstrit, eeetam. Njukidsi by zagrali, to bym się wybrał 😉