It’s a funny world ours, isn’t it?…

Specjalnie sobie kupiłam bilet na wczesny poranek, żeby dotrzeć do domu o normalnej godzinie i mieć jeszcze porządną niedzielę.
A dotarłam trzy minuty po dwudziestej.
Otóż idę ci ja sobie wczoraj świtem na dworzec Liverpool, idę, bo oczywiście metro w niedziele rusza, jak się wszyscy wyśpią, docieram na ten dworzec półprzytomna, bo szósta rano, a ja bez kawuni, i cóż widzę. Otóż widzę pozamykane perony. Nie będzie pociągu na lotnisko, będzie autobus. Tylko widzicie, autobus jedzie dwa razy dłużej, a moje lotnisko jest oddalone o 60 kilometrów od Londynu i nie ma szans, żebym zdążyła. I co teraz, i co teraz.
Autorka podumała, podumała i stwierdziła, że może bezpieczniej będzie po prostu kupić bilet na późniejszy samolot – będzie bolało, ale trudno, rozsądniejsze to niż tłuczenie się przez półtorej godziny, by zobaczyć napis gate closed (pewnie mogłabym się jakoś tam dopominać o zwrot ze względu na przyczyny niezależne ode mnie, ale szkoda marnować czasu i nerwy mimo wszystko). Ryanair oferował bilety na popołudnie, owszem, ale pieniądze tak kosmiczne, że taksówką bym taniej dojechała, więc sprawdziłam British Airways, nauczona doświadczeniem, że normalne linie wbrew pozorom często – zwłaszcza przy kupowaniu z małym wyprzedzeniem – oferują bilety albo nieznacznie droższe, albo nawet tańsze. I tym sposobem BA dowiozło mnie do domu z pełną kulturą, cynamonową bułeczką (i ona była dobra, ta bułeczka, bo samolotowym jedzeniem często można kogoś zabić, gdyby się go uderzyło nim w skroń – lub też w ogóle nie wiecie, co jecie, to znaczy jest to nieśmiertelne chicken or fish, ale trudno dociec, gdzie leży różnica) i winem w cenie biletu, za który, gdyby kto był ciekaw, zapłaciłam coś około 400 złotych.
Swoją drogą – ta sama zasada dotyczy hoteli. Ja nie potrzebuję dużo, byle była ciepła woda pod prysznicem i świeża pościel, ale od pewnego czasu, jeśli jadę na krótko i poza sezonem, robię tak, że dla spokojności robię rezerwację, którą można odwołać bezpłatnie, po czym na jakieś 2-3 dni przed wyjazdem odpalam wyszukiwarkę jeszcze raz. Zwykle poza sezonem okazuje się, że porządne hotele mają pojedyncze pokoje do zapełnienia na noc lub dwie i bardzo obniżają ceny. Przez „bardzo” mam na myśli „BARDZO”. Tym samym, jeśli myślicie, że nie stać was na nocleg w Hiltonie w Londynie, to musicie tylko sprawdzić w odpowiednim czasie i ze zdumieniem odkryć, że jednak was stać.
Dowiedziawszy się, że ten pociąg nie pojedzie, autorka wróciła do hotelu, polazła do recepcji i powiedziała, że już się właściwie wymeldowała, ale sytuacja taka i taka, więc chętnie skorzysta ze śniadania, jeśli może.
– Ależ oczywiście – powiedziała recepcja. – Jaki był numer pani pokoju?
– 320. Już płacę…
– Nie nie, w tej sytuacji to na nasz koszt.
Poza śniadaniem był jeden ogromny plus tego całego nieszczęścia. Marsz przez niedzielny Londyn o siódmej rano. Wymarłe miasto, jak plan filmu o apokalipsie, całe dla was.

Do rzeczy.
Zapomnijcie o Koriolanach i innych Hamletach.
Farinelli i król jest tym przedstawieniem, które powinno być transmitowane wszędzie i regularnie; powinno być jak lektura obowiązkowa. Tak. Powinno pokazywać się je dzieciom – no, może nie dzieciom, ale młodzieży, żeby jej pokazać, co jest naprawdę dobre na świecie i co jest tak po prostu czysto piękne.
Ten spektakl, historię o wieloletniej, dość osobliwej przyjaźni najsłynniejszego kastrata z królem Hiszpanii, wystawiano w Sam Wanamaker Playhouse, zadaszonej scenie Shakespeare’s Globe. Nazwisko na chwilkę zachowajcie w pamięci, bo ono się pojawi tu raz jeszcze za chwilę. Wystawiano toto ubiegłego roku, ale SWP jest maleńki, więc zdobycie biletów graniczyło z cudem i musiałam obejść się smakiem. Jakoś tak się stało, że postanowiono spektakl przenieść na West End i bardzo zdeterminowana aktorka swój wyśniony bilecik w końcu zdobyła. Co urocze, na scenie teatru Duke of York’s wybudowano kopię wnętrza Sam Wanamaker Playhouse – to tylko dowodzi, jaki on jest kameralny – co prawda bez słynnego sufitu, ale i tak ładnie. I spektakl, podobnie jak tam, grany jest przy blasku świec jedynie.
– Piękna scenografia – powiedziała pani obok mnie. Przypadkiem usłyszał to bileter, uśmiechnął się, nachylił nad nią i wyjaśnił, że tak naprawdę to nie jest scenografia, że taka śliczna drewniana scena naprawdę w Londynie stoi, jakieś pół godziny spacerem stąd, a tu tylko ją odtworzono.
Dla dwóch tak wyrazistych ról trzeba było wybrać dwóch doskonałych wykonawców i to udało się bez wątpienia.
Mark Rylance, grający króla, jest dla wyspiarzy świętością. Według niektórych jest najlepszym aktorem, jaki obecnie stąpa po tej ziemi. Łatwo to zrozumieć, gdy ogląda się go na żywo. To jest zwierzę bardzo łatwo nawiązujące kontakt z publicznością i grające z nią, a nie do niej. Jest uwielbiany. Nie plącze się po telenowelach, nie gra w kasowych filmach, zajmuje się głównie teatrem – zresztą nawet mu dyrektorował – i w wyspiarskim świecie teatralnym ludzie się do niego modlą.
Ale jest też Iestyn Davies, czyli Farinelli.
Prawdziwy kontratenor. Genialny głos. Farinellego we własnej osobie gra aktor, całkiem zresztą dla oka miły; Iestyn – ubrany dokładnie tak samo – pojawia się tylko w scenach śpiewanych.
Może jestem sentymentalna i egzaltowana, ale gdy jego głos po raz pierwszy rozległ się w teatrze, trochę mi z oka pociekło. Nigdy mi się nie zdarzyło, żeby mnie tak poruszył sam dźwięk czyjegoś głosu. Nie tylko chyba mnie, bo dawno nie słyszałam na widowni tak absolutnej ciszy. Nikt nawet nie ośmielił się kaszlnąć, gdy Iestyn śpiewał. A w finałowej scenie, bliżej podpisana ryczała rzewnymi łzami. Już nawet nie próbowała tych śloz ocierać, bo natychmiast wypływały nowe. Muszę dodawać, że była histeryczna owacja na stojąco?…
Polecałabym wam to bardzo, gdyby nie ten smutny fakt, że widziałam przedostatnie przedstawienie (to ma nawet fachową nazwę – muck up matinée – i to spektakl, podczas którego aktorzy wyjątkowo mają pełne prawo robić sobie nawzajem psikusy rozmaite). Tego samego wieczora Lascia ch’io pianga (tłumacząc na nasze: pozwól, że zapłaczę nad moim okrutnym losem)- oczywiście głos filmowego Farinellego jest sztucznym, cyfrowym tworem, ale teraz sobie wyobraźcie, jakie to jest uczucie, kiedy słyszycie to, śpiewane na żywo przez kogoś żywego, stojącego kilkanaście metrów od nas, kto naprawdę tak niebywały aparat gębowy posiada – zabrzmiało ze sceny ostatni raz. I koniec. Przedstawienie przeszło do historii. Tym samym mogę stwierdzić, że miałam wielkie szczęście uczestniczyć w czymś absolutnie wyjątkowym.

Wypłakawszy sobie oczy, utuliłam swój żal w księgarni, ale nie będziemy o tym mówić – inna rzecz, że to, jak udało mi się upchnąć pięć książek, cztery opakowania herbaty i kubek z Alicją z Whittarda (tylko mój jest kolorowy; Alicja ma różową sukienkę) oraz balerinki w bagażu podręcznym, dowodzi jaskrawo, że mylił się ten wannabe specjalista od fizyki, który twierdził, że nie da się włożyć rzeczy większej do mniejszej. Następnie pobiegłam do Garrick Theatre, zobaczyć dwie jednoaktówki pod batutą i z udziałem takiego ryżego gościa, Kenneth Branagh się nazywa, może znacie. Pierwszą, monodram Zoë Wanamaker (to przypadkiem córka człowieka, dzięki którego graniczącym z obsesją marzeniu i wysiłkom odbudowano Globe – notabene, on uciekł z Hollywood do Europy, bo trafił na słynną czarną listę McCarthy’ego; Sam Wanamaker nie dożył otwarcia Shakespeare’s Globe. Jego córka dokończyła dzieła i zajęła się również zbieraniem funduszy na wybudowanie Sam Wanamaker Playhouse właśnie) i drugą, historyjkę o tym, jak w trudnych okołowojennych czasach objazdowy teatr wystawiał Romea i Julię w miastach i miasteczkach kraju. Znowu teatr o teatrze. Mój ulubiony.
Oba spektakle, wystawiane razem, nie są wybitne, doskonałe i zmieniające życie, ale są bardzo dobrze zagrane i bardzo dobry wieczór zapewniają. Zoë, zajmująca pierwszą godzinę, jest zabawna i wzruszająca jednocześnie jako wdowa rozmawiająca ze zmarłym mężem, posądzająca go o to, że umarł jej specjalnie. W drugiej godzinie Branagh grający gwiazdę w tymże objazdowym teatrzyku – takiego wiecie, stereotypowego aktora, niespecjalnie lotnego, bardzo zakochanego w siebie i, Bogiem a prawdą, nie za dobrego, przy tym grającego Romea od, bagatelka, piętnastu lat… – jest świetny. Bateman jako nieco nerwowy menago, taki człowiek od wszystkiego, od noszenia dekoracji po organizowanie castingów, też. Wyrobił się chłopak trochę i bardziej go widać na scenie. Poza tym zupełnie nie wiem, jak to możliwe, że obserwując go wcześniej kilkukrotnie na deskach, nie zauważyłam, że on ma tak czarujący uśmiech (bo mu poświęcałaś 0,00004% uwagi, to jak miałaś zauważyć). Przy tym i tak przedstawienie kradnie Hadley Fraser w roli, no cóż, gościa noszącego halabardę. To bardzo klasyczna rzecz, ale bardzo przyjemna – i kolejne tego roku przedstawienie, które dowodzi, że teatr, ten dziwaczny świat, może być lekiem na całe zło, może też być miejscem (czy raczej stylem życia), którego nie sposób opuścić, gdy już raz się wejdzie, a całe nasze życie jest taką właśnie arlekinadą, nieustającą grą pozorów i melancholijnym uśmiechem.
Co do Batemana jeszcze, anegdotka mała.
Otóż w sobotnie wczesne popołudnie szłam sobie nieśpiesznie na Farinellego, na St Martin’s Lane, jeden z ważniejszych punktów West Endu, naćkany teatrami. Tu muszę dodać, że West End tak naprawdę jest raczej nieduży i teatry stoją bardzo blisko siebie, niekiedy dosłownie drzwi w drzwi. Idę sobie idę, skręcam z sentymentu w zaułek na zapleczu Noël Coward Theatre, w którym parę kwadransów życia spędziłam, chodząc nerwowo w tę i z powrotem jak jakiś przyuczający się do zawodu strażnik ochrony – och, wspomnień czar, kiedy to minęło… – w którym to zaułku o tej porze tylko wiatr hula, jeszcze nikt nie czeka podekscytowany, aż idol wyskoczy rozdawać podpisy czy co tam. W rogu zaułka jest kawiarnia, przed nią ogródek. W ogródku siedzi tylko jeden facet i gawędzi wesoło z kelnerem. I któż to jest? Ależ tak, Bateman we własnej osobie.

12 thoughts on “It’s a funny world ours, isn’t it?…

  1. 😀 Farinelli and the King jest bardzo dobrym przedstawieniem. Osobiście preferuję innych kontratenorów, Iestyn śpiewa dobrze, ale nie bardzo dobrze, ale to kwestia opinii, oczywiście. Pozwól, że Ci wkleję mojego, obecnie, ulubieńca (mam słabość do kontratenorów. Ogromną.) Krzywi się niemiłosiernie, ale śpiewa tak, że mój mózg zamiera w zachwycie. Nie jest to moja ukochana aria śpiewana przez niego, ale wybrałam taką, którą słyszałaś w przedstawieniu 😀

    Jesteś bezpośrednią sprawczynią tego, że postanowiłam nie ryzykować loterii na Harlequinade, tylko kupić bilet, więc Twoje słowa mnie wielce ucieszyły. Zresztą ja od pewnego czasu wielbię Hadleya Frasera, który i śpiewać i grać potrafi 😀

    • Nieee, ja nie mogę tego słuchać, bo zaraz znowu będę miała kałuże w mieszkaniu… Z wiekiem staję się coraz gorszym mazgajem.
      Ale głos rzeczywiście niebywały.

      Hadley rządzi w tym przedstawieniu jako halabardnik, który wreszcie raz w życiu dostał kwestię do wypowiedzenia, a mama na widowni, więc myślę, że wyjdziesz zadowolona 🙂

    • Niestety nie ☺ On jeszcze nie wstąpił na Olimp moich największych słabości, więc aż tak mi nie zależało, by się z nim bratać, aczkolwiek faktycznie przemknęła mi przez głowę myśl, że może by się kawy napić… To byłoby tylko trochę ostentacyjne… 😆

    • Nie zazdrość! Jest szansa, że go w kinie – tj. w kinie pokazującym teatr – zobaczysz niedługo 🙂 Na razie pokazy były w UK, ale ma iść na świat.
      Swoją drogą nie wiedziałam, że to jest tak dobry aktor komediowy. Chwila, w której Romeo dowiaduje się, że ma wnuka, ojj, rozkoszna…

    • Przy takiej częstotliwości wyjazdów opłacanych z własnych funduszy niedługo zdjęcia będą robione za pomocą camera obscura zrobionej własnoręcznie z pudełka po rajstopach.

Dodaj odpowiedź do sz. Anuluj pisanie odpowiedzi

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.