Building castles in the air

Mam wielką prośbę.
Jeśli jeszcze kiedyś wpadnę na pomysł wylatywania na wycieczkę pierwszym porannym samolotem po całym tygodniu pracy i wracania ostatnim wieczornym przed całym tygodniem pracy, wybijcie mi to z głowy. Na krakowski dworzec dotarłam kwadrans przed drugą w nocy, a o szóstej zadzwonił budzik. Wyglądam dziś (i czuję się) już nawet nie jak moje zdjęcie w paszporcie, raczej jak portret trumienny. Tym milej ze strony pana i władcy, że wspaniałomyślnie posłodził mi, że kraj od razu wyładniał po moim powrocie. Ten to jednak wie, co babie powiedzieć.

Sama natomiast wycieczka całkiem udana, dziękuję – mimo drobnych perturbacji. Mianowicie gdy w przerwie pomiędzy jednym a drugim sobotnim spektaklem poszłam zameldować się w hotelu, pani w recepcji z podejrzanie przepraszającym uśmiechem rzekła, że cały dzień próbowali się ze mną skontaktować. Oho. Niedobrze.
Okazało się, że w hotelu jest awaria i muszą przenieść część gości w inne miejsca. Autorka trochę się spięła, albowiem za godzinę musiała stawić się w National Theatre i odbyć jeszcze z tej okazji podróż metrem, ale pani w recepcji wyjaśniła, że ten drugi hotel, do którego trafię w zamian, jest zaraz przy sąsiedniej ulicy i nie muszę iść, bo taksówka już czeka. Jakież było moje zdziwienie, gdy odkryłam, że moja nowa tymczasowa kwatera ma nieporównanie wyższy standard – otwierają przed wami drzwi, windziarz, deszczownica i plazma zajmująca pół ściany, te sprawy – a w dodatku w pokoju zastałam butelkę wina i kosz owoców w ramach przeprosin za niedogodność. Pomyślałam, że z takimi niedogodnościami to ja ewentualnie mogę żyć. Niemniej zamiast pławić się w luksusie, wybiegłam na Oczyszczonych.

Powiem tak.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam tyle penisów w tak krótkim czasie. O ile się nie mylę, żadnemu z aktorów nie udało się zagrać całego przedstawienia w ubraniu.
Czego tam nie było. Wstrzykiwanie narkotyku w gałkę oczną. Elektrowstrząsy. Odcinanie kończyn. Wtykanie metalowego pręta w… no, wszyscy wiemy, w co. Striptiz. Masturbacja. Raczej nieprzyjemnie, za to bardzo dosadnie zobrazowany seks. Upokarzanie. Wycinanie języka. Zmuszanie do jedzenia. Ogólnie rzecz biorąc, niemal dwugodzinny festiwal tortur zadawanych na różne sposoby. Widz zostaje całkowicie wytrącony ze swojej strefy komfortu i przez cały wieczór jest niemal jak Alex z Mechanicznej pomarańczy, zmuszany do patrzenia na okropieństwa. Czy to są rzeczy gorsze niż oglądamy w telewizji/sieci? Gdyby się zastanowić, to nie. Czy dziwię się ludziom, którzy mdleli albo wychodzili w trakcie? Też nie, mimo wszystko. O ile jestem dość odporna na krwawe obrazki i naprawdę trudno mnie zgorszyć, to jednak sama miałam pewien kłopot ze zniesieniem jednej sceny – tej z karmieniem siłą właśnie. To był moment, gdy myślałam: „rany boskie, niech oni już przestaną, przecież on zaraz zwymiotuje”.
Mocne. Nie odważę się mówić, czy dobre, czy niedobre, bo trudno to w ogóle w takich kategoriach oceniać. Zresztą spektakl miał pełną gamę recenzji, od jednej gwiazdki po pięć. Z jakiejś przyczyny bardzo chciałam to obejrzeć – vide wpis poniżej, ja lubię czasem trochę mroku, jest potrzebny – i cieszę się, że udało mi się zdobyć na to bilet. To był trudny wieczór, ale bez dwóch zdań interesujący.
Znałam dwójkę aktorów grających brata i siostrę (sceny, w których oni grają razem, są świetne), ale nie wiedziałam, że pewna znakomita niespodzianka obsadowa mnie czeka. Czytam sobie bowiem przed spektaklem listę płac i widzę nazwisko takie, Matthew Tennyson. Tennyson? Skądś znam. Czytam zatem, w czym osobnik dotychczas wystąpił, a tam stoi, że Sen nocy letniej w Globe. No przecież! Puk!!
(Zbieżność nazwisk ze słynnym poetą nieprzypadkowa, nawiasem mówiąc).

Jakby tego było mało, parę godzin wcześniej widziałam Ibsena. Też nieszczególnie w dobry nastrój wprawiające przedstawienie, ale zupełnie, dramatycznie wręcz inne. Przeszło już do historii, więc nie zepsuję nikomu przygody, jeśli napiszę o zakończeniu, które mnie powaliło. I naprawdę, naprawdę opadła mi szczęka. Dosłownie twarz rozdziawiłam.
Gdyż mianowicie scenografia w ostatniej scenie cała się zawala. TRRRACH. To ostatnia rzecz, jakiej widz się spodziewa – przed sekundami dosłownie przeżywszy tragiczną śmierć głównego bohatera.
I muszę trochę posypać głowę popiołem. Otóż, widzicie, ja nigdy nie byłam fanką Ralpha Fiennesa. Podchodziłam doń z nastawieniem „szanuję, doceniam, ale nie moja bajka”. Gdy obejrzałam wiosną Człowieka i nadczłowieka, moja rezerwa nieco osłabła. Potem obejrzałam parę wywiadów z nim i odkryłam, że to erudyta z dużym dystansem do siebie, rzadkie zjawisko w szołbiznesie, ale zawsze obiecujące. Potem przeczytałam rozmowę o tym, jak grał Koriolana (i jak wywiadującego przyjął we własnym mieszkaniu, robiąc przy tym tosty). A przedwczoraj obejrzałam ten spektakl i od kilkudziesięciu godzin Fiennes ma we mnie oddaną wielbicielkę. To jest tak, że są aktorzy zachwycający w filmach, którzy na scenie sobie nie radzą zupełnie. Są też tacy, którzy wchodzą i jeszcze zanim się odezwą, kradną waszą uwagę całkowicie. Mają taką charyzmę, że nawet gdy stoją w cieniu, chcecie patrzeć tylko na nich – właściwie nie tyle chcecie, co musicie, to się odbywa poza waszą kontrolą. Fiennes to jest ten właśnie przypadek, który potrafi przetrzymać was w nieznośnej ciszy, rozbawić kąśliwą uwagą wypowiedzianą bez cienia uśmiechu i złamać wam serce. Bez szarży, bez prób oczarowania publiczności, bez odstawiania maniany, bo sławny i ludziom i tak się spodoba. Klasa.

Obudziłam się w niedzielę umiarkowanie rano – te wszystkie poduszki były takie cudowne – spakowałam manatki i udałam się ponownie na południowy brzeg. Jakoś tak się zdarzyło tym razem, że wszystkie przedstawienia oglądałam poza West Endem, zatem w sumie nie wiem, czemu tam nie zamieszkałam; nie musiałabym metrem się tłuc.
Do Shakespeare’s Globe się udałam. Wiadomo wszak, że bez Globe wizyta się nie liczy.
Niestety przyszłam na tyle wcześnie, że musiałam coś ze sobą zrobić na miejscu. Globe ma sklep. Nienawidzę tego miejsca.

wp-1458589422896.jpeg

Poszłam na Zimową opowieść do Sam Wanamaker Playhouse – czyli tej ich wewnętrznej, zadaszonej sali teatralnej, która jest miejscem bardzo kameralnym i uderzająco pięknym. Już po wielokroć tu piałam nad jej urokami, więc tym razem pominę, ale niezmiennie polecam wizytę. Mam oczywiście wiele uroczych wspomnień stamtąd, wszak to tam siedziałam przebrana za pirata, ale pomijając sentymenty, to miejsce kojarzy mi się z bombonierką. Albo z pozytywką. Albo z domkiem dla lalek. Jest śliczne, maleńkie, przytulne i pachnące. Tak, pachnące. Teraz już trochę „wywietrzało”, ale gdy byłam tam niedługo po otwarciu, pachniało świeżym drewnem. Poza tym, choć jest tam sztuczne oświetlenie, przedstawienia gra się przy świecach osadzonych w zwisających z tego ich obłędnego sufitu kandelabrach. Teatr używa świec z pszczelego wosku, nie jakichś tam taśmowej produkcji, więc to przy okazji zdrowe.
Szczerze? Ta wersja Zimowej opowieści podobała mi się bardziej niż ta Branagha. Była oczywiście nieporównanie skromniejsza, dużo prostsza, ale przez to uroczo intymna. Plus oczywiście muzyka na żywo, jak zawsze w tym teatrze. Któż nie lubi posłuchać harfy czy innej tam wiolonczeli. Plus John Light (ależ on jest przystojny, przepraszam, musiałam to napisać). Plus interakcja z widownią, też obowiązkowa – szczęśliwie tym razem siedziałam z daleka od bezpośredniego pobliża sceny. A przede wszystkim wyśmienite wykorzystanie niezwykłych atutów tego miejsca i jeden z najbardziej magicznych momentów, jakie przeżyłam. Otóż Zimowa opowieść zawiera takie słynne didaskalia: exit, pursued by a bear. Od wielu lat mądre głowy próbują ustalić, jak niby William S. w swoich czasach wyczarował niedźwiedzia na scenie – możliwe nawet, że był to niedźwiedź prawdziwy, bowiem wówczas South Bank było nie tylko siedzibą teatrów, ale też aren niedźwiedzich zapasów… W każdym razie w Sam Wanamaker Playhouse ta kluczowa scena, która kończy pierwszą część opowieści i zaczyna drugą, rozgrywa się w całkowitych ciemnościach. Zupełnych. Płomyki świec zostają zdmuchnięte, kandelabry odjeżdżają w górę, aktorzy znikają. Nic, absolutnie nic nie widać. Zostaje z wami tylko zapach rozgrzanego wosku. I to jest chwila, gdy wasza wyobraźnia szaleje. Coś pięknego, niesamowitego.
Często bywam pod wrażeniem zastosowania techniki w teatrze, ale tak naprawdę to rozwalają mnie właśnie takie momenty – czarowanie widza bardzo prostymi, przaśnymi niemal środkami.

Wyszłam, popędziłam na dworzec Blackfriars (zawsze będzie mi się kojarzył z Nigdziebądź Gaimana – gdy raz się tę książkę przeczyta, usłyszy słuchowisko albo obejrzy serial, podróże metrem pod Londynem będą inne – Czarni Mnisi, Siedem Sióstr, Słoń i Zamek…), wsiadłam do pociągu, wsiadłam do samolotu, dotarłam do domu. Nadal czuję się wątła, marna, zwiędła i mam worki pod oczami. Ale och, czyż nie było warto.

8 thoughts on “Building castles in the air

  1. Ogromnie cieszę się z tego, co napisałaś o Winter’s Tale, bo idę za to za niecałe dwa tygodnie (i zaraz potem na Peryklesa z prawie tą samą obsadą) 😀
    Uwielbiam Twoje opowieści o wyprawach teatralnych 😀

  2. Oj było warto. Twoja relacja jak zwykle nie zawodzi.
    P.S. Ja osobiście Ralpha bardzo lubię – a przynajmniej znacznie bardziej niż jego młodszego brata 🙂

    • Ja już też. W tym zalewie celebryctwa to jest naprawdę aktor rzadkiej klasy. Aczkolwiek opowiastką o rajstopach Voldemorta u Grahama Nortona zrujnował mi Harry’ego Pottera 😀

Dodaj odpowiedź do porta celeste Anuluj pisanie odpowiedzi

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.