Nie jest mi tu łatwo.
Z wielu przyczyn. Mniejsza o wczorajszy mecz.
Rzadko bywam w kiepskim humorze, bo ja z tych, którym niewiele do szczęścia trzeba, ale tu coś mi nie gra.
Może to pogoda. Tak, na pewno pogoda.
Moi tutejsi współpracownicy są raczej wycofani i umiarkowanie kompatybilni (nazwałabym to inaczej, ale…) – i to mówię ja, nieśmiała raczej. Toteż ucieszyłam się szczerze, gdy dziś do mnie zadzwonił mój own personal James Bond i usłyszałam w słuchawce ten piękny akcent Angola z dobrego domu.
Po wsze czasy będę go uwielbiać, choć jak słowo daję, nikt mi tak do wiwatu nie dał – za to, że mieliśmy paskudne kryzysy, po których przynosił mi ciastka i za to, jak mnie bronił (będąc, jako szef projektu, moim tymczasowym kierownikiem), gdy próbowano mi dorzucić dodatkową robotę. Bez słowa złapał wówczas za telefon, zadzwonił do pomysłodawcy, przedstawił się uprzejmie i rzekł: This poor girl is working her socks off. This poor girl didn’t even have LUNCH today. She’s not doing anything else for anyone else. Thank you. Bye.
To, z jaką zgrozą kolega oznajmił rozmówcy, że nie zjadłam obiadu, zrobiło na mnie ogromne wrażenie.
A poza tym bardzo proszę wybić mi z głowy pomysł, z którym noszę się od kilku dni.
Niestety obawiam się, że decyzja została już podjęta.
Będę tam chyba pod mostem spała, ale dam radę.
Nie muszę chyba w szczegóły wchodzić, co?…
Wyprowadzka do Londynu przed Brexitem? 😉
Wyprowadzka nie. Nieplanowane odwiedziny tak. Coś mnie kusi.
„O thou, my lovely boy, who in thy pow’r
Dost hold time’s ficle glass, his sicle hour …”
😉