Direttissima

Po wczorajszym powolnym ładowaniu akumulatorów i irytacji na siebie, że nic a nic nie zrobiłam przez cały dzień, dziś wyskoczyłam z pościeli zdumiewająco zwinnie. Wąskie dżinsy, kolczyki, czerwona szminka i biegiem w miasto.
Nie mam nadal jasności w temacie tej szminki. Mężczyznom się podoba, ja natomiast czuję się nieco zdzirowato.
Pogoda zachęca jedynie do popadania w depresję i rozważań nad marnością świata, więc ulice puste. Nawet z Kazimierza wszystkich jakby wywiało. Latem w niedzielne popołudnia trudno o wolny stolik, dziś w knajpach była tylko obsługa. Zajrzałam do Hamsy – sprawdzić, co mnie kulinarnie czeka za parę tygodni – i wyszłam zachwycona. Objedzona po kokardki. Wyśmienity hummus, jeszcze wyśmienitszy burekas z miętowym sosem, łagodne białe wino – poczułam się bardzo dopieszczona. Deser już mi się nie zmieścił, a szkoda.
Dodajmy, że jest przytulnie (jasno, solidne drewniane stoły, zioła, jakoś tak nietutejszo, niepiwnicznie), a obsługa miła i fachowa, co w Krakowie nie jest wcale standardem. Tutaj po dwudziestu minutach oczekiwania lubi się usłyszeć: ‚Przepraszam, pani będzie coś zamawiać?’. Nie, tak se przyszłam posiedzieć.

Zgarnęłam po drodze dwie książki – Atak rozpaczy Hajzera i Na szczycie. Kobiety na górze Messnera (kapitalna okładka, uważam, seksowna). Ten pierwszy tomik przed wznowieniem chodził na aukcjach internetowych za absurdalne pieniądze, a teraz mam własny, pachnący drukarską farbą. Przepadam za górską literaturą, choć Bogiem a prawdą, raczej nie widzę siebie wiszącej na ścianie Ama Dablam. Trekking chętnie, strefa śmierci – podziękuję. Można się z tym zmierzyć, jeśli człowieka stać na komercyjną wyprawę. Czasami chciałabym się sprawdzić, ale trochę siebie znam, już pospolite łańcuchy to dla mnie stres, boję się więc, że dałabym ciała. Marzę za to o wędrówce wokół paru masywów. Tymczasem z perwersyjną przyjemnością zarywam noce na czytaniu o nierównej walce z chorobą wysokościową, zaszywaniu ran zwykłą nitką, lichutkim sprzęcie i zapasach konserw wyliczonych co do porcji w latach 80., oblodzonych linach. O tym, jak ktoś zmęczony zasypia na chwilę w potężnym mrozie, żeby już się nie obudzić. O halucynacjach, rozmowach z idącymi obok zmarłymi, lawinach, obrywających się serakach, przedziwnych wyładowaniach atmosferycznych i – to u Hajzera – o tym, jak z wyczerpania puszczają zwieracze.
Because it’s there.
W ostatnim tomie GórFanki jest dość dokładny opis wypadku Piotra Morawskiego. Znam tę historię lepiej, niż bym chciała, czytałam o niej mnóstwo razy, ale w tej książce przedstawiona jest z bardzo bliskiej perspektywy. Z GórFanką jechałam akurat pociągiem, więc odwróciłam się na chwilę w stronę okna, żeby współpasażerowie nie musieli gapić się na mój drgający podbródek.
Przeżyłam coś podobnego na cmentarzu pod Osterwą. Te piękne, kolorowe krzyże rozmywały mi się w załzawionych oczach. Skromne miejsce, cichutkie, skały dookoła, promienie słońca pobłyskują na jeziorze. Niby nic, a wizyta tam jest doświadczeniem absolutnie przejmującym i nie do zapomnienia. Jeśli ktoś nie był, polecam. Dotrze bez trudu nawet taki, co z gór zdobył Kopiec Kościuszki, a pobliże obfituje w fenomenalne widoki, bo to Wysokie Tatry.
Trudno pozbyć się wrażenia, że oni wszyscy naprawdę tam są. Wieczorami zwieszają nogi nad Popradzkim Stawem, śmieją się, opowiadają sobie wspaniałe górskie historie i szepczą do snu tym, którzy rano wyruszą na szlak.

Mam w otoczeniu kilkoro ludzi, którzy zamiast plaż i drinków z palemką wybierają Nepal albo Karakorum. Zamiast biletu do Barcelony kupują taki do Lukli. Nie istnieliby bez gór. Mój ostro wspinający się znajomy przy drugiej butelce wina opowiada historie, od których włos nie tylko na głowie się jeży. Mąż przyjaciółki wbija czekan w ściany Kaukazu. Kuzynka do niedawna jeździła za chłopem na chińskie pięciotysięczniki, teraz woli czekać. Nigdy nie myśli o niczym złym, ale jednak kosztowne to zamiłowanie. Kosztowne emocjonalnie. Tylko gdyby człowiek ciągle się bał, zawsze zakładał najgorsze, to niczego by w życiu nie zrobił, nie wyściubił nosa z domu.
No właśnie. W Tatrach lawinowa trójka, a pan i władca właśnie po nich łazi.
Szczęśliwie wie, że jeśli przed wieczorem się nie odezwie, to go znajdę niechby pod ziemią i powyrywam to i owo.