Wyspa Hatifnatów

Nie chcę ubolewać nad tym, co mnie irytuje i zabiera mi życie – powiedzmy, że sytuacja wygląda następująco. Ale nie chcę poświęcać temu nawet najmniejszej, najlżejszej myśli. Zdążyłam już zauważyć, że smętne ględzenie nie zmienia absolutnie niczego, pogarsza jedynie samopoczucie.
Kurier wczoraj przywiózł mi przewodniki; co prawda zasypiam nad nimi wieczorem, bo docieram do domu z uczuciem, że przez cały dzień prano mnie kijami po grzbiecie, niemniej wizja urlopu staje się coraz bardziej namacalna. Odliczam godziny.

Wędrując wczoraj przez miasto – srogo po godzinach – natknęłam się na parę migdalącą w ciemnościach. Spłoszyły ich moje kroki; gdy przechodziłam obok, odskoczyli od siebie jak oparzeni, udając, że tylko rozmawiają.
Ech, wspomnień czar. Ileż to razy człowiek obściskiwał się w klatkach schodowych, bramach i zaniedbanych ogródkach na tyłach kamienic, ostrożnie, w nadziei, że nikt nie widzi. Wracał później przemarznięty – bo kto to widział, rozpinać bluzkę w parkowej alejce w środku listopada – i zarumieniony na stancję lub do mieszkania pełnego współlokatorów, niemal z gorączką, nie mógł zasnąć z emocji. Kradło się każdą chwilę i każdą okazję, kosztem kataru i gromiących spojrzeń.
Teraz tych pieszczot po kątach już brak. Sceny miłosne rozgrywają się przyzwoicie, w sypialni – czasem gdzieś między kuchnią a łazienką, ale zawsze w bezpiecznym otoczeniu. Nie trzeba się obawiać, że zauważy przechodzień, sąsiadka usłyszy. Ani martwić, że niewygodnie i trzeba się śpieszyć. Teraz może nudniej, ale spokojniej, bez dwóch zdań bardziej komfortowo. A dla mnie to coraz ważniejsze. Z wolna zmieniam się w rasowego sybarytę, który ponad wszystko ceni ciepły domek, wygodną kanapę, kieliszek dobrego wina i poduszkę z ładnie pachnących ramion. Od czasu do czasu tylko coś pcha go w świat, więc pakuje najmniejszą walizkę i znika na chwilę.