Twój mąż mało mówi, ale cały świat trzęsie się, gdy on coś robi

Wiosnę czuję w kościach – nie potrafię tego wytłumaczyć, bo ciągle przenikliwy chłód, śnieg, poranki mgliste, pejzaż za oknami ciągle dwukolorowy. Ale gdy wychodzę z domu, słyszę już kosy rozrabiające w nagich gałęziach. Budzę się coraz wcześniej. Mam wrażenie, że do moich źrenic dociera więcej światła, że ono przepływa mi przez żyły.
Jestem prostym stworzeniem – uważam, że ludzie w ogóle są prostymi stworzeniami, tylko lubią obudowywać się fasadami. Uszczęśliwia mnie zaspokajanie podstawowych potrzeb.

Udało mi się jednak wyrwać do teatru. Stwierdziłam, że kolejna nadliczbowa godzina przy biurku najpewniej przybliży mnie do zawału, podczas gdy ta sama godzina spędzona na widowni zapewne mnie od niego oddali – no chyba, że przedstawienie będzie bardzo złe. Ale nie było, przeciwnie.
– Ty, patrz – mówi do partnera dziewczyna siedząca obok mnie. Wodzi wzrokiem po pustej scenie, niezasłoniętej kurtyną, przedzieloną tylko białymi listwami. Z obu stron widać gołe ściany z całą tą teatralną maszynerią, wajchy, dźwignie i liny. – Patrz, przecież to wygląda jak w zajezdni tramwajowej. To chyba tak nie jest naprawdę?
Zabawne pytanie, ale intrygujące. Bo właściwie co w teatrze jest naprawdę?…
Poszłam, bo lubię to, co Klemm robi i podobał mi się ten spektakl – choć nie jest to coś, co nie dałoby zasnąć wieczorem. Jest za to doskonałą zabawą dla tych, których nęci teatr od spodu, od środka, teatr-układanka, zabawa słowem, powtarzanie tych samych dialogów na różne sposoby, intonacyjne niuanse. A pytanie, co jest naprawdę, do końca – niedługiego zresztą – przedstawienia siedzi w głowie. Czy to ja jestem naprawdę, czy ten ktoś, kto mnie udaje?
Poszłam też, bo moje skryte uwielbienie dla Błażeja Peszka to wystarczający powód, by kupić bilet, a dodać trzeba cudowną Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik (na długo zapamiętam ją w Opowieściach Afrykańskich, w tej rozpaczliwej scenie, gdy siedzi na kanapie i pochłania surowe mięso, z trudem powstrzymując odruch wymiotny) w mgnieniu oka zmieniającą fikuśne szlafroczki i Adama Nawojczyka, Jupitera w stylu biznesmena-mafioso z ordynarnym złotym zegarkiem; jego charyzma pysznie się objawia w ostatniej scenie, gdy stoi z założonymi rękami i z wyższością spogląda na śmiertelników, z którymi tak sobie zagrał.

Jutro, państwo wybaczą, będzie o tym samym, to jest znowu o teatrze. A później pewnie o tym, jak próbuję się spakować (czego nie lubię, choć rozpakowywania jeszcze bardziej), samolot o 22:50, hotel przy plaży, choć na miejscu raptem – raptem? – 19 stopni Celsjusza. Zamiast zająć się pisaniem, przeglądam tymczasem kolejne strony internetowe, siedzę na SummitPost, bo skoro pierwsza tegoroczna podróż zbliża się wielkimi krokami, to najwyższy czas obmyślać kolejną.
Życie. Świetna przygoda.