Do anioła to mi daleko.
Jestem nerwus, bywam straszną zazdrośnicą, uwielbiam nadinterpretować cudze zachowania (zwłaszcza męskie), walczę z lenistwem, roztargnieniem, słomianym zapałem. Jestem trochę aspołeczna, niezbyt otwarta, z trudem się zaprzyjaźniam. Gdy już się zaprzyjaźnię, jestem zaborcza. Nieźle kłamię. Pieniądze się mnie nie trzymają. Lubię oczekiwać, że świat dopasuje się do mnie, a sama niechętnie oglądam się na kogokolwiek.
Nad tym wszystkim staram się pracować, z lepszym lub gorszym skutkiem. Jest jednak coś, z czym porządku zrobić nie umiem, a właściwie nie chcę.
Autopromocja mianowicie.
Słaba jestem w kreowaniu własnego wizerunku, nie umiem się sprzedawać, zwracać na siebie uwagi, dbać o towarzystwo właściwych ludzi, przygwiazdorzyć czasem. Cholerna panna ‚siedź w kącie, a znajdą cię’. Chcę, żeby ludzie cenili mnie za to, co rzeczywiście robię, a nie za to, co im o sobie nagadałam. No i trochę potem smutno, gdy ktoś bardziej spragniony poklasku podpisuje się pod moją pracą, splendor spada na niego, choć nie kiwnął palcem, a mnie pozostaje ze zdumieniem wysłuchać, jak to wspaniale się wykazał. Parę dni temu mój wieloletni znajomy narzekał, że ktoś ukradł mu pomysł. Zapytał ktosia, czy nie wydaje mu się, że to trochę jednak chamówa. W odpowiedzi usłyszał, że przecież swoich pomysłów nie opatentował, więc o co mu chodzi? Wzdrygnęłam się z oburzeniem, minęło parę dni i proszę, oto ktoś lansuje się moim kosztem, sypiając przy tym zapewne lepiej niż ja. Nie podoba mi się świat, w którym sukces osiąga się tanią reklamą i jazdą na cudzym pocie. Nie chcę w czymś takim brać udziału.
Mam obsesję funkcjonowania w zgodzie ze sobą. Mój kręgosłup jest owszem, lekko skrzywiony, ale wypracowałam sobie kodeks, którego staram się trzymać. Nie byłabym w stanie podpisać się pod czymś, czego sama nie zrobiłam. Ani też pod czymś, o czym wiem (i wszyscy wokół też), że jest chujowe. Jeśli coś nie pasuje mi do światopoglądu, macham temu na do widzenia bez wahania, choć czasami przy tej okazji żegnam się również z dopływem gotówki. Wiedzą państwo, zdarza się, że ktoś proponuje mi napisanie zaangażowanej notki o zupce w proszku, tamponach, pończochach albo jogurcie. Blogi to potężne, a jednocześnie bardzo proste i tanie narzędzie marketingowe. Nie byłabym sobą, gdybym nie przeliczyła oferty na bilet lotniczy, ale jednak odmawiam. Wiem, że niektórzy blogerzy idą na takie układy, niezgorzej na tym wychodzą, moja bajka to nie jest. To tylko dygresja, dla zilustrowania mojego problemu. Bo uważam, że to problem. Miałabym o niebo łatwiejsze życie, gdybym nie odebrała hippisowskiego wychowania pod tytułem ‚kochaj cały świat i nie rób niczego wbrew sobie’ (proszę mnie źle nie zrozumieć – bardzo cenię moich rodziców za to, że są dobrymi, do bólu zębów uczciwymi ludźmi i wierzą w to, że inni też tacy są), gdybym kierowała się prostym merkantylizmem, a nie skomplikowanym systemem zasad i ideałów. Nie zawsze umiem racjonalnie sobie wytłumaczyć, dlaczego nie chcę czegoś zrobić. Po prostu czuję, że to dla mnie złe. I w efekcie kończę tak, jak dziś, siedząc z wytrzeszczonymi oczami i nie dowierzając, że można czyjąś umiejętność sprzedawania się cenić bardziej niż wysiłek, szczerość, pasję. Jakbym od wczoraj żyła na tym świecie.
Jakimś cudem udało mi się nie poryczeć ze złości. Zamknąwszy się w bezpiecznych czterech ścianach, włączyłam Foo Fighters i cisnęłam w powietrze wiązankę tak mięsistą, że pan i władca – który przeklina imponująco, buduje zdania wielokrotnie złożone z kuchennej łaciny, nawet trzynastozgłoskowcem mógłby pewnie pojechać – byłby dumny ze mnie.
Jasny gwint, a to dopiero drugi dzień roku.
Chciałabym – taki mam zamiar – przerobić tę złość, ten wkurw nieszczęsny na coś pozytywnego. Zrobić z tego katapultę (głupie słowo – katapulta – nie?). Proszę mnie poklepać po ramieniu lub tyłku, co kto woli, i powiedzieć, że tak zrobię. I że następnym razem będę bardziej czujna.