Busy being fabulous

Dziś podobno jest dzień przytulania. Radio powiedziało.
Wspaniale. Mogę się do szalejącego wiatru przytulić i to właśnie czynię, bo innych możliwości jakby brak. Wichurą jestem zachwycona – jak to ja – choć tuż po wyjściu z domu szlag trafił starannie wyczesaną grzywkę.
Grzywka to doprawdy najmniejszy kłopot. Robota mi wchłania pana i władcę. To zawsze była zaborcza bladź, ale od paru tygodni jest naprawdę kiepsko. Chłopiec siedzi na zakładzie cały dzień boży, a nawet dłużej, po czym wraca poirytowany i umęczony w porze, gdy telewizja emituje już filmy dla dorosłych. Nie mogę w żaden sposób wpłynąć na stan rzeczy, bo tylko na forach internetowych dla kobiet – które uwielbiam podczytywać do kawy – rację bytu mają mądre rady z gatunku ‚powiedz mu, żeby zmienił pracę’. Toteż kolejne piękne plany są przesuwane na kiedyś tam, na przyszły tydzień albo na marzec, się zobaczy.
A już mi się wydawało, że wszystko się uspokaja i być może nawet będzie jak u normalnych ludzi. Dziś tymczasem podgryza mnie przykre wrażenie, że nigdy nie będzie.
Sama też nie wiem, w co ręce włożyć – o tyle choć łatwiej znieść czyjś niedoczas. Przynajmniej do wieczora, bo wtedy chodzi się po ścianach.
Człowiek chce mieć życie ciekawe, pełne niespodzianek i inne niż u wszystkich, a później go to ciekawe, pełne niespodzianek i inne niż u wszystkich w mordę go leje.
Uważajcie, o czym marzycie.
Chodzę zatem lekko przygnębiona i paru nieszczęśników oberwało rykoszetem, bom na nich nawarczała. Przygnębienie pogłębiają wszystkie te fantastyczne promocje lotnicze, z których nie mogę skorzystać. Obiecuję sobie odrobić to z nawiązką. Zapomnę o wszystkim, spakuję najmniejszą walizkę i polecę w świat. Któregoś dnia. W przyszłym tygodniu albo w marcu…

Tak, spisałabym na straty ów nieszczęsny dzień (bez) przytulania, gdyby nie film-biblia. Nieważne, że znam go na pamięć.

Nothing promised, no regrets

Uwielbiam budzić się o półtorej godziny później niż powinnam, a następnie wyskakiwać z łóżka z aktem strzelistym na ustach, myć włosy i ubierać się jednocześnie.
Zdążyłam.
Ale nie znoszę tego – rano potrzebuję czasu na rozruch, herbatkę, śniadanie, nieśpieszne wytuszowanie rzęs, pogawędkę z Marcelem, który i tak mnie nie słyszy, wysłuchanie ględzących polityków. Gdy wybiegam z domu chwilę po tym, jak otworzyłam oczy, przez resztę dnia nie potrafię osiągnąć stosownie wysokich obrotów. Część mnie śpi. Ta mądrzejsza część, niestety.
Na szczęście dziś rozkręciłam się wyjątkowo szybko. Obroty wzrosły mi bowiem bez wspomagania kawą, gdy przeczytałam, że fundacja, o której pisałam już swego czasu a propos akcji przeciwko rozwodom, wystosowała list dziękczynny do posłów głosujących przeciw „życiu bez zobowiązań, rozluźnianiu więzi i instytucjonalizacji tymczasowości”.
Ręce opadają.
Nie rozumiem, czego ci ludzie tak się boją. Czy czegoś im ubędzie? Ktoś im coś zabierze? Ktoś ich do czegoś zmusi?
Swoją drogą – mój znajomy mawiał kiedyś, że ‚bez zobowiązań’ to są pierwsze trzy spotkania, potem już pozamiatane, bo ludzie się przyzwyczajają. Dużo w tym prawdy. U jednych trzy, u innych pięć, ale ogólnie mechanizm jest ten sam. To upiorne życie bez zobowiązań jest mitem, wielu by może chciało, ale nikt nigdy nie widział, chyba że zmienia codziennie partnerów seksualnych, a co tydzień miejsce zamieszkania. I wcale nie chodzi o to, by uświęcać ten nieszczęsny brak zobowiązań. Ani rozluźniać więzi.

Skoro już o tęsknocie za niezobowiązującymi przygodami mowa, wczora z wieczora wybrałam się posnuć po mieście i wydać pieniądze, których nie mam. Tak naprawdę poszłam po buty i torebkę, wróciłam z marynarką i trzema sweterkami nadającymi się raczej na lubieżne randki niż do biura. Klasyka gatunku. Pokręciłam się tu i ówdzie, zgarnęłam z drogeryjnej półki kolejne słoiczki i tubki, i z poczuciem wielkiego zadowolenia ruszyłam do domu.
Zderzyłam się z nimi przy ruchomych schodach.
Inaczej ją sobie wyobrażałam. A to korpulentna brunetka, jakby nie w jego typie. Zdążyłam poznać jego upodobanie do wiotkich blondynek.
Nie jestem pewna, czy to ta sama dziewczyna, która parę lat temu żyła w błogiej nieświadomości faktu, że kochaś nocami wysyła do innej żarliwe maile, że uprawia zwięzły esemesowy flirt, namawia na coś, co nazywa kawą, ale nie w mieście, bo ktoś mógłby zobaczyć – i to wszystko bez najmniejszego cienia wstydu. Wczoraj też nie wyglądał na szczególnie zażenowanego. Przywitał się uprzejmie, zagadnął, jak leci, z uśmiechem wysłuchał kurtuazyjnej odpowiedzi i poszli sobie. Właściwie to sprytna taktyka – gdyby zachował się inaczej, mogłaby coś podejrzewać.
Ciekawam, czy nadal śle komuś wiadomości pełne zbyt szczegółowych opisów, co i jak chciałby zrobić, czy szuka chętnej na schadzkę lub dwie. Trochę to schizofreniczne, planować ślub, kupować wspólne mieszkanie, a jednocześnie uganiać się za kobietami w niczym niepodobnymi do narzeczonej, bo może a nuż któraś wreszcie nie spuści go po brzytwie i zgodzi się na tę cholerną kawę (ale nie w mieście, ktoś mógłby zobaczyć). Wtedy, kilka lat temu, miałam wrażenie, że ktoś go siłą wrzucił w całą tę historię ze ślubem i kredytem hipotecznym, że on to wszystko robi z nie całkiem uświadomionego przymusu – bo tak trzeba, bo brat tak zrobił, bo już czas – i stąd ten jego głód przygód.
Może już sobie odpuścił, zakochał się na dobre, spoważniał. Może, choć nieszczególnie wierzę w cudowne nawrócenia. Zresztą jeśli nadal bawi się w Giacomo Casanovę w przerwach pożycia małżeńskiego, to prędzej czy później znajdzie chętną, jestem o tym ponuro przekonana. Niektórym nie przeszkadza, że chłop parę lat temu podzielił się nazwiskiem z inną. Mniejsza o nazwisko. Nie przeszkadza im również to, że nurza się w innej babie. Ale wiem, jak skutecznie można to wyprzeć.

Na gramofonie dziś PJ Harvey, której nie słuchałam od lat – lat dosłownie, aż wstyd. Wracałam do domu w ulewnym deszczu, zamiast miasta widziałam za szybą niekształtną, świetlistą plamę i pomyślałam, że ścieżka dźwiękowa doskonała. Lubię czuć się jak w filmie.

The folks will wonder about the wedding

Na nartach będąc, nie słuchałam radia – wyjąwszy chwile nudzenia się na wyciągu, gdy mogłam kiwać paluszkiem w ciężkim bucie do rytmu skocznych piosenek ryczących z głośników. Nie oglądałam też telewizji, bo w pensjonacie aparatura co prawda była, ale nie działała, i nie zaglądałam do internetu, bo mi się nie chciało. Za dnia zajmowałam się śmiganiem po śniegu lub brodzeniem w nim po kolana, a wieczorem szłam spać. Wieczorem – to jest około dwudziestej pierwszej; nie dawałam rady dłużej utrzymać się w pionie, zasypiałam nad książką.
Najchętniej kontynuowałabym procedurę błogiego wypinania się na wszystko, bo gdy wczoraj rano odpaliłam komputer, zapragnęłam dżinu z tonikiem. Albo nawet samego dżinu. Dużą szklankę. Natychmiast.
Chodzę na te cholerne wybory co cztery lata i mam wrażenie, że nic z tego nie wynika, bo wszyscy ci postępowi orędownicy równości tuż po zajęciu sejmowych foteli doznają cudownego nawrócenia. Co cztery lata prawię kazania znajomym, którzy wolą spędzić wyborczą niedzielę na meczu i przewracają oczami, gdy im ględzę o obywatelskiej powinności. Wychodzi na to, że jednak to oni mają rację, spłukując całą tę imprezę ciepłym moczem.
Mnie to właściwie nie rusza. O własnych wyborach życiowych nasłuchałam się dość – że to nie związek, to układ, że to nie układ, to transakcja, że powinnam chcieć ślubu, bo to kobietom się opłaca, że powinnam jak najprędzej sprawić sobie dziecko, bo jak wyżej, bo gdy minie mi trzydziestka, to on mnie rzuci i zostanę na lodzie. Przywykłam. Gadaninę o jałowości związków, które ołtarza nie zwiedziły i do których bocian nie przyleciał, puszczam zatem z radością mimo uszu, choć niezmiennie uważam, że to, czemu nie wydałam na świat potomstwa i czemu nie chcę świstka z USC, to wyłącznie moja sprawa. No, moja i towarzysza niedoli. Towarzystwu z parlamentarnych ław nic do tego. Mają takie samo prawo do wypowiadania się o wartości mojej relacji z facetem i naszej społecznej przydatności, jak nasi sąsiedzi i znajomi z pracy, czyli żadne.
Nie przypuszczam zresztą, by ktokolwiek decydował się na małżeństwo i spłodzenie przychówku w imię wyższego dobra społecznego, żeby Polska rosła w siłę. Decyzja ‚chcę/nie chcę’ jest zawsze powodowana czystym egoizmem, niczym więcej. Nie ma o czym mówić.
Mnie to nie rusza. Ja sobie poradzę. Zastanawiam się tylko, do ilu jeszcze idiotycznych wybiegów i prawnych kombinacji będzie musiała uciekać się moja przyjaciółka, lesbijka, której związek trwa dłużej, niż wytrzymało niejedno znane mi małżeństwo. Gdy czytam, jak to różni tacy, co to im pensję wypłacam (z moich podatków) wieszczą, że homoseksualizm minie, jak każda moda, więc po co dla garstki kapryśnej młodzieży zmieniać prawo, to naprawdę mam ochotę suchą bułką się pociąć. Gdy ktoś mi brzęczy nad uchem o tradycyjnym modelu rodziny – podobnie. Zapoznawszy się dziś z teorią, jakoby niektórzy mężczyźni udawali gejów, zwątpiłam całkowicie we wszystko, czego dotychczas o życiu się dowiedziałam. Czy którakolwiek z pań poznała faceta ściemniającego, że jest homoseksualistą?…

Po prasówce dochodzę do wniosku, że powinnam jak najprędzej wyjść za mąż, rodzić na potęgę, choć bez znieczulenia, a następnie założyć związek zawodowy i spędzić resztę życia na pokrzykiwaniu, co mi się należy (niestety mój chlebodawca nie produkuje niczego, czego mogłabym domagać się za darmo). Wtedy dla części miłościwie nam panujących byłabym pełnowartościowym obywatelem.
Tymczasem pozostaje mi dżin.
Ewentualnie góry w najbliższy weekend. Znają państwo ten stary dowcip o studencie (studentce) z Bieszczad (Żegiestowa podług innej wersji) i profesorze wzdychającym, że może by pierdolnąć tym wszystkim i tam wyjechać? A miałam chłopaka z Żegiestowa…

Nie puscoj zimy

Ostatni raz uśmiechałam się tak szeroko, gdy pan i władca… Stop, do dwudziestej trzeciej jeszcze daleko.

Pierwszy zjazd był fatalny, na sztywnych nogach, o wszyscy święci, czemu te narty tak szybko się rozpędzają? To może ja zjadę pługiem na sam dół. Udam, że nie widziałam wyprzedzającego mnie przedszkolaka.
Za drugim razem było znacznie lepiej. Za piątym poczułam znowu tę nieopisaną frajdę, pęd powietrza, wiatr we włosach, świst desek na zmrożonym śniegu. Za dwunastym przystałam na propozycję ścigania się na dół. Skazałam się co prawda na dotkliwą porażkę, bo przyszło mi gonić chłopaka, który od dziecka uzbierał sporo pucharów i w czasie, gdy ja robię jeden zakręt, on wycina trzy, ale mniejsza o porażkę. Dojechałam, niemal wywaliłam się w pryzmę śniegu i ucieszyłam się niezmiernie.
– No, świetnie! – zawołał, wyciągając mnie z tej pryzmy za portki. – Szybkość jest!
Wiem, że nie będę fenomenalnym narciarzem. Że zapewne będę unikać stromizn i muld, a wybierać sobie stoki łagodne i długie, na których można nieśpiesznie ślizgać się od lewa do prawa. Ale jednak jeżdżę. Sprawia mi to ogromną radość. Nie dałam się strachom, nie wycofałam się rakiem po tamtej nieszczęsnej historii, która unieruchomiła mnie na parę długich tygodni w niezbyt twarzowej gipsowej pończoszce. Trzeba czasem wziąć się za mordę – dla własnego dobra. Wyrzucić to, co nam w głowie narosło od nadmiaru myślenia. Nie pozwolić, żeby to cichutkie ‚boję się, nie umiem, nie umiem, boję się’ wygrało.

Cudownie było. Świeży śnieg – ten sam, który w mieście do szału doprowadza – i pusty stok.
– Bo wszyscy do Białki jeżdżą – wyjaśnił pan w wypożyczalni sprzętu. – A z Białki karetkami wracają.
Ponoć istotnie słabo tam.
Z najwyższą chęcią przesiedziałabym w górach jeszcze parę dni, ale urlopu mi odmówiono, a poza tym należało ewakuować się przed rozpoczęciem mazowieckich ferii, który to czas na Podhalu przypomina oblężenie Leningradu. Wczoraj rano pojeździłam jeszcze trochę, a podczas podróży wyciągiem rozglądałam się zakochana. Mróz, ale jakby upalnie. Niebo bezchmurne, zaspy skrzyły się w słońcu, niewidoczne przez kilka poprzednich dni Tatry wreszcie pokazały się na horyzoncie. Widok pocztówkowy, kiczowaty i zachwycający. Jeśli kogoś nie zachwyca, to już chyba nie ma dla takiego ratunku.

Dla gór już dawno przepadłam z kretesem, wiadomo. To trudna miłość, niewdzięczna, choć one potrafią ją odwzajemnić – niezbyt często, ale jednak. Niechby pejzażem, który po minucie znika, rozmywa się wśród chmur, a następnego ranka już nie będzie taki sam.
Narty też mi serce ukradły. Uważam zresztą, że zakumplowałam się z nimi zbyt późno; zmarnowałam dwadzieścia parę lat życia na jęczeniu, jaka ta zima zła, że znowu spadło to białe i niech tylko ktoś spróbuje wyciągnąć mnie spod kocyka. Zamierzam nadrobić stracony czas. Nie wymyśliłam jeszcze tylko, za co będę nadrabiać, mamona wszak nie trzyma się mnie zbyt mocno ostatnimi czasy. Cóż, zaprzątnę tym sobie moją małą główkę jutro, może pojutrze. Dziś czuję się jak po nadzwyczaj udanej randce.

Operator, please put me back on the line

Odkładamy telefony nadzwyczaj wcześnie – zwykle opowiada się do pierwszej w nocy, czasami dłużej, powoli osuwa się w sen z słuchawką przyciśniętą do ucha. Ale teraz wielkie zlodowacenie, a świtem trzeba wstać, ratować ludzkość przed upadkiem i prężyć pierś, zachowujemy się zatem wyjątkowo przyzwoicie i odpowiedzialnie.
Szkoda. Nie znoszę tak się zachowywać.

Widzę teraz, jak wyraźnie moje życie podzieliło się na epoki przed i po, choć niby zmieniło się nie tak wiele. Może moje włosy, bo wtedy były ciemne, krótko ostrzyżone, a teraz są blond i mogę już zapleść warkocz. Chwileczkę; może jeszcze to, że wtedy byłam święcie przekonana, że wszystko wiem, wszystko widziałam, wszystko poczułam, w związku z czym mogę moje wypowiedzi oblewać kwaśnym sosikiem przekąsu – niesłusznie, ojjjj, bardzo niesłusznie. Może i to, że wówczas zdarzało mi się błysnąć zachowaniem rasowej neurotyczki, a teraz szkoda mi żołądka. Niby nie tak wiele, a prawie wszystko – i mam wrażenie, że im jestem starsza, tym zmiany we mnie szybsze. Jestem bardzo podejrzliwa wobec opinii, że ludzie się nie zmieniają. Chyba nie chciałabym poznać kogoś, kto dotychczas ani razu nie musiał zweryfikować swoich poglądów, nie zmienił zdania w sprawie ważkiej lub nieważkiej – seksu na pierwszej randce lub polityki społecznej państwa, nie porzucił przyzwyczajeń, nie znudził się zachowaniami, które przez lata uważał za właściwe. Nie różnimy się zbytnio od żywiołów, ciągle przepływamy z jednego stanu w drugi.
I jakoś dopłynęłam do miejsca, w którym jestem dziś. Nie jest to może miejsce szczególnie efektowne. Nie jest również tym, w którym kiedyś myślałam, że będę. Ciągle miewam wątpliwości, ale uczucie przyjemnego spokoju przeważa nad chęcią rwania włosów z głowy, więc – dobra nasza.

Zmieniło się jeszcze to, że przybyły mi dwa siwe włosy, tyleż samo certyfikatów, które ani razu mi się nie przydały, no i moja ogromna niechęć do sportów zimowych znacząco zelżała przez ten czas. Dowodzą tego spodnie narciarskie złożone w kosteczkę obok ręcznika i piżamy. Mimo wszystko boję się, że spadnę z wyciągu albo kończyna ponownie wykręci mi się w kierunku odwrotnym do powszechnie przyjętego. Ale przecież nie pozwolę na to, żeby pospolity cykor ze mną wygrał…
– Baw się dobrze. Ściskam, śpij.
Jeszcze tylko przeciągłe, zalotne ‚paaa’ i ekran telefonu gaśnie. Posłusznie zakopuję się wśród poduszek.
Chciałabym, żeby kiedyś przestał być mi tak potrzebny. Telefon, rzecz jasna.

Pirlipata i Mysibaba

– Proszę pani, to jest nic – mówi taksówkarz, gdy jedziemy przez parking, jedziemy i owszem, tylko niezbyt do przodu, za to w lewo i prawo. – To jest nic. Ja w dziewięćdziesiątym piątym w Kanadzie byłem, proszę pani, jak tam mrozem pierdolnie!

Ruszamy. Miasto wygląda jak pokryte lukrem, jak rzeźba z marcepanu. Piękne są te oblodzone drzewa, kościelne wieże i ściany kamienic, jakby scenografia Dziadka do orzechów, tylko cukrowej wróżki brak.
– Albo w osiemdziesiątym pierwszym – taksówkarz budzi mnie z błogiego snu ze ścieżką dźwiękową Czajkowskiego w tle. – Nic nie jeździło. Z Nowej Huty pieszo do szkoły szedłem na Dębniki. Jezdnią, bo po chodniku się nie dało.
(Dla niezorientowanych w topografii mojego miasta – to jakieś dwanaście kilometrów, niezgorszy spacer).
– Mówię pani, teraz to jest nic.

Mimo wszystko dzisiejszego ranka opuściłam kwaterę w solidnych górskich butach. To pierwsze, które okazały się warte bolesnej ceny. Nie są co prawda szczególnie powabne, ale za to śnieg i lód to dla nich igraszki.
Opuściłam tę kwaterę o godzinę później, niż powinnam, albowiem wyśmienicie nam się wczoraj rozmawiało, snuło wizje niedalekich, ale ekscytujących podróży i szeptało, co ostatnio ukochany zmalował. Nie mam pojęcia, dlaczego tak nagle wybiła północ. Knajpa była niemal pusta, wyjąwszy rezydentów, którzy niezależnie od warunków atmosferycznych sączą wiśniówkę przy barze, jak dziesięć lat temu, jak zeszłego lata, wczoraj i jutro. I mają w głębokim poważaniu sugestie czasopism z lakierowanymi okładkami, jakoby ostatnim krzykiem mody było pojawianie się w zgoła innej części miasta, daleko od turystycznych szlaków i nocnych kolejek po zapiekanki. Są niezmiennym elementem krajobrazu, trwają jak Barbakan, ciągle w tym samym miejscu, ciągle zamawiają u barmana te same piosenki, klepią się po plecach i usiłują zajrzeć w dekolty przypadkiem zabłąkanym klientkom.
Słynny ponury poniedziałek wcale nie taki, jak go malują. Przetrwało się. A skoro tak, to może przetrwa się i wtorek (dyskretnie podtrzymując opadające powieki), może z rozpędu środę, a później będą już narty. Trochę się boję, ale nadrabiam miną i pokornie rozciągam mięśnie.

The monster’s gone, he’s on the run

Lubię gotować. Uspokaja mnie to, poza tym to dość zmysłowa czynność. Człowiek to całkiem proste stworzenie, więc najlepszym lekarstwem są dlań sprawy naturalne – jedzenie, sen, seks.
Zabrawszy się wczoraj za gotowanie, skonstatowałam, że nie mam pora, a ów był niezbędny do dalszych poczynań. Wszystko poza cholernym porem. Wyjrzałam za okno, westchnęłam. Włożyłam golfik, nasadziłam czapkę, obwiązałam się szalikiem, wzułam buty w stylu pierwszych zdobywców bieguna, dłonie wpakowałam w góralskie rękawiczki z jednym palcem i ruszyłam do pobliskiego sklepu z owadem – nieumalowana, w okularach. To się ściśle wiąże, ponieważ nie umiem malować się w okularach, a bez nich tym bardziej. Nazywając rzeczy po imieniu, wyglądałam mniej więcej tak.
Złapałam por, pietruszkę i butelkę białego wina (do gotowania zawsze się przyda), i z tym malowniczym zestawem ustawiłam się w ogonku do kasy. Przede mną stał trzydziestoletni dżentelmen i jedną ręką wysyłał SMS, a drugą wykładał na taśmę wiktuały wyraźnie świadczące o tym, że mieszka sam lub narzeczona wyjechała do wód i nikt nie będzie suszył mu głowy w sprawie niezdrowej zawartości lodówki lub rozrostu mięśnia piwnego. Zobaczył mnie kątem oka i odskoczył:
– Bardzo proszę, pani przodem.
Podziękowałam uprzejmie i przesunęłam się przed niego. Byłam pod wrażeniem, że w ogóle rozpoznał moją płeć.
No proszę, jakich mamy uroczych mężczyzn w Krakowie.

Dzisiejszy dzień natomiast sponsoruje cudny i wzruszający Beautiful Boy Lennona. Muszę tu przyznać ze wstydem, że nie przepadam za tym, co robił Lennon solowo, choć talent doceniam. Po przeczytaniu jego opasłej biografii pomyślałam zresztą, że chyba bym faceta nie polubiła. No i mały Julian musiał się poczuć trochę nędznie, gdy tatuś pisał kołysanki dla młodszego brata – choć z drugiej strony Julian dostał Hey Jude (dla tych, co nie wiedzo – legenda głosi, że McCartney napisał ten numer właśnie dla starszego syna Lennona, żeby go pocieszyć w ponurych chwilach rozwodu rodziców; fajny wujek, co?)… Mniejsza o to. Beautiful Boy uwielbiam. Zwłaszcza za jeden wers, o którym lubię zapominać.
Life is what happens to you while you’re busy making other plans.
Gdybym nie zapominała, nie szarpałabym się za włosy co jakiś czas, że nie wiem, co ze sobą zrobić, że moje piękne plany jakoś nie chcą wyjść, a nowych wymyślić nie umiem, a w ogóle to wszystko miało być inaczej. Tymczasem wydarzenia minionego roku pokazały, że łapanie tego, co życie podsuwa zamiast działania według sztywnej listy jest o niebo ciekawsze. Lekcja na ten rok brzmi zatem – zapamiętać to. Bo włosów szkoda.

Talk to me like lovers do

Kobieta jest stworzeniem łasym na komplementy (brawo, odkryłaś Amerykę, medal z kartofla zostanie wysłany za pobraniem). Poczęstowana czułym słówkiem lubi wzlecieć pod sufit, choć niby tylko się uśmiecha w odpowiedzi.
Różne słodycze sprawiają jej przyjemność. Najpierw wystarczy, że ktoś za warkocz pociągnie albo klepnie z całej siły w plecy, wyrażając niezdarnie najwyższe uznanie. Później oczywiście chce się słuchać szeptów – masz takie cudowne oczy, taki wspaniały biust, ciałko pyszne, uwielbiam twój głos, gdy się śmiejesz, to jakby słońce wzeszło. I tak dalej.
A wreszcie przychodzi czas, gdy w roli najlepszego komplementu, jaki można by usłyszeć, występują słowa:
– Jajniki pani ma pięknościowe. Wszystko ładnie.
Opuszczam gabinet cała w uśmiechach, powtórzywszy tuzin razy ‚dziękuję, bardzo dziękuję, bardzo’. Gnę się w ukłonach po japońsku, a pan doktor stoi lekko skonfundowany i kiwa głową.
Korytarze tego, co kiedyś zwano eufemistycznie poradniami K, a teraz nierzadko dysponuje miękkimi fotelikami w poczekalni, plumkającą muzyką, pachnącymi mydełkami i spódniczkami z trawy (no dobra, z papieru) dla pacjentek, zwykle nie wprawiają mnie w ucieszny nastrój. W jednym kącie przejęty mąż pomaga włożyć płaszcz ciężarnej żonie, w drugim często, coraz częściej siedzi markotna dziewczyna i przygląda się parze ze słabo skrywaną zazdrością. Wiem, że nikt już nie ma złudzeń co do sprawiedliwości we wszechświecie, ale gdyby ktoś taki jednak się znalazł, powinien przesiedzieć kwadrans w takim korytarzu.

Weekend zamierzam poświęcić na absolutny i całkowity, pełnowymiarowy, od stóp do głów zen. No chyba, że ktoś zechce mi przeszkodzić w głębokim oddychaniu. Lista uprawnionych do przeszkadzania jest bardzo krótka. Niech spojrzę – jedna sztuka.
Jestem sobie winna ten oddech. Niech inni spędzają sobotnio-niedzielne długie godziny na wyciskaniu z życia obfitych soków, łowieniu mocnych wrażeń i nowych doświadczeń. Ja zamierzam ugotować zupę pomidorową. Zrobić może porządek w pończochach albo szafce z przyprawami. Romanse, pościgi samochodowe, podróże w dzikie ostępy, tańce na stołach i inne takie zostawiam zainteresowanym, bowiem ogromnie potrzebuję odpocząć. Pożyć sobie przez chwilę nudno, na najniższych obrotach.
Gdyby spytali państwo o zdanie autorkę sprzed czterech lat, przewróciłaby oczami z politowaniem, bo niby jak to nudno, jak to na najniższych obrotach, komu takie coś do szczęścia potrzebne? Cóż, cztery lata dla baby to cała epoka w dziejach.
Weekend jest zatem tylko dla mnie i mojej świętej nudy. Nawet z przyjaciółkami umówiłam się na poniedziałek. Ale za to na Kazimierzu. Jeśli wrócę do domu po północy i krokiem nieco chwiejnym, acz zawadiackim, uznam, że wszystko ze mną w porządku. Momencik. To poniedziałek przecież.

Zapomniałam spytać, jak państwo znajdują nowego Davida.
Do mnie trafił, ale żeby porwał, to nie mogę powiedzieć. Czuć klasę, w końcu to Bowie, niemniej jakoś tak przelatuje mi między uszami. Jeszcze osiem razy posłucham. Bo ubóstwiam faceta, choć zawsze trochę mnie niepokoił, taki zimny blondyn z dziwnymi oczami

Trzeci stopień zagrożenia lawinowego

Wydaje się, że już jest dobrze, zepchnęło się strachy pod łóżko, przegoniło smutki. Zawody i frustracje ostatnich dni przerobiło się od lewa do prawa, wyciągnęło wnioski, zrozumiało, że jeśli nie sposób zmienić tego, co się dzieje, trzeba się oswoić.
I wtem, w środku nocy budzi uczucie, że ktoś położył mi ciężką łapę na żołądku, a drugą na szyi. Nie zasypiam już. Gdy wstaję, sypialnia wiruje. Gdy przyglądam się śniadaniu, robi mi się niedobrze. Pod prysznicem nie mogę utrzymać się na nogach. Jedynym, na co umiem się zdobyć, jest zwinięcie się kłębek i płacz, przed którym wytrwale się broniłam przez kilkadziesiąt godzin.
Mój organizm ogłasza strajk. Wrzeszczy mi do ucha – przestań. Nie spychaj wszystkiego na mnie.

Powiadam, udawanie twardziela to miecz obosieczny.

Psychol miał rację – nie kisić w sobie, nie udawać, że się nie wydarzyło. Kupić parę wyszczerbionych talerzy i potłuc. Skopać ścianę. Wrzeszczeć, aż głosu zabraknie. Jeśli oczy bardzo chcą się spocić, to dać im się pocić niechby cały dzień. Napisać wszystko, co leży na wątrobie, a później porwać na strzępy. Porozmawiać z kimś. Nie zatrzaskiwać pancerza, nie walczyć z tym, że jest przykro, smutno, nieudacznie, samotnie. Czasami będzie. Każdemu bywa. I niekoniecznie należy wtedy prychać, jakby nigdy nic, po czym rzucać się w oszalały wir roboty w nadziei, że jeśli nie zwróci się uwagi na ból, to on sam przejdzie. Może przejdzie, może znokautuje.
Trzeba dać emocjom zrobić swoje.
Zresztą nie stać mnie na gaszenie stresów w nepalskim klasztorze ani w bieszczadzkiej chałupie, gdzie mogłabym hodować lawendę i świecować uszy turystom. Muszę użyć tych środków, które mam, a nie tych, które wydają mi się być może, ewentualnie, prawdopodobnie jakimś tam sposobem na osiągnięcie równowagi.

Wiecie, co jest zatrważające? W korytarzu przychodni widuję mnóstwo takich, coraz więcej – ładnych, modnie uczesanych, w butach za pół średniej krajowej. Stopy w tych butach podrygują nerwowo, palce bezwiednie gniotą jakiś papierek, podkład słabo maskuje opuchliznę pod oczami. Wejdą do gabinetu, dadzą sobie zmierzyć ciśnienie i opukać klatkę piersiową. Na końcu usłyszą, że ciału nic nie dolega, wszystkie parametry w normie, puls trochę za wysoki, oddech płytki, ale to tylko stres, proszę odpocząć parę dni i brać te tabletki przed zaśnięciem.
Radzą sobie ze wszystkim poza sobą.

(Ale za to moja niepiękna dzielnia rozkwita i gwiazdorzy, proszę bardzo).

Sleeping with ghosts

Lubię zasypiać, słuchając czegoś. To mi pomaga. Cisza czasami boli i zwielokrotnia samotność, a czasami zanurzona w niej wyobraźnia produkuje niepokojące wizje. Karmi tę wyobraźnię każdy krok na chodniku pod domem, każde jęknięcie pieca. Moja krótkowzroczność ułatwia ciemności zadanie – w półśnie stos prania ułożony na fotelu nabiera jakby ludzkich kształtów.
Gdy muszę zasnąć sama – przygrywa mi ściszone niemal zupełnie radio. Nocą gra zwykle lepiej niż za dnia. Można tylko z rzadka się wzdrygnąć, gdy przysypiające uszy znienacka zaatakuje ściana gitar.
Gdy śpię w wiadomej gościnie, gospodarz mruczy mi różne historyjki, bo wie, że lubię. To jednak rzadkie szczęście. Gamoń zwykle zasypia przede mną, ma tę cudowną zdolność natychmiastowego przełączania się w tryb stand-by. Przykłada głowę do poduszki i nie ma go. Niekiedy przez chwilę brodzi jeszcze między snem a jawą – i wtedy można ze spokojem zadać mu każde pytanie, wiedząc, że odpowie twierdząco.
– Słońce, ale zabierzesz mnie na miesiąc na Wyspy Salomona, prawda?
– Mmmhm…
A później już tylko pochrapuje miarowo.
Nie przeszkadza mi to szczególnie. Może przywykłam. Dotychczas za bardzo nie lubiłam spać z kimś w jednym łóżku. Było mi niewygodnie, zbyt ciepło, ktoś nie daj Bóg obejmował mnie przez sen, kradł kołdrę, rozpychał się. Dramat. Leżałam na samiutkim brzeżku łóżka, tyłek mi marzł, facet wzdychał i prychał przez sen. Na co to komu? Nie lubiłam spać na łyżeczkę, nauczyłam się dopiero dwa lata temu. Od niedawna zasypiam potulnie z nosem wciśniętym w bark miłego, choć wcześniej wydawało mi się to bardzo niewygodne. Im dłużej się znamy, w tym ciaśniejszym uścisku wędrujemy w sen.
Jakimś cudem z lowelasem wysypiam się znakomicie, choć on też kradnie kołdrę, rozpycha się (a to wielki chłop, więc rozpycha się nader skutecznie), wzdycha i prycha. Przyczyna niekoniecznie leży w duchowym dopasowaniu, ascendentach i innych palcach bożych. Nasze wspólne wieczory są zwykle bardzo długie. Gdy zagrzebujemy się w pościeli, wybija trzecia nad ranem. Za cztery godziny trzeba wstać. Nie dziwota, że człowiek pada, jakby mu odłączono zasilanie i nawet orkiestra dęta nie wyrwałaby go ze snu.

Gdy jestem na wsi, czasem trudno mi zasnąć. Ciemność absolutna. Zwłaszcza zimą. Z końcem lutego koty zawiązują wrzaskliwe romanse, ptaki hałasują codziennie głośniej, ludzie wcześnie wstają, żeby pracować, a letnie wioskowe noce są już zupełnie króciutkie, prawie ich nie ma, ale teraz – cisza. Śnieg tłumi wszelkie dźwięki, sąsiedzi zaszywają się w swoich chałupkach. Ciemno i pusto. Stary, drewniany dom. Podłogi na piętrze trzeszczą wieczorami, jakby ktoś po nich chodził. Ojciec tłumaczył, że drewno rozpręża się pod wpływem ciepła. Pewnie tak. Pewnie tak, ale po cichu przywykamy do tutejszych duszków. Zwłaszcza, że niekiedy w środku nocy włącza się telewizor albo kuchenny okap, a zamknięte drzwi otwierają się ze skrzypnięciem. Cóż, ktoś nie domknął. Na pewno nie domknął.
Bywam tu rzadko, a w pokoju, który zajmuję podczas wizyt, zwykle sypia pies – pięćdziesiąt dwa kilogramy miękkiego futra. Nie przejmuje się moją obecnością. Otwiera nosem drzwi, zwija się w kłębek pod moim łóżkiem i zasypia, chrapiąc łagodnie. Uwielbiam ten dźwięk.
To wielki śpioch, więc do ósmej rano śnimy wspólnie, a gdy wstaję, czuję na sobie pełne wyrzutu spojrzenie psich oczu, mówiące – stara, ale naprawdę musisz mnie budzić? Dokąd ci się tak śpieszy?
Ba, gdybym to ja wiedziała…

Models, cadillacs and liquour bottles

Przyśniło mi się, że pan i władca był celebrytą brylującym na salonach, a nasze wspólne zdjęcie wylądowało w internecie z komentarzem, że ta po lewej (czyli ja) leci na jego pieniądze.
Przez sen trudno zapluwać się ze śmiechu, a szkoda.
Chętnie bym mu to opowiedziała, ale celebryta wziął i pojechał nurzać się w śniegu, a ja siedzę na wsi, poprawiam moją jakby ukończoną książkę i rwę włosy z głowy, powstrzymując się od napisania wszystkiego od nowa.

Tymczasem, proszę państwa, upomniała się o mnie dorosłość i pierwszy raz w życiu zostałam spadkobierczynią. To, przed czym zapamiętale uciekałam, czyli odpowiedzialność, długie słowa w dokumentach i trudne pytania, dopadło mnie znienacka, w spokojny domowy wieczór spędzany z lampką wina i starymi płytami. Grom z rozgwieżdżonego nieba. Tym razem nikt się nie spodziewał, nie czekał na taką wiadomość. Po prostu stało się. Piątek jak piątek, ktoś poznaje miłość życia w autobusie, ktoś skręca kolano na śliskim chodniku, ktoś trafia na dywanik, ktoś wygrywa w konkursie radiowym, ktoś umiera. I jutro będzie tak samo.
Bezpieczniej wierzyć, że dramaty i pożegnania zdarzają się innym, a my będziemy do końca świata tańczyć na knajpianych stołach, kochać się, przeżywać na luzie sceny mrożące krew w żyłach i wychodzić cało z kaskaderskich popisów, bo nas nic takiego nie dotyczy. My balujemy. Poprawiamy tylko makijaż i balujemy dalej. Nie spotka nas nic złego, bo jakże to, nas?

Oprócz wszystkich ważkich ceregieli wymagających wizyt w placówkach, których raczej unikam, odziedziczyłam też wiatrówkę.
A ja bardzo lubię strzelać.
I o tym właśnie myślę, tylko o tym. Więcej myśleć nie chcę.

(No tak. Okazało się, że wiatrówka jest przedpotopowa, ciężka jak wszyscy diabli i zacina się trochę przy ładowaniu. Cóż, trening czyni mistrza, czekamy na wiosnę i łąki puste o poranku).

Irimi nage

Mówi do mnie głosem przyjemnym i niskim, ale pobrzmiewa w nim nuta dość drażniąca. Zamiast zamienić się w słuch, wyłączyć wszystkie zmysły poza tym jednym, u mnie wyjątkowo czułym – odsuwam się, zakładam ręce, noga na nogę, wzrok w okno.
Słucham i dociera do mnie, dlaczego jego monolog tak bardzo piecze mnie w uszy. Tak, już wiem.
Mówi do mnie jak do małej dziewczynki.

Nigdy tego nie lubiłam. Nie u mężczyzn innych niż mój ojciec, bo dla niego ciągle mam dziesięć lat i trzeba się mną opiekować, choć przyznać trzeba, że drogi stary piernik ostatnio wyraźnie godzi się z tym, że dziesiąte urodziny obeszłam już parę razy i że będziemy z wolna zamieniać się rolami. Nie u innych niż lowelas, choć ten raczej nie ma w zwyczaju przemawiać do mnie jak do istotki słabszej i głupszej, za co ogromnie go cenię. Chętnie wodzę wielkimi oczami za mężczyzną, który jest dzielny, wspaniały i rycerski, ale nie wtedy, gdy rzeczony lubuje się w podkreślaniu przepaści między jego wspaniałością a moją nikłością.
Znałam kiedyś takiego, co chętnie głaskał mnie po główce. Jesteś jeszcze takim dzieciakiem, mała. Mała, nie wygłupiaj się. Za parę lat się dowiesz, mała. Zmądrzejesz i zobaczysz. Maleństwo, kupiłem sobie samochód, ma czterdzieści cylindrów, ma osiemset koni mechanicznych, chcesz, to cię kiedyś przewiozę, bo ty chyba ciągle nie nauczyłaś się prowadzić, prawda? Kupiłem sobie narty, bo pewnie nie wiesz, w końcu się tym nie interesujesz, ale są różne rodzaje nart, a te są wyjątkowo szybkie. Och, gdybyś mnie na nich widziała. Cała Kotelnica moja i czarna trasa w Kaprun. Ładnie wyglądasz w tej sukience, pasujesz do mnie. Mała, awansowałaś? Naprawdę? Gratulacje, nigdy bym nie pomyślał, że akurat ciebie zrobią kierownikiem. Wiesz, maluchu, musisz być twarda, musisz się tego nauczyć, choć moim zdaniem to nie jest stanowisko dla ciebie. Ty przecież jesteś taka delikatna, kotku.

Na swoje usprawiedliwienie dodam, że byłam wtedy bardzo młoda i brałam tę gadkę za dobrą monetę. Ba – leciałam na te teksty.
Zakładam ręce, noga na nogę, wzrok w okno. Międlę na końcu języka żarliwą prośbę, by wyłączył ten baryton, przestał do mnie gadać jak do wioskowego głupka, tłuc się w tors jak goryl we mgle i zakładać, że fakt, iż jestem o połowę odeń mniejszą blondynką czyni ze mnie osobę życiowo nieporadną. Może nie we wszystkim mam czarny pas, czasami wytrwale walczę o żółty, ale jednak, kurwa, walczę.

(Słyszeli państwo, że Macy Gray zrobiła cover Superstition? Całkiem ładnie. Oryginał ubóstwiam, lepszy – to jeden z kawałków, które zawsze przy sobie noszę – ale Macy bardzo lubię też, ten jej złamany głos).

Letting down my guard

Dowiedziałam się z telewizji tramwajowej – gdzieś pomiędzy Rondem Mogilskim a Bagatelą – że ludzie z niską wagą urodzeniową mają mniejsze szanse na małżeństwo.
Zacukałam się nieco. Przyszłam na świat, ważąc niespełna 2 kilogramy. Rozumiem tym samym, że na wesele oszczędzać nie muszę.
Kurza stopa, czy ktoś naprawdę poświęca własny czas i pieniądze podatników na badanie tak kuriozalnych zależności?…

Skoro już zeszło na tematy matrymonialne – ostatnimi czasy mocno się zastanawiam nad tym, co lubi się nazywać pokazywaniem miękkiego brzuszka. Odkąd pamiętam, słyszę przestrogi i nakazy. Nie pokazuj nigdy, że ci zależy. Nie wyznawaj pierwsza uczuć, chyba żartujesz, to samobój. Nie dzwoń, bo pomyśli, że się za nim uganiasz. Nie dawaj mu odczuć, że jest dla ciebie ważny, bo to wykorzysta. W skrócie – odstawiaj teatr, żeby człowiek przypadkiem nie domyślił się, że wzbudza w tobie jakiekolwiek emocje. Kolejne pokolenia kobiet dojrzewają w przekonaniu, że uczucia są czymś złym, szkodliwym, niebezpiecznym, a jedynie słuszny wizerunek to suka z kamienną twarzą. Jakoś bym nie powiedziała, że robimy sobie w ten sposób dobrze. Przecież całe to ‚nie pokazuj, nie przyznawaj się’ to ściema. Co z tego, że nie wyduszę z siebie wyznania miłości, skoro mam to wypisane na czole, a moje maślane spojrzenie przyprawia postronnych gapiów o mdłości z przesłodzenia?
Wiem – pamiętam – że czasami pechowo trafiamy na jakiegoś przykrego gnoma, który każdą oznakę przywiązania traktuje jak sygnał do ewakuacji. Słyszymy wtedy, że nie było przecież mowy o zakochiwaniu się, nie na to się umawialiśmy, więc szerokiej drogi, cześć. Po czymś takim trudno później znów się otworzyć, dać komuś do zrozumienia, że się o nim myśli, że jest ważny, że bardzo się podoba. Wydaje się wtedy, że przyjęcie strategii a’la zimna bladź jest zdrowsze.
Pozbywam się z wolna tej nieszczęsnej blokady, uczę się mówić dużo, kadzić czasem, w przypływie emocji łatwo wylatują ze mnie słowa z gatunku ‚uwielbiam’ i nie zauważyłam, żeby po zarejestrowaniu takowych adresat dostawał drgawek czy migreny. A niedawno łamana kołem nie szepnęłabym niczego, co mogłoby sugerować, że czuję miętę. Nie chcę już asekurancko gryźć się w język ani udawać królowej śniegu, chroniąc się w ten sposób przed tym, że być może – być może – moja słabość zostanie któregoś dnia wykorzystana.
Myślę o tym bardzo często, bo ta sytuacja ciągle jest dla mnie nowa. Mam poczucie, że zmarnowałam dużo czasu, trzymając gardę i próbując udawać, że nic nie czuję, ciągnąc głupią grę w ‚kto pierwszy się złamie’.

Siła nośna

Mogę udawać intelektualistkę, osobę nadzwyczaj uduchowioną, głęboką i skomplikowaną, ale prawda taka, że baba ze mnie prosta jak konstrukcja cepa.
Niewiele trzeba, żeby mnie postawić na nogi. Wystarczy mówić do mnie miło i łagodnie, później potraktować mnie trochę szorstko, a później znów mówić miło i łagodnie. Banał, dzięki któremu ludzkość jeszcze jakoś trzyma się na świecie. A nawet jest jej coraz więcej.
Jeden wieczór i oto znów jestem sobą.

Mogłabym w nieskończoność słuchać tego słodkiego pomrukiwania w półśnie. Niezmiennie ufam, że któregoś poranka ze spokojem ciśniemy w ścianę oboma budzikami i będziemy wylegiwać się przez cały dzień. Któregoś poranka, ale jeszcze nie tym razem. O szóstej musiałam zwlec się z łóżka i podreptać do dentysty, który tym razem zadziwił mnie tańcowaniem wokół fotela z zapaloną zapałką. Wolę nie wiedzieć, do czego była mu potrzebna. Spodziewam się, że następnym razem będzie mnie okadzał ziołami. Gdyby nie te efekty specjalne, pewnie bym zasnęła i zapisała się w annałach przychodni jako pierwsza pacjentka, która przycięła komara z wiertarką w ustach.
(Wyczytałam po fakcie, że jakąś tam substancję potrzebną w moim leczeniu trzeba podgrzać, ale doprawdy mógł chłop uprzedzić – gdy ktoś zbliża się do was z ogniem, to jednak wzbudza pewne podejrzenia, prawda?).

Człowiek jednak jest trochę głupi w swojej wierze, że będzie szczęśliwy i spełniony KIEDYŚ tam, gdy zdarzy mu się cud, gdy stanie się coś wielkiego, co odmieni całe jego życie. Siedzi skapcaniały, czekając, aż ten cud nadejdzie, aż wreszcie jego dni nabiorą rumieńców i wszystko będzie jak w powieści. Siedzi i nie widzi, że ta powieść właśnie się pisze – codziennymi drobiazgami, które łatwo przeoczyć, do których się przyzwyczaiło, a które sprawiają, że jest po co oddychać. Jednocześnie napędzają i chronią przed bolesnym upadkiem. Trochę jak skrzydła.
Tylko gdybym o tym pamiętała, gdybym tak bardzo nie lubiła siadać i czekać na wielkie rzeczy…

Silence like a cancer grows

Jeżeli jestem w domu i panuje cisza, nie gra żadna płyta, żaden utwór nie jeździ zapętlony od godziny, nie sprzeczam się z prezenterami radiowymi, nie spoglądam na mój sprzęt grający zalotnie lub spode łba, z głośników nie wydobywa się absolutnie żaden dźwięk – to znaczy, że jest źle. Ogarnął mnie niemal całkowity paraliż.

Niby nie mam na co narzekać. Jest… spokojnie. Być może zbyt spokojnie i w tym sęk. Z panem i władcą jak zwykle. Z rodziną nieźle. Przyjaciele są, przytulny dach nad głową też. Praca właściwie jest. A ja mam poczucie, że ugrzęzłam, że wszyscy wokół pędzą naprzód, tylko nie ja, bo ja sunę jak żółw i takoż zamykam się na świat.

Solidnego kopa w zadek zamawiam. Przynajmniej raz.

Rozwiązki

Tworzyli ten najzupełniej nieuzasadniony i niezrozumiały związek, któremu wszyscy wciąż przepowiadają rychły koniec, a który okazuje się trwalszy od największych, najnamiętniejszych miłości. Być może, że działa tu siła bezwładu, że brak jakiejkolwiek wspólnoty, jakiegokolwiek bądź kontaktu, absolutna bezkonfliktowość są tak wszechmożne, że nie dają punktu zaczepienia nawet do rozstania. Ale być może również, iż chodzi tu o głębsze, nie dla wszystkich zrozumiałe porozumienie. Być może, iż, niestety, obcość jest najlepszym gwarantem porozumienia, daje poczucie bezpieczeństwa i spokoju, czego w gruncie rzeczy poszukują wszyscy, najbardziej na pozór zadzierzyści poszukiwacze wielkich, burzliwych i niezwykłych przygód.

To Stanisław Dygat. Czytałam ten fragment kilkanaście razy, prawie nauczyłam się go na pamięć. W punkt. Trafne to tak, że właściwie nie ma już miejsca na mój komentarz. Wracają tylko pytania, na które usiłuję sobie odpowiedzieć od kilku już lat.
Jakby mało mi było rozmyślań.

Trzech Króli, a ja siedzę przy otwartych na oścież balkonowych drzwiach. Chłodne powietrze cuci, zmusza do ruszenia tyłka. Na razie jednak opieram się – piję kawę, przeglądam książki kucharskie i ignoruję migający kursor w otwartym pliku. Niebiosa, ześlijcie mi kogoś, kto będzie stał nade mną z batem. Natychmiast.

Fishnet

Jedno tylko ucieszyło mnie w ciągu minionych 24 godzin (bo też tylko tego rodzaju informacje byłam w stanie przyswoić). Te męskie rajstopki. Próba wyobrażenia sobie któregoś ze znajomych facetów w takich gustownych, cielistych nylonach naprawdę poprawia mi humor (szczególnie, gdy sobie przedstawię, jak oni to wkładają…). Nie żeby one mi się jakoś bardzo podobały, ale też nie bombardują mi libido tak dotkliwie, jak na przykład gacie upięte pod zadkiem. Idzie potem takie dwumetrowe chłopisko na króciutkich nóżkach. Jak ja się cieszę, że pan i władca jest za stary na zamiłowanie do hip-hopu. Z drugiej wszak strony, kiedy człowiek zew natury usłyszy, to i tak wszystko mu jedno, co ofiara ma na sobie.

Zresztą skoro spotykałam się z facetem, który – jako urodzony w tych okolicach – paradował czasami w spódnicy, to czemu miałabym mieć coś przeciwko męskim rajstopom?

I poza tą radostką jest słabo. Rozmyślam, co by tu zrobić, jak odreagować. Najchętniej zwiałabym w góry – albo przynajmniej udawała przed całym światem, ze zwiałam. Mam ochotę nie wyściubiać nosa z domu przez cały weekend, zakopać się w tej mojej norce i przeczekać, choć wiem, że lepiej byłoby umówić się z kimś na piwo, z kimś do kina, a między jednym a drugim pobiec z Nowej Huty na Kopiec Kościuszki (niechby na bieżni). Dla mnie lepiej, ale żeby skazywać przyjaciół na powzdychiwania bucowatej baby? Może jednak przerobię tego kaca w samotności.
A że ponure refleksje uwielbiają towarzystwo, to za pierwszą pojawiła się chmara kolejnych i oblepiają mi mózg, ściskają żołądek. Świątecznych kilogramów pozbędę się chyba łatwiej, niż sądziłam, bo chwilowo jedzenie zdaje mi się czynnością całkowicie zbędną.

Dopisane z wieczora
Moja deprecha właśnie oddaliła się w śpiesznych podskokach. Szalejący w mieście ciepły wiatr pewnie odrobinę się temu przysłużył, ale bardziej ta wiadomość. Gulp. I znowu muszę oszczędzać.

Rankiem głos sumnienia nudzi, nad wieczorem dręczy i przeraża

Do anioła to mi daleko.
Jestem nerwus, bywam straszną zazdrośnicą, uwielbiam nadinterpretować cudze zachowania (zwłaszcza męskie), walczę z lenistwem, roztargnieniem, słomianym zapałem. Jestem trochę aspołeczna, niezbyt otwarta, z trudem się zaprzyjaźniam. Gdy już się zaprzyjaźnię, jestem zaborcza. Nieźle kłamię. Pieniądze się mnie nie trzymają. Lubię oczekiwać, że świat dopasuje się do mnie, a sama niechętnie oglądam się na kogokolwiek.
Nad tym wszystkim staram się pracować, z lepszym lub gorszym skutkiem. Jest jednak coś, z czym porządku zrobić nie umiem, a właściwie nie chcę.
Autopromocja mianowicie.
Słaba jestem w kreowaniu własnego wizerunku, nie umiem się sprzedawać, zwracać na siebie uwagi, dbać o towarzystwo właściwych ludzi, przygwiazdorzyć czasem. Cholerna panna ‚siedź w kącie, a znajdą cię’. Chcę, żeby ludzie cenili mnie za to, co rzeczywiście robię, a nie za to, co im o sobie nagadałam. No i trochę potem smutno, gdy ktoś bardziej spragniony poklasku podpisuje się pod moją pracą, splendor spada na niego, choć nie kiwnął palcem, a mnie pozostaje ze zdumieniem wysłuchać, jak to wspaniale się wykazał. Parę dni temu mój wieloletni znajomy narzekał, że ktoś ukradł mu pomysł. Zapytał ktosia, czy nie wydaje mu się, że to trochę jednak chamówa. W odpowiedzi usłyszał, że przecież swoich pomysłów nie opatentował, więc o co mu chodzi? Wzdrygnęłam się z oburzeniem, minęło parę dni i proszę, oto ktoś lansuje się moim kosztem, sypiając przy tym zapewne lepiej niż ja. Nie podoba mi się świat, w którym sukces osiąga się tanią reklamą i jazdą na cudzym pocie. Nie chcę w czymś takim brać udziału.
Mam obsesję funkcjonowania w zgodzie ze sobą. Mój kręgosłup jest owszem, lekko skrzywiony, ale wypracowałam sobie kodeks, którego staram się trzymać. Nie byłabym w stanie podpisać się pod czymś, czego sama nie zrobiłam. Ani też pod czymś, o czym wiem (i wszyscy wokół też), że jest chujowe. Jeśli coś nie pasuje mi do światopoglądu, macham temu na do widzenia bez wahania, choć czasami przy tej okazji żegnam się również z dopływem gotówki. Wiedzą państwo, zdarza się, że ktoś proponuje mi napisanie zaangażowanej notki o zupce w proszku, tamponach, pończochach albo jogurcie. Blogi to potężne, a jednocześnie bardzo proste i tanie narzędzie marketingowe. Nie byłabym sobą, gdybym nie przeliczyła oferty na bilet lotniczy, ale jednak odmawiam. Wiem, że niektórzy blogerzy idą na takie układy, niezgorzej na tym wychodzą, moja bajka to nie jest. To tylko dygresja, dla zilustrowania mojego problemu. Bo uważam, że to problem. Miałabym o niebo łatwiejsze życie, gdybym nie odebrała hippisowskiego wychowania pod tytułem ‚kochaj cały świat i nie rób niczego wbrew sobie’ (proszę mnie źle nie zrozumieć – bardzo cenię moich rodziców za to, że są dobrymi, do bólu zębów uczciwymi ludźmi i wierzą w to, że inni też tacy są), gdybym kierowała się prostym merkantylizmem, a nie skomplikowanym systemem zasad i ideałów. Nie zawsze umiem racjonalnie sobie wytłumaczyć, dlaczego nie chcę czegoś zrobić. Po prostu czuję, że to dla mnie złe. I w efekcie kończę tak, jak dziś, siedząc z wytrzeszczonymi oczami i nie dowierzając, że można czyjąś umiejętność sprzedawania się cenić bardziej niż wysiłek, szczerość, pasję. Jakbym od wczoraj żyła na tym świecie.
Jakimś cudem udało mi się nie poryczeć ze złości. Zamknąwszy się w bezpiecznych czterech ścianach, włączyłam Foo Fighters i cisnęłam w powietrze wiązankę tak mięsistą, że pan i władca – który przeklina imponująco, buduje zdania wielokrotnie złożone z kuchennej łaciny, nawet trzynastozgłoskowcem mógłby pewnie pojechać – byłby dumny ze mnie.

Jasny gwint, a to dopiero drugi dzień roku.
Chciałabym – taki mam zamiar – przerobić tę złość, ten wkurw nieszczęsny na coś pozytywnego. Zrobić z tego katapultę (głupie słowo – katapulta – nie?). Proszę mnie poklepać po ramieniu lub tyłku, co kto woli, i powiedzieć, że tak zrobię. I że następnym razem będę bardziej czujna.

Into the night we shine

Minione dni były jak tęcza i nie pojmuję, dlaczego wczoraj wieczorem dopadł mnie upiorny spadek nastroju, w efekcie czego poszłam spać w ostatniej godzinie Topu Wszech Czasów, chlipiąc niedyskretnie w poduszkę (i nie dlatego, że Gotye trafił wyżej niż „Satisfaction”).

Byłam o włos od wykręcenia się od pierwszej proszonej kolacji. Trochę mi się nie chciało. Za dużo zjadłam w święta, od wina też dobrze byłoby zrobić sobie przerwę. Myślałam, że pewnie przyjdą ludzie, których nie znam – i o czym będę z nimi gadać? Z każdej strony bardziej podobała mi się wizja długiej kąpieli i zarycia nosem w pościel.
A jednak upięłam włosy, wypastowałam oficerki i owinęłam dekolt trzymetrowym szalem, obiecując sobie, że na chwilę pójdę i przed północą będę już słodko spać.
Wracałam sześć godzin później, gdy północ dawno minęła; na progu żegnała mnie zgraja najedzonych i wstawionych gości – okazało się, że nieznajomi są fantastyczni i wcale nie trzeba spędzić wieczoru na kurtuazyjnym potakiwaniu nad rybą w galarecie – a na dole czekała taksówka, choć do pokonania miałam raptem parę przecznic. Bez komentarza.

Następnego popołudnia zjawiłam się w nowym, choć starym Pięknym Psie i przetarłam oczy ze zdumienia, albowiem gdzieś na skrzyżowaniu Starowiślnej z Miodową czasoprzestrzeń musiała się zakrzywić i wylądowałam osiem lat temu. Jakby nic się nie zmieniło. Zestaw twarzy przy barze oczywiście ten sam. Legendy z tą samą uroczą wyższością spoglądały na oszołomionych cudzoziemców i młode hipsterki chichoczące w swoje golfy. A mnie drętwiał tyłek na tym samym niewygodnym krześle. Czasy świętojańskie wróciły. Wszystko jednakowo. No, może poza ceną piwa, ale w tym przypadku zegar niestety się nie zatrzymuje.

Trzeci wieczór i przypadkowa rozmowa.
– A ty gdzie będziesz dziś wznosić toasty noworoczne?
– W domu.
– Sama? To może wpadnę do ciebie.
– To wpadnij.
Wpada. Gdzieś po drodze znalazła otwarty sklep, więc przynosi wino i niezdrowe przekąski.
Przyjaźń jest, śmiem twierdzić, największym osiągnięciem ludzkości.
I tym bardziej nie wiem, czemu dziś czuję się raczej żałośnie. Może wystarczy seks, czekolada albo wizyta w saunie, pewnie to chwilowy kryzys, innych i tak nie miewam – niemniej ten akurat jest wyjątkowo dożarty.
Czego ci znowu brakuje, dziewczyno? Czego byś chciała?